Piotr Czerwiński: Rojal Bejbe
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Świat ostatnio wrzał od wydarzeń; ekipy wszystkich stacji telewizyjnych nadawały na żywo relację z narodzin angielskiego królewicza. Z jakiegoś powodu szał ten nie ominął także Irlandii, choć tu mieliśmy też atrakcje innej natury. Po trzech tygodniach upałów nadeszły deszcze i oczywiście z zagrożenia suszowego zrobiło się zagrożenie powodziowe. Temu krajowi nic nie dogodzi.
30.07.2013 | aktual.: 30.07.2013 12:41
Przeczytaj wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
No wreszcie się urodził. Czyż to nie ulga? Można mieć wrażenie, że spadkobiercę największej brytyjskiej atrakcji turystycznej śledzono w mediach praktycznie od kiedy został poczęty, co w przełożeniu na skalę i długotrwałość medialnej obsesji śmiało konkuruje ze słynnym ślubem jego rodziców, który trwał w mediach przez rok, zanim w ogóle miał miejsce. Już wtedy wiedziałem, że na samym ślubie się nie skończy i że prędzej czy później William i Kate znów zaczną wyskakiwać z każdej lodówki, uśmiechając się od ucha do ucha przepisowo i utrwalając mimowolnie swe życie w stu tysiącach magazynów dla plebsu, żądnego uległości wobec władzy. Nie do końca rozumiem ideę fascynowania się narodzinami jeszcze jednego Anglika, który nie będzie musiał pracować, zwłaszcza że najbardziej histeryczna jest ta fascynacja wśród proletariuszy. No, ale to w końcu angielscy proletariusze. Tylko jak zdołali zarazić swoją pasją pobratymców w innych krajach?
Może po prostu nie było nic innego do roboty i sprawa trafiła na podatny grunt. W Ameryce chyba nie ma żadnego super-bowla, żeby naród miał czym zająć oczy, w Europie żadnej piłki ani nawet żadnych rozruchów, w Irlandii w kółko tylko albo kryzys, albo pogoda, innymi słowy sezon ogórkowy zaczął wyciskać z nas ostatnie soki. Jeszcze trochę takiej laby i ludzie na obu półkulach zanudziliby się na śmierć i z nudów zaczęli wpadać na coraz głupsze pomysły, a z tego nigdy nie wynikło nic dobrego. Narodziny Następnego Nie Muszącego Pracować nadeszły zatem w ostatniej chwili, kiedy już większość tłumu była o krok od zainteresowania się własnym życiem. Na szczęście z odsieczą podążyli William i Kate oraz ich Royal Baby. Akcja Royal Baby, jak mniemam, sparaliżowała pół Londynu, z powodu ekip telewizyjnych, które zablokowały miasto, by móc sfilmować każdą milisekundę porodu, mimo iż filmowali jedynie ściany porodówki. Inni mieli kreatywne sposoby na prowadzenie relacji, a relacjonowano każde skrzypnięcie drzwiami
szpitala bądź przeczucie, że coś mogłoby w nich zaskrzypić.
Widziałem nawet jedną dziennikarkę, która czekając na królewicza przed kamerą robiła na drutach dziecięce ubranka. Inni poszli o krok dalej i robili wywiady z akuszerkami, prosząc je, by opowiedziały, jak rodzi się dzieci, aby widzowie mogli mieć wyobrażenie, że i królewicz urodzi się w ten sposób. To było takie fascynujące. Okazało się, że królewicze rodzą się jak zwyczajni ludzie. Fakt ten odnotowała cała światowa prasa, nie wątpię również, że wpłynął istotnie na rynek walutowy.
