Marek Kacprzak: "Przypadek Zawiszy pokazuje, co w kierowcach złe. Państwo prawa przegrywa" (Opinia)
Kto nigdy nie był za kierownicą jak Artur Zawisza, niech pierwszy rzuci się do oskarżania. Kto nigdy nie złamał przepisów, tłumacząc się "wyższą koniecznością", ten niech pierwszy głośno się oburza.
Przypadek Zawiszy pokazuje wszystko to, co w nas, jako kierowcach, jest złe. Polscy kierowcy w przeważającej większości przepisy ruchu drogowego znają, ale z nich nie korzystają, bo, jak i on, mają swoje "wyższe konieczności". Przekraczamy nagminnie prędkość, bo "ten znak stoi tu bez sensu", "bo tu ograniczenia prędkości być nie powinno", "bo zdążę zahamować". Wsiadamy po pijaku, "bo przecież świetnie się czuję", "bo to tylko kawałek do przejechania".
Łamanie przepisów to norma
Racjonalizujemy sobie łamanie przepisów na wszelkie możliwe sposoby. Również ostatnią plagę - pisanie i czytanie w smartfonach podczas jazdy - "bo i tak widzę drogę", "bo mam podzielność uwagi". I tak można tę naszą litanię grzechów wyliczać bez końca. Łamiemy przepisy, które znamy, i jesteśmy gotowi za to ponosić odpowiedzialność. A że ta jest niska, to i nie robi na nas, kierowcach, większego wrażenia. Tak jak i nie robiła na Zawiszy, który przyznał, że na odpowiedzialność za jeżdżenie bez prawka jest gotowy, "bo przepisy prawa zna".
To, że ktoś jeździ bez prawa jazdy, to że ktoś łamie przepisy, to nie wyjątek. To u nas w Polsce norma. Ktoś, kto tego nie robi, jest drogowym dziwakiem. Lista jest długa, bo nie tylko prędkość, ale i podwójne ciągłe, przejścia dla pieszych, parkowanie, źle ustawione i oślepiające światła. Słowem wszystko co można w przepisach złamać, łamiemy. Państwo prawa w starciu z kierowcami przegrywa na każdym kroku.
Nasze państwo kierowców się boi i składa broń. Gdyby się nie bało, pewnie połowa z nas nie miałaby prawa za kierownicę w ogóle siadać i by tego w obawie przed konsekwencjami nie robiła. Tyle że państwo prawa zachowuje się tak, jakby tę wojnę z kierowcami na starcie chciało przegrywać, jakby na samym początku złożyło broń. Symboliczne wysokości mandatów na kierowcach w drogich furach nie robią żadnego wrażenia.
To raz. A dwa, jak we wszystkim, tak i w starciu z kierowcami państwo stawia na akcyjność, a nie skuteczność i długotrwałość działań. Mamy akcje "prędkość", "znicz", "pierwszy dzwonek" i kilka innych, podczas których drogówka mobilizuje się, żeby piratów łapać. A co z pozostałymi dniami?
Kończy się tak jak w Warszawie, gdzie na pasach zginął człowiek, bo rozpędzone BMW ograniczenie prędkości miało gdzieś. I tu też akcyjnie, bo zrobił się wielki szum medialny, wszyscy domagają się dożywocia dla kierowcy. Tak jakby to coś zmieniło. Jakby inne tego typu tragedie można było traktować inaczej, bo mniej kamer skierowano na miejsce zdarzenia. Mamy weekendowe akcje "trzeźwość", które już w słowie "akcja" sugerują, że w inne dni przyzwolenie jest większe i szansa na bycie złapanym jest mniejsza, bo o trzeźwość za kółkiem dbamy akcyjnie.
Państwo prawa przegrywa
Państwo prawa z kierowcami przegrywa na każdym polu. Znów, akcyjnie przez weekend, no może tydzień słyszeliśmy o wyłapywaniu tych, którzy jadąc wyrzucając ze swoich starych samochodów kłęby śmierdzącego i trującego dymu. Odwagi na zmiany w prawie i zabierania dowodów rejestracyjnych już brakło. Politycy reprezentujący państwo prawa poddali się, zanim walkę rozpoczęli.
Tak jak poddają się samorządowcy, którzy dali sobie narzucić wolę kierowców żyjących w przekonaniu, że miasta są dla samochodów i każda próba ograniczania ich przestrzeni, chociażby na rzecz ścieżek rowerowych czy deptaków, będzie kończyć się buntem i odbieraniem głosów w wyborach. Samochodowa rebelia kierowców, którzy stanowią własny rodzaj przepisów, trwa. Racjonalizowanie tego w prawie jest rzeczą powszechną.
Bo jak inaczej tłumaczyć tych, którzy przejeżdżają przez tory, mimo opuszczonych szlabanów. Zawsze robią to nie z głupoty, nie z nieposzanowania prawa, a z racji własnej "wyższej konieczności", która bierze się w większości z przekonania, że za kierownicą to kierowca ustala prawa i nic mu poważnego za to nie grozi. A nawet jeśli, to zawsze może się zasłonić stwierdzeniem, że jest "jedynym żywicielem rodziny" i jemu prawo do prowadzenia samochodu na własnych zasadach się należy.
Tylko tym, którzy akurat pechowo znaleźli się na drodze takiego kierowcy, nic się nie należy. On przegrywa zdrowiem lub życiem. Państwo prawa się w takich chwilach na chwilę zasmuci, może nawet oburzy, by za moment znów skulić i z ukrycia patrzeć, jak ta rebelia przy bezradności państwa trwa.
Państwo przegrywa z kierowcami już tym, że zawsze po jakiejś tragedii na drodze czy spektakularnym zatrzymaniu trwa debata, czy i tym razem kierowcy się "upiecze". Dopóki będzie można się nad tym zastanawiać, dopóty, lepiej kierowców unikać i się przed nimi chronić.
Marek Kacprzak dla WP Opinie