Majówka "grozy" nad morzem? "Nikt z nas nie poluje na turystę"
- Taniej już było, a tzw. paragony grozy są nagonką na restauratorów. Każdy, kto dba o renomę, nie zasadza się na turystów. W większości popularnych i wartych uwagi miejsc ceny widoczne są przy wejściu i w menu - mówi Dariusz Cienki, właściciel restauracji w Łebie. - W tym roku widać kryzys - dodaje jego kolega z branży.
22.04.2023 | aktual.: 22.04.2023 16:48
Najbliższa majówka może być jedną z najtrudniejszych dla branży turystycznej. Jak pisaliśmy w Wirtualnej Polsce, na Podhalu i na Mazurach jest jeszcze wiele wolnych pokoi, a przedsiębiorcy obawiają się o swoją przyszłość z powodu mniejszych zysków. Jak mówią, wszystko z powodu wysokiej inflacji, która sprawia, że Polacy dwa razy oglądają każdą wydaną złotówkę.
Mniej osób w hotelach i pensjonatach oznacza też mniejszy ruch w restauracjach, a to właśnie wydatki na jedzenie stanowią największą część wyjazdowych budżetów. Po rozmowach z przedstawicielami branży turystycznej z południa i północno-wschodniej Polski wiemy już, jakie panują tam nastroje. A jak sytuacja będzie wyglądała w restauracjach nad morzem?
- Wszystko tak na prawdę będzie zależało od pogody. Nie mamy na razie rezerwacji stolików. Ale zawsze w majówkę mieliśmy duży ruch. W tym roku liczymy, że będzie podobnie, bo jesteśmy nastawieni na klienta z mniej zasobnym portfelem. U nas ceny zaczynają się od 20 złotych za zestaw z zupą - mówi Tomasz Stenko z "Polskiej Kuchni" w Łebie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Wracamy do PRL-u, że ludzie przyjadą na chwilę - dzień, dwa - i do domu. Liczę, że pomimo takiego stanu rzeczy będziemy mieli gości. Jakoś sobie musimy radzić. Ale rząd nam ciągle rzuca kłody pod nogi. Mam na myśli podatki, ZUS i teraz zerowy VAT na żywność, którego nie możemy odliczyć. Jestem w branży od 30 lat. Pamiętam czasy, że za pomidory płaciło się sześć złotych, a teraz - 24. Musieliśmy podnieść ceny, bo nam koszty stale rosną. Taniej już było - twierdzi z kolei Dariusz Cienki z restauracji HonoTu w Łebie.
I dodaje, że popularne "paragony grozy" znad morza uderzają w restauratorów. - To zwykłe naciąganie tematu. Ja mogę pójść do Biedronki czy Lidla i też powiedzieć, że tam są paragony grozy. Przecież my tutaj się wszyscy znamy i nikt z nas nie poluje na turystę. Należy pamiętać jednak, że my funkcjonujemy w innych realiach, bo zarabiamy tylko w czasie sezonu. Stąd ceny mogą być zbliżone do modnych lokalizacji w dużych miastach - tłumaczy.
- Jeżeli ja kupuję rybę za 50 zł, do tego dokładam puree i warzywa, to koszt produkcji takiego dania wychodzi około 70 zł, a sprzedałem je za 79 zł. Przecież nikt nie będzie pracował za 10 zł za godzinę. Cena gazu w tamtym roku 55 zł, teraz 115 zł. Po co jechać na wypoczynek i narzekać? Ja staram się uśmiechać do gości, a jestem w pracy, nie na odpoczynku - kontynuuje.
Ceny w restauracjach nad morzem. "Widać kryzys"
Przeanalizowaliśmy średnie ceny w nadmorskich lokalach i okazuje się, że jedzenie jest droższe niż rok temu. W wielu miejscach ceny za zupy zaczynają się od 20 złotych, drugie dane to też wydatek rzędu 30-50 złotych. Jeżeli będziemy chcieli zjeść rybę, to musimy liczyć się z dużo wyższymi kosztami: 200-gramowe porcje zaczynają się od 30 złotych, a do tego należy doliczyć ceny dodatków. Oczywiście zdarzają się też miejsca tańsze i znacznie droższe.
- W tym roku widać kryzys. Jest dużo mniej klientów, wszyscy liczą każdy grosz. Ludzie wydali dużo na święta, teraz będą komunie, wesela. Słyszeliśmy, że hotele mają problemy z rezerwacjami, to też się odbije na nas. W porównaniu z zeszłym rokiem utarg nam spadł o 40 procent w kwietniu. Wszystko drożeje, a pensje stoją w miejscu. Bardzo odczuliśmy też podwyżki. W gastronomii zużywamy ogromne ilości gazu i prądu. Musieliśmy podnieść ceny o 5-10 procent. Nie możemy o więcej, bo stracimy klientów przed majówką - żali się z kolei Marek Bal z Karczmy Polskiej Pod Kogutem w Świnoujściu.
Zobacz także
- Przykre jest, jak słyszymy nagonkę na restauratorów za "paragony grozy". U nas dwa dania i napój można dostać za około 60-70 złotych. Jeżeli ktoś kupuje w budkach, na wagę, to niech nie dziwi się, że cena za duży kawałek ryby przekracza 100 złotych - dodaje.
- Ludzie czekają na pogodę i na promocje, żeby zrobić tańsze rezerwacje w ostatniej chwili. Liczymy, że wszystko się zapełni, dlatego już teraz dostawiamy stoliki, robimy zapasy, zapełniamy magazyny. Ale zgadzam się z przedmówcami, że sytuacja będzie nieprzewidywalna. Część ludzi wybiera wyjazd za granicę, bo niby tam jest taniej. Ale nie do końca, bo jeżeli porównamy standardy, to za lepszy trzeba wydać więcej niż w Polsce. Goście na pewno nie będą tak długo jak kiedyś i zamiast na dziewięć dni przyjadą na pięć. Liczę, że znajdą się ludzie spragnieni słońca oraz odpoczynku na świeżym powietrzu i przyjadą nad morze - ma nadzieję Magdalena Wąsowić z bistro i pensjonatu Kamienica w Mielnie.
Początek kryzysu?
Spadek popytu w branży turystycznej zauważa również Zachodniopomorska Regionalna Organizacja Turystyczna. - Wyraźnie widać, że nasze społeczeństwo nie wydaje tak dużo pieniędzy jak rok temu. Turyści - o ile decydują się na wyjazdy - wybierają krótsze terminy. W dodatku rzadziej korzystają z restauracji, zwiedzania czy masaży - ocenia dyrektor ZROT Artur Pomianowski.
Jak dodaje, "zarówno restauratorzy, hotelarze, jak i pozostali przedsiębiorcy działają w warunkach podwyższonych cen". - Opłaty stałe wzrosły, klientów będzie mniej. A jeśli się pojawią, to będą wydawać mniej - wyjaśnia.
- To w jasny sposób odbije się na branży turystycznej. Najpierw pandemia, potem wojna, teraz wysoka inflacja. Dynamika jest tak duża, że trudno o prognozy. Zachodzące zmiany są nieprzewidywalne. Natomiast nawet po pandemii było widać, że społeczeństwo wybierało się na wyjazdy i wakacje. Teraz wiele osób szuka oszczędności, a turystyka nie jest pierwszą potrzebą - podsumowuje Pomianowski.
Czytaj też:
Mateusz Dolak, dziennikarz Wirtualnej Polski