Obsesja sięgnęła zenitu, kiedy Kate naprawdę zaczęła rodzić. Prezenterzy telepatycznie przejmowali skurcze, następnie radości nie było końca. Urodził się człowiek. Kiedy już trafił na wszystkie okładki, pierwsze strony i inne nagłówki, a emocje opadły, zacząłem się zastanawiać czym William i Kate zaskoczą nas następnym razem. Niby w sumie wyczerpali spory zasób możliwości, ale zawsze przecież może przyjść kolej na jeszcze jednego królewicza, albo nawet ze dwóch, i jeszcze księżniczkę, i we wszystkich telewizjach świata będą mieli serial królewski, ściągający widownię lepiej niż wszystkie soap-opery razem wzięte.
Swoją drogą takie royal baby to ma lekko przechlapane. Został celebrytą, zanim jeszcze dobrze przejrzał na oczy. Mało tego, został nim zanim w ogóle się urodził. Ludzie często dostają od życia szansę pobycia choć przez chwilę zwykłymi śmiertelnikami, zanim robi się z nich idoli tłumu, a ten tu gość nawet nie będzie wiedział co to znaczy. Czyż to nie straszne? Przecież nawet nie będzie mógł się pokazać incognito w żadnej piaskownicy, a jak to zrobi, zleci się do niej batalion fotografów, udających że też są dziećmi i trzymających dla niepoznaki wiaderka i łopatki.
W Irlandii natomiast mieliśmy dylematy zupełnie innej natury, dla odmiany związane z pogodą, ponieważ w Irlandii wszystko, co nie wiąże się z piciem, związane jest z pogodą, samo zaś picie wynika bezpośrednio z wpływu warunków atmosferycznych na ludzką psychikę. Otóż po rekordowych upałach, które, jak przystało na Irlandię, natychmiast zaczęły stanowić zagrożenie klęską żywiołową, nastąpiły nagle serie opadów, które, ponownie jak przystało na Irlandię, natychmiast zaczęły stanowić zagrożenie klęską żywiołową. Istnieje podejrzenie, że wariant idealny, z którym Irlandia mogłaby poradzić sobie bez szwanku, niestety nie istnieje i nie da się dogodzić temu krajowi. Dzięki temu tutejszy mesjanizm jest jeszcze potężniejszy niż w Polsce.
W paru hrabstwach, w których jeszcze do niedawna zaczynało brakować wody, a miejscowi myśliciele apelowali o zaprzestanie mycia samochodów, teraz nagle zrobiło się jej aż za dużo i samochody już niedługo będzie można przerabiać na amfibie. Niebo na otarcie swoich własnych łez na szczęście nie odebrało nam przyzwoitej temperatury i dalej jest ciepło. Mniej wtajemniczonym należy się wyjaśnienie, że ciepło w tych stronach należy rozumieć jako temperaturę trochę wyższą niż dziesięć stopni Celsjusza.
Ale lać nie przestaje. Nim zdążyłem napisać te słowa, na zmianę świeciło i padało osiemnaście tysięcy razy. Jak bum cyk –cyk. Jakby chmury miały zapalenie pęcherza moczowego albo wyżłopały cysternę piwa. Gdyby nakręcić film z jednego takiego dnia, można by go puszczać w dyskotekach do rytmu. Tam też w kółko świeci i gaśnie, tylko że ludzie płacą za to pieniądze. W przyspieszonym tempie jeden dzień z życia Irlandii można puszczać na telebimach podczas koncertów grup nadających heavy metal.
Pożytek z tego wszystkiego taki, że Irlandia znowu jest Zieloną Wyspą. Przez chwilę była wyspą żółtą, przez wzgląd na kolor miejscowej trawy. Z kosmosu musiała wyglądać jak totalna jajecznica.
Natomiast w miejscowości Liscannor w County Clare otwarto sklep z kamieniami. Można w nim kupić każdy kamień, jaki się chce, a jak nie mają, to sprowadzą. Nazywa się „Rock Shop”, dla niepoznaki. Oprócz tego w Liscannor jest naprawdę ładnie. Warto się tam zatrzymać na nocleg w ramach rytualnej podróży na Cliffs of Moher.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com.