Orban tak szybko nie upadnie [OPINIA]
W Budapeszcie w ostatni piątek odbyła się kolejna masowa demonstracja przeciwko rządzącym. Media europejskie pełne są depesz wieszczących poważne problemy Viktora Orbana, przebudzenie Węgrów, a także wiary, że tym razem, to już naprawdę, ale to naprawdę coś się zmieni. Nie tak szybko – pisze dla Wirtualnej Polski dr Dominik Hejj.
19.02.2024 | aktual.: 19.02.2024 17:38
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
W Budapeszcie w ostatni piątek odbyła się kolejna demonstracja, której podłożem była ujawniona przez media decyzja o ułaskawieniu przez prezydent Katalin Novák osoby skazanej na więzienie za tuszowanie pedofilii.
Na Placu Bohaterów pod hasłem "wspólnie dla dzieci" zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy osób. Zdjęcia z tego wydarzenia, które zorganizowane zostało, co warte podkreślenia, nie przez opozycję, a węgierskich influencerów, robią wrażenie. Szacunkowe dane mówią o tym, że w manifestacji wzięło udział nawet 50 tys. osób.
Zobacz także
Dużą popularnością na portalu X (dawny Twitter) cieszył się wpis anonimowego konta, które podawało wycinek filmu z manifestacji, który rzekomo miał być świadectwem tego, że (pisownia oryginalna): "Węgrzy przełamali kordony policji i kierują się do siedziby głównej rządu Orbana". Rzecz w tym, że przy Placu Bohaterów znajduje się siedziba Fideszu (zresztą zamknięta na cztery spusty), a premier urzęduje (w linii prostej) trzy kilometry i czterysta metrów dalej na wzgórzu w Budzie.
"Idziemy po ciebie"
Jednak hasło "idziemy po ciebie", co zrozumiałe, było nośne i wpisywało się w tezę o "przebudzeniu". Europosłanka opozycyjnego ugrupowania Momentum, Katalin Cseh zamieściła na X zdjęcie manifestantów z Placu Bohaterów, którzy trzymają w dłoniach telefony komórkowe i podpisała: "nadzieja rozpala się w Budapeszcie".
Każdy wyraz obywatelskiej mobilizacji musi cieszyć, ale jej mityzowanie zamazuje obraz rzeczywistości. Na Węgrzech brak jest tradycji zmiany władzy "przez ulicę". Nawet największe, często wspominane demonstracje z 2006 r., nie doprowadziły do upadku Ferenca Gyurcsánya. Jesienią tamtego roku upubliczniono nagranie z tajnej, powyborczej narady, na którym Gyurcsány, stojący na czele lewicowo-liberalnego gabinetu przyznał, że w kampanii wyborczej okłamywał obywateli, co do kondycji ekonomicznej państwa.
Jeśli na kimś zrobiło wrażenie zdjęcie lampek z telefonów komórkowych z ostatniego piątku, powinien zobaczyć demonstrację sprzed 10 lat. Jesienią 2014 r. na ulice Budapesztu w proteście przeciwko wprowadzaniu podatku od internetu wyszło kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi. Najsłynniejsze zdjęcie z tego wydarzenia wykonano na Moście Elżbiety, który rozświetliły lampki z "komórek". Demonstracje były wówczas skuteczne.
Pod ich naporem rząd z pomysłu się wycofał. Problem w tym, że je wszystkie łączyło jedno – odbywały się tylko w Budapeszcie.
Bastion opozycji
Stolica jest bastionem opozycji, w innych miejscach ta praktycznie się nie liczy. To nie jest do końca jej wina. Taka jest struktura socjodemograficzna. W Budapeszcie i okolicach mieszka (w zależności od metodologii 20-25 proc. Węgrów). Wszystko wokół określane jest mianem "prowincji". Stąd też o mobilizacyjnych przełomach można mówić dopiero wtedy, gdy do stolicy dołączają inne miasta.
I takie wydarzenie miało miejsce, kiedy w grudniu 2018 r., parlament przegłosował tzw. ustawę niewolniczą, czyli nowelizację Kodeksu pracy. Zmieniała ona sposób rozliczania godzin nadliczbowych, a także nakładała na pracowników obowiązek świadczenia pracy w nadgodzinach. Organizowane wówczas demonstracje odbywały się w różnych miastach. Nie przyniosły pożądanego skutku, tzn. prezydent Węgier podpisał nowelizację, ale położyły fundament pod współpracę opozycji. Fidesz sprytnie przeczekał wówczas protesty, wychodząc z założenia, że ich naturalnym końcem będzie Boże Narodzenie. Tak się zresztą stało.
Faktem jest, że obecne wydarzenia charakteryzują się ciekawą dynamiką. Można przyjąć, że ustąpienie prezydent Węgier i wycofanie się z życia publicznego byłej minister sprawiedliwości miało być krokiem wyprzedzającym niepokoje społeczne. I były to bez wątpienia decyzje samego premiera. Z badań zleconych przez Fidesz jednoznacznie wynikało, że wzburzenie występuje także wśród zwolenników Fideszu, i to pomimo zamknięcia ich w dotychczas dość szczelnej medialnej bańce.
Rewelacje na Facebooku
Ale największe zagrożenie dla władzy niesie ze sobą nie tyle sprawa ułaskawienia, w której władza idzie w zaparte i politycznych przyczyn możemy się nawet nigdy nie dowiedzieć, nie protesty w Budapeszcie, ale rewelacje, które ogłasza na Facebooku były mąż byłej minister sprawiedliwości – Péter Magyar (sam czerpał przywileje z państwa tworzonego przez Viktora Orbana).
Tuż przed orędziem premiera, zwrócił się do niego słowami: "w imieniu wielu osób podziękowałbym, gdyby w swoim dzisiejszym wystąpieniu (…) mógł pan odpowiedzieć na pytanie, czy uważa pan, że u władzy może pozostawać rząd, którego jeden z jego członków jest zamieszany w poważne przestępstwo korupcyjne, o którym rząd wie?".
Magyar nie zdradził (póki co), co ma na myśli. Jednak to ten człowiek byłby w stanie ujawnić informacje, które mogłyby doprowadzić do ogólnokrajowego wzburzenia, którego żadna inicjatywa rządu nie byłaby w stanie zgasić.
O tym, że tego scenariusza w jakiś sposób władza się obawia świadczy to, iż jedna z "niezależnych", a faktycznie podległych władzy organizacji Megafon, w ciągu kilku dni wydała na reklamy na Facebooku 20 mln HUF (ok. 224 tys. zł). Tłumaczy w nich m.in., że Magyar kłamie.
Ale spróbujmy zdekomponować obraz, w którym masowe protesty doprowadzą do politycznego przesilenia. Co się dzieje, gdy postulat "Orbanie odejdź", faktycznie by się ziścił?
Podstawowy problem polega na tym, że opozycja nie byłaby w stanie w żaden sposób przejąć władzy, i to nie tylko na poziomie powszechnych wyborów parlamentarnych, ale nawet wybrania szefa rządu technicznego. Nie chodzi tylko o to, że nie ma w niej lidera, ani woli do kontynuowania współpracy (dwa największe ugrupowania pokłóciły się ze sobą). Ważniejszym czynnikiem jest to, że ordynacja niejako betonuje hegemoniczną pozycję Fideszu. Opozycja nie jest w stanie fizycznie pokonać Fideszu i faktycznie zmienić Węgry, bowiem system przeliczania głosów na mandaty został wymyślony tak, by Fidesz nie przegrał, a jeśli - to uległ niewielką liczbą głosów. Gdyby nie te wszystkie zabiegi, Fidesz już w 2014 r. nie miałby większości konstytucyjnej, a to oznaczałoby, że Węgry byłyby dzisiaj zupełnie innym państwem.
Zabetonowany system
Rzecz w tym, że większość konstytucyjna jest koalicji dowodzonej przez premiera bardzo potrzebna. Służy betonowaniu systemu. W jaki sposób? Otóż każdy akt prawny, który z perspektywy rządzącej większości jest istotny, zabezpieczany jest adnotacją wpisaną do ustawy, iż jej nowelizacja możliwa jest tylko większością konstytucyjną, której opozycja po prostu nie jest w stanie uzyskać. To akty prawne związane z ordynacją, ale i ustawami dotyczącymi mediów publicznych, czy polityki rodzinnej. Obecnie kilkaset fundamentalnych aktów.
Żeby to obejść, jest tylko jedno wyjście. Jeszcze wówczas zjednoczona opozycja mówiła w 2021 r. o pomyśle uchwalenia ustawy zwykłą większością głosów, następnie poddania jej pod referendum i w ten sposób ustanowienia nowej konstytucji, która miałaby umożliwić zmianę systemu władzy. Pomysł przestał być jednak komunikowany szybko po tym, jak go upubliczniono (nie podając jednak żadnych szczegółów). Wydaje się jednak, że tylko tego typu zabieg byłby w stanie zmienić bieg spraw. Przy czym uwaga ta nie ogranicza się tylko do obecnej sytuacji, ale każdych kolejnych wyborów parlamentarnych (najbliższe odbędą się w 2026 r.).
Sytuacja na Węgrzech jest obecnie bardzo dynamiczna i ciekawa. Orban zrobi wszystko, żeby u władzy się utrzymać. Patrząc na protesty, które być może jeszcze będą się trzymały, warto mieć na uwadze tych kilka zmiennych, które huraoptymizm ochłodzą.
Dla Wirtualnej Polski Dominik Hejj*
*Dr Dominik Hejj - politolog specjalizujący się w polityce węgierskiej i autor książki "Węgry na nowo".