Lepienie produktu prezydentopodobnego [OPINIA]
To, w jaki sposób Prawo i Sprawiedliwość szuka kandydata na głowę państwa, pokazuje, jak bardzo Jarosław Kaczyński gardzi tym urzędem. Chodzi wyłącznie o to, aby wygrać wybory. Nieważne zaś, czy "strażnik żyrandola" będzie potrafił robić cokolwiek więcej, niżeli pilnować światła.
Ma mieć ok. 40 lat, być mężczyzną, bo ci lepiej się kojarzą w niespokojnych czasach, musi być wykształcony, ale jednocześnie przebojowy, a twarz i kark nie mogą być obciążone latami rządzenia.
W Prawie i Sprawiedliwości w najlepsze trwa casting na kandydata na urząd prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. I czym więcej słucham polityków PiS-u, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że najmniej ważne są poglądy i umiejętności przyszłego kandydata. Na znaczeniu traci to, jakim byłby prezydentem. Kluczowe jest to, by spodobał się ludziom. Poszukiwany jest wykwit politycznego PR-u, a nie potencjalny mąż stanu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nieciekawa giełda
Oczywiste jest to, że partie polityczne chcą do wyborów wystawić kandydatów mających największe szanse na zwycięstwo. Należałoby więc postawić na kogoś, kto byłby dobrym prezydentem, ale będzie miał także w ogóle realną szansę tym prezydentem zostać — czyli spodoba się ludziom.
Odnoszę jednak wrażenie, że w Prawie i Sprawiedliwości zupełnie na znaczeniu traci to, jakim prezydentem byłby w przyszłości wystawiony kandydat. Program? Bez znaczenia. Przygotowanie do pełnienia kluczowego urzędu? Eee tam, nauczy się w trakcie. Czynione są za to kolejne socjotechniczne analizy, by znaleźć statystycznie doskonałego kandydata, niekoniecznie zaś doskonały materiał na prezydenta.
Jednocześnie giełda nazwisk po PiS-owskiej stronie barykady pokazuje, jak bardzo partia Jarosława Kaczyńskiego jest nieprzygotowana do wyborów prezydenckich. Jest bowiem wielu potencjalnych kandydatów, ale nie widać żadnego oczywistego typu. Każdy wybór obarczony jest skazami.
Mateusz Morawiecki? Tu Jarosław Kaczyński roztropnie zauważa, że wybory prezydenckie będą zapewne składały się z dwóch tur. A Morawiecki, jakkolwiek zdaniem Kaczyńskiego był dobrym premierem i mógłby być nieźle przygotowany do pełnienia funkcji prezydenta, miałby minimalne szanse w drugiej turze wyborów. Nosi bowiem garb w postaci wieloletnich rządów i odpowiedzialności za wiele niedobrze odbieranych przez Polaków działań.
Beata Szydło? Trochę już na marginesie wielkiej polityki, a przy tym też niosąca garb rządów. No i kobieta, a w PiS-ie uważają, że Polacy — gdy za granicami wojna — wolą mężczyznę.
To może Mariusz Błaszczak, były minister obrony narodowej? Cóż, powiedzmy sobie szczerze — większą charyzmę ma przeciętny czołg, który robił Błaszczakowi za tło podczas konferencji prasowych, niż obecny szef klubu parlamentarnego PiS. W PiS-ie tego głośno nie mówią, by nie robić Błaszczakowi przykrości, ale wszyscy to widzą.
Pojawiają się więc kandydatury, które jeszcze kilkanaście miesięcy temu zostałyby uznane za egzotyczne. Przykład? Tobiasz Bocheński, coraz częściej wskazywany jako kandydat na nowego Andrzeja Dudę. Tyle że w kampanii na prezydenta Warszawy wypadł niespecjalnie, a jego wynik był znacznie gorszy, niż uzyskał kilka lat wcześniej poprzedni kandydat Zjednoczonej Prawicy do ratusza, Patryk Jaki.
Część wyborców Prawa i Sprawiedliwości niemal modli się, by kandydatem został Marek Magierowski, kończący właśnie swoją misję ambasadorską w USA. Człowiek oczytany, inteligentny, znający liczne języki obce w stopniu zawstydzającym nawet osoby sprawnie komunikujące się w zagranicznej mowie. Wydawałoby się, że stworzony do Pałacu. Pierwszy kłopot z Magierowskim polega jednak na tym, że — poza nieliczną w skali kraju bańką ludzi interesujących się polityką — nikt go nie zna, a rozpoznawalność polityka wcale nie tak łatwo zbudować. Drugi, z perspektywy partii — ciężko byłoby liczyć na to, że byłby uległy Jarosławowi Kaczyńskiemu. Magierowski więc odpada, bo może i byłby dobrym materiałem na prezydenta Polski, to jest kiepskim materiałem na kandydata i prezydenta upartyjnionego.
Lepienie głowy państwa
W PiS-ie zdają sobie sprawę z tego, że choć z kampanią będzie trzeba ruszyć już pod koniec 2024 r., to nadal nie ma oczywistego kandydata. W Koalicji Obywatelskiej naturalnym wyborem wydaje się Rafał Trzaskowski. Predyspozycje ma też Radosław Sikorski. Jeśli tylko zechce, wystartuje Donald Tusk. Wszyscy trzej to — kto by czego na ich temat nie uważał — zawodnicy wagi ciężkiej. Doświadczeni politycy, którzy do swojej pozycji dochodzili długimi latami i po których wiadomo, czego można się spodziewać. Nie przez przypadek ani jedno zrządzenie losu można rozważać ich kandydatury.
PiS tymczasem organizuje casting na wyrób prezydentopodobny. Czyli osobę, która jedynie ma dobrze wypadać w kampanii wyborczej, zjednywać dotychczas niezjednanych wyborców. Człowieka, który będzie spełnieniem marzeń spindoktorów. Zarazem trudno dostrzec, by ktokolwiek, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, zastanawiał się, jakim prezydentem miałby być kandydat PiS-u, poza banalnym stwierdzeniem, że miałby być prezydentem "antyplatformerskim". Najlepiej gdyby przy okazji był prezydentem niesamodzielnym, uległym, posłusznym partii i samemu Kaczyńskiemu.
Takie podejście to rozszerzenie tuskowej koncepcji urzędu prezydenta, którego zadaniem jest przede wszystkim pilnowanie żyrandola. Wtedy politycy PiS-u uważali, że Donald Tusk lekceważy kluczowy urząd w Polsce. Co więc dziś robią organizatorzy castingu?
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski