PublicystykaMłodzi Serbowie wychodzą na ulice. Chcą demokracji, ale to za mało

Młodzi Serbowie wychodzą na ulice. Chcą demokracji, ale to za mało

Demokracja straciła na atrakcyjności. Boleśnie przekonują się o tym młodzi demonstranci z Belgradu. Mają internet i media społecznościowe. Mają zapał i hasła. Nikogo jednak nie przekonują i nawet Zachód popiera prezydenta, którego oskarżają o dyktatorskie zapędy.

Młodzi Serbowie wychodzą na ulice. Chcą demokracji, ale to za mało
Źródło zdjęć: © PAP/EPA
Jarosław Kociszewski

11.04.2017 15:09

Gwizdy, okrzyki, jajka. Kolorowy tłum głównie studentów, którzy chcą żyć w nowoczesnym, europejskim państwie. Ich zdaniemzwycięstwo Aleksandara Vucicia już w pierwszej turze wyborów prezydenckichniweczy te nadzieje.

Demonstranci uważają, że Vučić prowadzi Serbię w kierunku dyktatury. Ich zdaniem dowodzi tego dominacja nad mediami i wynikająca z niej autocenzura. Fakt, że nowy prezydent uzyskał jednoznaczny, demokratyczny mandat, nie psuje imprezy. To nie oni głosowali.

Używając populistycznych i nacjonalistycznych haseł, Vučić zmobilizował prowincję. Co więcej, równocześnie pokazywał liberalne oblicze, które zyskało mu przychylność proeuropejskich wyborców. Demonstranci oskarżają go o sfałszowanie wyborów, ale nie tu jest główny problem.

Zgodnie z ustalonymi już regułami współczesnych rewolucji w świecie mediów społecznościowych, mobilizacja w sieci powinna wystarczyć. Młodzi ludzie piszą, fotografują, nagrywają, publikują, publikują i jeszcze raz publikują. A wszystko to pod hasłami walki o demokrację. To powinno wystarczyć, aby zmobilizować nie tylko podobnych im ludzi na świecie, ale także media, polityków i wstrząsnąć własnym krajem. Tymczasem nic takiego się nie dzieje.

W tej sytuacji zaryzykować można twierdzenie, że demokracja w Serbii wcale nie jest zagrożona tak bardzo, jakby wynikałoby to z wypowiedzi demonstrantów. Co prawda zwycięstwa w pierwszej turze wyborów w Europie należą do rzadkości, a ludziom związanym z nowym prezydentem trudno zarzucić kryształową czystość. To jednak wyraźnie za mało.

Demokracja straciła na atrakcyjności

Zachód wystarczająco sparzył się w ciągu ostatnich lat na szafowaniu hasłami demokracji, aby zaangażować się w kolejną awanturę w miejscu tak niebezpiecznym jak Bałkany. Przecież Afryka Północna i Bliski Wschód miały się demokratyzować na wzór i podobieństwo Francji czy Włoch. Zakończyło się tragicznie i długo nikt nie wpadnie na pomysł, żeby takie eksperymenty powtarzać.

Dlatego nie dziwi, że Vučić cieszy się poparciem Angeli Merkel i polityków z Brukseli, którym przede wszystkim zależy na stabilizacji w regionie, który nie tylko jest beczką prochu, ale także potencjalnym źródłem i trasą przemarszu uchodźców. Innymi słowy, znany i przewidywalny Vučić, nawet jeżeli nie jest bez skazy, jest lepszy niż brak stabilizacji i niepewność.

Co więcej, w imię stabilizacji europejscy politycy zachęcają kraje byłej Jugosławii do bliższej współpracy między sobą. To stwarza nowe, szersze pole realizacji ambicji nowego prezydenta Serbii. Przeciwko temu nie protestuje nawet Władimir Putin. Dla niego czerwoną linię przekroczyłyby ambicje wstąpienia do NATO. O tym jednak nie ma mowy.

Słabością serbskich studentów jest po prostu brak zainteresowania kogokolwiek poza granicami kraju. Nie zmienią tego twitty, posty, filmiki ani powtarzane pytania: „Dlaczego świat milczy? Dlaczego nikogo to nie obchodzi?”.

Odpowiedź jest brutalna. Świat milczy i rzeczywiście nikogo to nie obchodzi, bo nikt nie ma w tym interesu. Europejczycy mają swoje problemy. Prezydent o nazwisku trudnym do wymówienia poza wschodem kontynentu nie przebije się do ludzi zaniepokojonych losem własnego kraju, imigracją, bezrobociem czy zajętych własnymi wyborami.

Bez pieniędzy niczego nie uda się zrobić

Media społecznościowe są świetnymi narzędziami, które wywołują emocje, ale to nie internetowi wojownicy obalają rządy. Nowe media wzmacniają przekaz, mogą zakłamać rzeczywistość czy zmanipulować ogromne rzesze ludzi, ale najwyraźniej, wbrew temu, co zwykliśmy myśleć, to nie dzieje się spontanicznie.

Już izraelskie wybory w 2015 r., pokazały, że skuteczna kampania internetowa wymaga pieniędzy, ludzi i narzędzi. O krok dalej poszedł sztab Donalda Trumpa, który analizował prewencje wyborcze i adresował niekiedy sprzeczne komunikaty do wybranych, ściśle określonych grup.

Rosjanie z manipulacji mediami uczynili przemysł, a trolli zatrudnili w fabrykach. Nikogo nie dziwi więc, że kolejne armie powołują specjalne siły odpowiedzialne za wojnę w cyberprzestrzeni. Wątpliwości budzi już nawet rewolucja w Egipcie w 2011 r., która miała być przykładem spontanicznego zrywu organizowanego za pośrednictwem mediów społecznościowych.

Aż chciałoby wierzyć, że belgradzka wiosna i protesty tysięcy młodych ludzi, którzy zapowiadają demonstracje do skutku, przyniosą rezultat, a wszyscy długo i szczęśliwie będą cieszyć się wolnością i demokracją. Ostatnie lata brutalnie odarły nas ze złudzeń. Tak się po prostu nie stanie. Demonstranci pewnie zaczną się wykruszać i w najlepszym wypadku dotrwają do wakacji. Nikomu po prostu na ich sukcesie nie zależy.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)