Łukasz Warzecha dla WP.PL: bank to nie kasyno
Dziewięciu na dziesięciu klientów nie pytało o detale. W końcu – nowe auto, renomowana marka, firmowy salon, dopuszczenie do sprzedaży i wszelkie certyfikaty. Gdyby chodziło o coś poważnego – rozumowali, o ile w ogóle się nad tym zastanawiali – producent nie wypuściłby bubla, a organy odpowiadające za dopuszczanie modeli do ruchu zatrzymałyby sprzedaż - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla WP.PL. To hipotetyczna sytuacja, ale można ją odnieść do tego, co w ostatnich dniach dziej się w związku z rosnącym kursem franka szwajcarskiego.
23.01.2015 | aktual.: 23.01.2015 15:56
Znany producent samochodów wprowadził do sprzedaży nowe, niezwykłe auto. Przy cenie znacznie niższej niż innych nowych aut kompaktowych, obszerny i dobrze wyposażony hatchback nęcił klientów.
Do salonów ruszyli różni klienci. Nieliczni potrzebowali po prostu trzeciego samochodu w rodzinie, inni kupowali samochód dla swoich dzieci, samemu posiadając już jeden albo dwa inne. Ale większość było takich, dla których własne tanie auto renomowanej marki było wybawieniem. Mieszkali na odludziu, musieli odwozić dzieci do szkoły, chorych krewnych do szpitali, mieli trudności z poruszaniem się lub po prostu chcieli w końcu uniezależnić się od jeżdżących dwa razy dziennie autobusów czy pociągów.
Sprzedawcy w firmowych salonach bardzo zachwalali nowy produkt. Podkreślali jego trwałość. Pokazywali, jak starannie jest wykończony, jak przyzwoite ma osiągi i niskie spalanie. Mimochodem wspominali tylko, że po jakimś czasie może się pojawić niewielki problem z zębatką zwrotnicy w układzie kierowniczym. Dziewięciu na dziesięciu klientów nie pytało o detale. W końcu – nowe auto, renomowana marka, firmowy salon, dopuszczenie do sprzedaży i wszelkie certyfikaty. Gdyby chodziło o coś poważnego – rozumowali, o ile w ogóle się nad tym zastanawiali – producent nie wypuściłby bubla, a organy, odpowiadające za dopuszczanie modeli do ruchu zatrzymałyby sprzedaż. Zresztą - co to w ogóle jest ta "zębatka"?
Ci, którzy postanowili się dopytywać, zwykle poprzestawali na następującym dialogu. – Co to oznacza? – E, nic wielkiego. Po prostu zębatka jest trochę nietrwała, po jakimś czasie może się zepsuć. – I co wtedy? – Nic takiego. Będą jakieś problemy z kierowaniem pojazdem. – To pewne? – Nie, absolutnie nie! Przecież to taka marka! Ja tylko tak na wszelki wypadek ostrzegam. Jedna osoba na pięćdziesiąt mogła być bardziej dociekliwa. – Na czym dokładnie polega ta awaria? – Układ kierowniczy może przestać działać. – Będą jakieś wcześniejsze objawy? – No... Raczej nie. – Po jakim czasie konkretnie może się to stać? – Nie wiemy dokładnie. Może po 20 tys. kilometrów? – Jeśli awaria nastąpi w czasie jazdy, to co wtedy? – Straci pan panowanie nad pojazdem. – I mogę wpaść do rowu, na drzewo albo na inny samochód? – Tak.
W tym momencie klient prawie zawsze rezygnował. Ale do tego momentu mało kto dotarł. Ludzie kupowali nowy model masowo. I równie masowo, po przejechaniu 20 tys. kilometrów, zaczęły im się zdarzać wypadki. Pół biedy, jeśli działo się to na parkingu albo osiedlowej uliczce, gorzej, jeżeli przy dużej prędkości.
Kierowcy, ich pasażerowie, postronni uczestnicy wypadków lądowali w szpitalach, pojawiły się ofiary śmiertelne. Ale niektórzy komentowali: "Dobrze im tak, cwaniakom. Połasili się na tanie auto, to teraz mają". Eksperci pochylali się z troską nad ofiarami wypadków: "Przy lżejszych uszkodzeniach ciała to przecież tylko kilka tygodni rekonwalescencji. No, jeśli w grę wchodzi złamanie kręgosłupa, to chodzić się już nie da, to prawda. Ale zawsze można jeździć na wózku". Tym, którzy się nie rozbili, radzono, żeby reperowali auto na własny koszt.
Wyszło na jaw, że Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów o sprawie wiedział i, owszem, zalecał nawet sprzedawcom informowanie o wadzie fabrycznej. No to informowali. Ale nie zażądał od producenta przeprowadzenia akcji serwisowej, a cóż dopiero wycofania modelu ze sprzedaży. Nie chciał się kopać z potężnym, renomowanym producentem.
Jednak część kupujących i inni eksperci wskazywali, że przecież skoro auto oficjalnie wprowadzono do sprzedaży, to nawet jeśli sprzedawcy coś tam wspominali o wadzie, używając technicznego żargonu, klienci nie mieli obowiązku podejrzewać ich o oszustwo albo zatajanie prawdy. Więcej: mogli ufać, że skoro auto jest znanej marki i przeszło wszystkie procedury certyfikacyjne oraz kontrolne, to jest sprawne i można nim normalnie jeździć. Odpowiedź drugiej strony sporu na to brzmiała: "Przecież skoro auto było takie tanie, to mogli się spodziewać, że coś z nim nie gra. Ale chcieli pocwaniakować!".
Absurd, prawda? Gdyby taka sytuacja zdarzyła się naprawdę, można spokojnie przypuszczać, że byłoby śledztwo prokuratorskie, wielka medialna awantura i groźba wielu milionów na odszkodowania od producenta aut dla klientów.
Ale coś takiego się przecież właśnie zdarzyło, tyle że nie na rynku motoryzacyjnym, ale finansowym! Setkom tysięcy ludzi sprzedano kredyty denominowane we frankach - a nie, co ważne, kredyty we frankach, bo przecież franków nikt do ręki ani na konto nie dostał. Były tylko złotówki, przeliczone po aktualnym kursie na wirtualne franki. Czy banki miały na te kredyty pokrycie w szwajcarskiej walucie - tego nikt nie wie, bo banki jakoś nie chcą o tym mówić.
To problem wszystkich, nie tylko frankowiczów
Skutki ekonomiczne kryzysu frankowych kredytobiorców mogą być odczuwalne dla całej gospodarki, co powinni zrozumieć szczególnie ci, którzy kupują rządową narrację o tym, że "pomaganie tym ludziom byłoby niesprawiedliwe" (na ten temat więcej za moment). Ci ludzie dostarczali gospodarce pieniądze i dawali innym zarabiać, robiąc zakupy. Teraz będą kupować znacznie mniej i to już odczują wszyscy. W bankowych bilansach już dzisiaj kredyty we frankach stanowią niepewną pozycję, zwłaszcza te, gdzie wartość kredytu przewyższa wartość zabezpieczenia - ile takich kredytów jest po skoku franka, nie wiemy, bo i o tym banki nie chcą mówić. A to sobie banki odbiją na wszystkich klientach. Niech się więc nikt nie łudzi, że to tylko problem frankowiczów. To problem wszystkich.
Warto jednak rozprawić się z paroma kliszami, powielanymi od chwili wybuchu kryzysu kredytowego pod dyktando bankowych i rządowych piarowców. Klisze te są niezwykle wygodne i dla banków, i dla rządu, ponieważ usprawiedliwiają nic nierobienie albo pozorowanie działań. To zaś oznacza, że klienci zostają sam na sam z bankami i swoimi problemami, a rząd może uzasadnić swoją nieudolność i miękkość wobec sektora finansowego.
Pierwsza i najbardziej rozpowszechniona klisza to: "Cwaniaczki chciały zarobić, to teraz mają". Klisza absurdalna i obraźliwa dla setek tysięcy ludzi, ale szczególnie wygodna dla rządu w sytuacji każdego konfliktu społecznego. To samo mieliśmy w przypadku nauczycieli, czy lekarzy. Poszczujmy jednych na drugich, niech się gryzą, a my nie będziemy musieli nic robić. Divide et impera - stara rzymska maksyma, stosowana na prowincjach.
Nie rozumiem jednak, dlaczego ludzi, którzy liczyli na mniejsze raty albo chcieli oszczędzić, nazywać "cwaniakami". Czy klient, który kupuje na wyprzedaży, to "cwaniak"? Czy człowiek, który szuka w internecie najlepszej okazji zamiast zapłacić najwyższą cenę, to "chytrus"? Czy jeśli sprzedawca wbrew opisowi przyśle mu towar niespełniający warunków, to można to skwitować stwierdzeniem: "No tak, cwaniak chciał oszczędzić, to teraz ma"? Nie - w takiej sytuacji towar niezgodny z umową można, a nawet trzeba zwrócić.
Nie ma uzasadnienia dla nazywania frankowych kredytobiorców "cwaniakami" - chyba że jest to zwykła, prostacka, ludzka zawiść i radość z cudzych problemów.
Po drugie: "frankowi kredytobiorcy to w większości ludzie majętni, im się krzywda nie dzieje".To znów mit, niepoparty liczbami. Wiele spośród kredytów we frankach (banki nie chcą mówić, jak wiele) zostało udzielonych ludziom, którzy nie mieli odpowiedniej zdolności kredytowej w złotówkach. Byli więc namawiani przez bankowców na "tańsze" kredyty frankowe. Inni obliczali swoje zdolności kredytowe, uwzględniając pewne wahania kursu, ale nie krach złotówki. Dziś są na styk albo poniżej limitu. Nie wiemy, ilu może spokojnie płacić wyższe raty bez dramatycznego obniżenia poziomu życia albo zadłużania się w innych miejscach.
Stwierdzenia bankowców czy Marka Belki, że kredyty frankowe są jednymi z najlepiej spłacanych i na pewno tak będzie dalej, pokazują tylko arogancję. To chyba jasne, że jeśli od spłacania kredytu zależy utrzymanie dachu nad głową, można zrezygnować z wielu rzeczy, nawet z jedzenia. To nie znaczy, że nie ma problemu.
Po trzecie: "wiedzieli, co robią; chcieli zagrać w kasynie, to mają za swoje". To wyjątkowo bzdurne stwierdzenie. Bank nie jest kasynem - jest bankiem, instytucją zaufania publicznego. Klient wchodząc do banku nie spodziewa się, że znajdzie się przy stole do ruletki, ale że zostanie rzetelnie i wyczerpująco poinformowany w wszelkich grożących mu ryzykach. Czy ktoś pamięta, żeby bankowi doradcy mówili: "Proszę się bardzo poważnie zastanowić, bo ten kredyt to tak naprawdę hazard. Raty bez uprzedzenia mogą wzrosną nawet dwukrotnie, podobnie jak wartość kredytu"? Oczywiście - nie.
Kwestia ryzyka kursowego była traktowana jako mało istotny drobiazg, formalność, którą trzeba odbębnić. W dodatku wielu klientów wzięło kredyty za pośrednictwem doradców finansowych, tych zaś nie obowiązywała nawet rekomendacja Komisji Nadzoru Bankowego z 2006 r., która nakazywała informować o ryzyku kursowym. Doradcy nie byli przecież pracownikami banków. Kredyty we frankach były zachwalane w każdym możliwym miejscu, a eksperci oburzali się na plany ich wygaszenia, które pojawiły się około 2007 r.
Trudno wreszcie od przeciętnego klienta banku wymagać, żeby usłyszawszy hasło "ryzyko kursowe" rozumiał świetnie, co to oznacza. Tak jak od klienta salonu samochodowego nie wymagamy, żeby znał w detalach budowę silnika, czy układu kierowniczego. To bank ma klientowi wszystko dokładnie wyjaśnić, podobnie jak od sprzedawcy aut oczekujemy, że nie wetknie klientowi bubla.
Dziś każdy prywatny mędrek bezmyślnie powtarza za paroma publicznymi mędrkami: "Zadłużać się trzeba w walucie, w której się zarabia". Tę mądrość znają prawdopodobnie od zeszłego czwartku. Powtórzę więc: jeżeli bank oferuje także kredyty walutowe, to klient ma pełne prawo wierzyć, że to jest produkt sprawdzony i w granicach rozsądku bezpieczny.
Po czwarte: "państwo nie jest tu za nic odpowiedzialne".Otóż jest, bo państwo - poprzez instytucje takie jak wspomniana Komisja Nadzoru Bankowego, której kompetencje przejęła w 2007 r. Komisja Nadzoru Finansowego - kontroluje ogólną politykę banków. A zatem odpowiada za jej ogólny kształt.
Gdyby państwo oznajmiło: nie interesuje nas, jak banki udzielają kredytów, jaką mają płynność, jakie rezerwy, od dziś wszystko to puszczamy na żywioł - to zgoda. Wtedy cała odpowiedzialność spadłaby na klientów, którzy nie mogliby oczekiwać, że bank ich nie oszukuje, bo przecież państwo zrzekłoby się ogólnej kontroli nad polityką banków. Ale tak nie było. Dlatego dzisiaj, wbrew stwierdzeniom Belki czy Szczurka, odpowiedzialność nie rozkłada się na banki i klientów, ale na banki, klientów i państwo. I dlatego właśnie kredytobiorcy mają prawo oczekiwać od państwa reakcji.
Jeśli jej nie będzie, może to wszystkim wyjść bokiem, z bankami włącznie. W sądach jest już kilka pozwów zbiorowych i wiele indywidualnych. Ich liczba na pewno zaraz wzrośnie. Za kilka lat zaczną zapadać wyroki, część będzie zapewne - w miarę narastania trendu - bardzo dla banków niekorzystna. Niewykluczone, że niektóre będą wprost nakazywały przeliczenie kredytów po kursie z dnia zawarcia umowy, bez żadnych dodatkowych osłód dla banków. Na koniec, zamiast systemowego rozwiązania, dostaniemy zapewne wyrok Sądu Najwyższego. Czy bankowcy i rządzący naprawdę chcą, żeby o tak istotnej dla finansów państwa i obywateli sprawie na koniec rozstrzygnęły sądy? Czy to się bardziej opłaca niż wspólnie dojść do porozumienia?
Po piąte: "Dlaczego miano by pomagać kredytobiorcom z moich pieniędzy?!". To największa manipulacja, niestety powielana przez wielu. Podobne sugestie płynęły publicznie od byłej już rzeczniczki rządu Iwony Sulik; podobnie wypowiadał się Leszek Balcerowicz. Otóż nikt nie oczekuje, że ktokolwiek dołoży frankowiczom choćby grosz z publicznych pieniędzy! Taki postulat nie pojawia się także w środowiskach łączących samych kredytobiorców. Oczekują oni natomiast, że państwo, poczuwając się do współodpowiedzialności za sytuację, zajmie się znalezieniem rozwiązania systemowego, możliwego do przyjęcia dla banków i korzystnego dla kredytobiorców. To wszystko. Ale wydaje się, że to i tak oczekiwania zbyt wielkie w stosunku do państwa rządzonego przez PO.
Po szóste: "Dlaczego im miałoby być lżej, skoro zarobili na swoich kredytach, a mnie z moim nikt nie pomagał?". Na każdym kredycie zarabia tylko i wyłącznie bank. To sprawa podstawowa. Różnice w oprocentowaniu, które przez jakiś czas działały na korzyść frankowiczów (ale nie działają już od jakichś dwóch lat), są znacznie mniejsze niż się wydaje. Według prowizorycznych wyliczeń TVN24 Biznes i Świat, przy kredycie na 300 tys. zł mogły sięgać w ciągu ośmiu lat raptem trochę ponad 100 zł miesięcznie. Dla wielu to znacząca różnica, ale w skali całego kredytu to naprawdę nie są wielkie pieniądze. I rzecz najważniejsza: tu nikt nie zyskał niczyim kosztem. Gdyby frankowicze płacili wyższe oprocentowanie, przecież nie zyskaliby na tym kredytobiorcy złotówkowi.
Po siódme wreszcie: "Ja wziąłem kredyt w złotówkach i nikt mi nie pomógł; czemu pomagać im?". Powodów podałem powyżej aż nadto, ale napiszę jeszcze raz: ukryte ryzyko niosły z sobą kredyty walutowe, nie złotówkowe. Ale gdyby kiedyś - czego absolutnie nikomu nie życzę - z jakiegoś makroekonomicznego powodu w opałach znaleźli się kredytobiorcy złotówkowi, nie miałbym wątpliwości, że i im w jakiś sposób państwo pomóc powinno.