Paweł Lisicki: Kandydat rzucony na pożarcie
Czasem nie ma dobrego wyjścia z sytuacji i jedyne, co pozostaje politykowi, to robienie dobrej miny do złej gry. Tak chyba zachował się Grzegorz Schetyna zgłaszając kandydaturę Rafała Trzaskowskiego na prezydenta Warszawy w przyszłorocznych wyborach samorządowych.
02.11.2017 | aktual.: 02.11.2017 15:59
Pozornie wybór dobry. Po pierwsze: to wyjście do przodu i ucieczka przed dyskusją o rządach, a właściwie, co się tyczy reprywatyzacji, bezrządach, Hanny Gronkiewicz Waltz. Zostawmy już sprawę prezydent miasta, skupmy się na nowym, przyszłościowym polityku – zdaje się mówić lider PO. Po drugie: może pokazać jedność swojej partii. Przekaz jest jasny. Schetyna stawia na młodych i dobrze zapowiadających się polityków. Trzaskowski, w którym wielu upatrywało konkurenta dla Schetyny, może stać się, w przypadku sukcesu, ważnym oparciem dla lidera. A w przypadku porażki? No cóż, wtedy przynajmniej nie będzie już stanowił zagrożenia dla władzy Schetyny w partii. Wreszcie, po trzecie, Schetyna, ogłaszając jako pierwszy kandydata, znowu podkreślił, kto rządzi w opozycji.
Kontynuacja rządów HGW
Nic dziwnego, że ledwo informacja pojawiła się w mediach, lidera PO zaatakowali jego rzekomi opozycyjni sprzymierzeńcy. „Myślałem, że wspólnych kandydatów nie będziemy wybierać poprzez medialne deklaracje” – stwierdził szef Nowoczesnej. Ryszard Petru. I dodał: „Takie deklaracje jak dzisiejsza na pewno nie ułatwiają rozmów koalicyjnych. Uważamy, że optymalnym kandydatem powinien być ktoś, kto nie ma powiązań z tym, co się działo w Warszawie, z reprywatyzacją, z Hanną Gronkiewicz-Waltz”.
Rzeczywiście, choć lider Nowoczesnej często trafia kulą w płot, to w tym przypadku akurat ma rację. Bo Rafał Trzaskowski, choć bezpośrednio za rządy w Warszawie nie odpowiada, był szefem ostatniej kampanii wyborczej Hanny Gronkiewicz-Waltz i z łatwością można przewidzieć, że ten właśnie fakt będzie szczególnie mocno eksponowany w przekazie PiS podczas kampanii samorządowej. Pierwszym, który uderzył, był Patryk Jaki, który napisał: „PO rozpoczęła walkę o 4 kadencję HGW. Szef kampanii HGW -R. Trzaskowski milczał najdłużej na temat przekrętów reprywatyzacyjnych”. To jedynie zapowiedź tego, co będzie się działo w czasie kampanii.
I nie sposób odmówić Patrykowi Jakiemu racji. Trzaskowskiemu będzie bardzo trudno obronić się przed zarzutami o polityczną współodpowiedzialność za katastrofę polityki reprywatyzacyjnej, jaką prowadziła obecna jeszcze prezydent Warszawy. Może jego sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby Grzegorz Schetyna półtora roku temu zdecydował się na wyrzucenie Hanny Gronkiewicz-Waltz z PO albo przynajmniej gdyby nie okazywał jej tak długo wyraźnego wsparcia. Dziś z każdym dniem, w którym Hanna Gronkiewicz-Waltz pozostaje na stanowisku prezydenta Warszawy, pozycja Platformy staje się słabsza.
Jest ona przecież wciąż wiceprzewodniczącą partii - nawet jeśli nie pojawiła się na ostatniej konwencji w Łodzi. W tej sytuacji wskazanie Rafała Trzaskowskiego jako kandydata przypomina trochę rzucenie go na pożarcie. Jak będzie się tłumaczył z faktu, że doprowadził do władzy Hannę Gronkiewicz-Waltz, która okazała się co najmniej skrajnie niekompetentna i przyczyniła się, przynajmniej przez zaniechanie, do jednej z największych afer w Polsce po 1989 roku? Jak wytłumaczy fakt, że jego własna partia nie potrafiła się od HGW zdystansować i potępić jej błędów? Dlaczego sam nie umiał skutecznie odciąć się od swej byłej szefowej z czasów kampanii?
Zjednoczenia nie będzie
Podczas licznych marszów i demonstracji opozycyjnych liderzy uśmiechają się, ściskają ręce, poklepują po plecach, kiedy trzeba to stają razem w szeregu i deklarują, że są razem, będą razem i wkrótce już nastąpi wielkie połączenie. Kiedy jednak przestają odgrywać teatr na użytek maluczkich, każdy z nich zachowuje się zgodnie ze swoim egoistycznym interesem. Dlaczego?
Dlaczego, mimo faktu, że zdecydowana większość elektoratu chciałaby zjednoczenia i że byłoby ono dla obu partii korzystne, choćby z powodu premii za zjednoczenie, którą wyborcy zwykle nagradzają polityków, do porozumienia nie dochodzi? Dlaczego, mimo tego, że w retoryce obu partii dominuje ton histerii i że obie podobnie oceniają rządy PiS, oskarżając je o łamanie zasad demokracji, praworządności, konstytucji, o autorytaryzm, totalitaryzm i Bóg wie jeszcze co, nie potrafią się porozumieć?
Jest to tym bardziej uderzające, że używając tak apokaliptycznego języka, w którym obecne rządy jedni i drudzy przedstawiają jako Armagedon, winni natychmiast połączyć siły. Pozostając osobno, spierając się i konkurując, sami podważają swój główny przekaz. Czyż w obliczu śmiertelnego zagrożenia dla Polski nie należałoby wybyć się swarów, waśni i sporów o pierwszeństwo? Jeśli tak się nie dzieje, to albo zagrożenie jest wydumane, albo przywódcy są tak niedojrzali, że nie warto na nich głosować.
Trudno nie zauważyć, że - niezależnie od oceny możliwości Grzegorza Schetyny i Ryszarda Petru - to pierwsza odpowiedź jest prawdziwa. W Polsce nie dzieje się nic takiego, co nakazałoby partiom opozycyjnym zapomnieć o własnych korzyściach i doprowadzić do zjednoczenia. Powód, dla którego do niego nie dochodzi, jest prosty - jest nim stosunkowo niewielka dysproporcja sił między PO i Nowoczesną. Na tyle duża, że pozwala grać Schetynie va bank i jako silniejszemu nie liczyć się z żadnymi konsultacjami, negocjacjami, ustaleniami, tylko po prostu wskazywać swojego kandydata. Ina tyle niewielka, że jego decyzje mogą być publicznie kontestowane przez Petru, który najprawdopodobniej wystawi własnego kandydata.
PO wciąż liczy, że polityka czynów dokonanych pozwoli im całkowicie przejąć kontrolę nad Nowoczesną, ta druga zaś jeszcze wcale nie wywiesiła białej flagi i ma nadzieję, że albo w ogóle zajmie miejsce PO, albo że osłabiona Platforma będzie skłonna zaoferować bardzo dobre warunki w przypadku zjednoczenia. W ten sposób bratobójcza walka obu reprezentantów totalnej opozycji będzie też trwać w trakcie najbliższych wyborów samorządowych a potem, z dużym prawdopodobieństwem, wyborów do Sejmu.
Paweł Lisicki dla WP Opinie