Koronawirus. Raport z frontu, dzień dziesiąty. Las niewidzialnych rąk
Laboratorium wykonało badanie – tak mówią w mediach. Nie, to nie laboratorium wykonało. Wykonał je personel, który tam ciężko pracuje. Ludzie myślą, że wszystko robią aparaty, a my tylko wkładamy do nich probówkę. Przecież to wszystko trzeba przygotować, doprowadzić do stanu, w którym wynik jest wiarygodny. Zrobić kontrolę jakości. Zawsze pracujemy na potencjalnie zakaźnym materiale. Teraz mamy pewność, że wirus siedzi w tych próbkach. Stykamy się z nim codziennie. W naszym laboratorium każdego dnia mamy kilka dodatnich wyników. To daje do myślenia.
Dzisiejszym bohaterem jest Magda. Pracuje jako diagnosta laboratoryjny w jednym z zakaźnych szpitali jednoimiennych. Imię zmienione.
Raport z dziewiątego dnia czytaj tutaj:
Z rodziną przez szybę
Przecinam osiedle jednorodzinnych domków i parkuję na podjeździe. Milknie silnik, gasną światła. Wysiadam, po kilkunastu godzinach w pracy jestem wykończona. Fizycznie też, ale przede wszystkim psychicznie.
To zadanie cholernie obciąża psychikę. Wymaga skupienia, precyzji. Pracuję małymi narzędziami, na niebezpiecznym, zakażonym materiale. Jestem ubrana w niewygodny kombinezon, maskę, przyłbicę. Jeden zły ruch, utrata koncentracji może sprawić, że wynik będzie zakłamany. A jedna probówka to przecież jeden czekający w strachu na wynik człowiek. Od tego badania zależy, czy konieczne będzie leczenie albo poddanie kwarantannie nawet dziesiątek ludzi. Odpowiedzialność jest ogromna.
Wysiadam z auta, z okna machają mi dzieci.
Wiesz, co jest najgorsze? Że nie masz pojęcia, kiedy to się skończy. Że nie wiesz, jak długo jesteś w stanie wytrwać w zawieszeniu między pracą i domem. Gdy w laboratorium wyszedł nam pierwszy dodatni wynik, odizolowałam się od najbliższych. Z dziećmi i mężem rozmawiam tylko przez szybę. Czekają aż wejdę, zamknę się. Zostawiają mi jedzenie pod drzwiami.
Mieszkam w domu jednorodzinnym i mogę wygospodarować miejsce na izolację. Nie każda koleżanka z pracy ma jednak taką możliwość. Wracają do domów pełnych dzieci. To dziś nasz największy strach. Że możesz przywlec z pracy coś, od czego cierpieć będą twoi ukochani.
W moim zespole pracują same kobiety. Żadna z nas nie spodziewała się, że coś takiego nas spotka. Że w zwykłym, szpitalnym laboratorium będziemy chodzić w kombinezonach, maskach. Jak podczas kosmicznej misji. Jak w filmie.
Tu trzeba się skupić
Przychodzę do pracy wcześnie rano, zerkam do lodówki. Sprawdzam, ile czeka na nas próbek. Nocny dyżur przyjął materiał, zarejestrował. Teraz opracowujemy strategię działania: ile probówek pójdzie do badania w pierwszym, a ile w drugim rzucie. To wszystko trzeba zaplanować, by jak najwydajniej korzystać ze sprzętu.
Przechodzę przez śluzę. Zakładam kombinezon, później maskę, przyłbicę, buty jednorazowe. Jeszcze później pierwsze rękawiczki, które przyklejam taśmą do kombinezonu. To po to, żeby się nie zsunęły. Na to kolejne rękawiczki, mówimy na nie "high risk". Mają nas dodatkowo chronić. Później jeszcze jedne. Pracujemy w nich z materiałem i wymieniamy tak często, jak to konieczne, by nie dopuścić do zanieczyszczenia. Pracujemy pod specjalnymi komorami. To komory drugiej klasy bezpieczeństwa, mają wyciąg i filtry.
Wymaz pobierany jest od pacjenta specjalnym patyczkiem. Patyczek umieszcza się w wymazówce, takiej większej probówce. By nie wysechł, zalewa się go solą fizjologiczną. I w takiej formie dostarcza do nas. Czy został pobrany prawidłowo, jest poza naszą wiedzą. Leży to w gestii personelu oddziału. Nie możemy tego sprawdzić, jak w przypadku badań wykonywanych z krwi, gdzie zdarzają się skrzepy, hemolizy, rozcieńczenie próbek. Mam jednak pewność, że każdy personel pracuje na dwieście procent i zdaje sobie sprawę z konsekwencji błędu pobrania.
Teraz zaczyna się naprawdę skomplikowana i odpowiedzialna robota. Trzeba się mocno skupić.
Chwytasz wymazówkę i wytrząsasz zawartość. Przelewasz do wtórnej probówki. Jeszcze później określoną objętość materiału przelewasz do probówki, w której będziesz wykonywać badanie. Zgodnie z metodyką dodajesz kolejne odczynniki. One pozwolą na wyizolowanie RNA wirusa. Zaczyna się procedura izolacji. Aparat pracuje około 1,5 godziny.
Po wyizolowaniu następuje kolejny etap: amplifikacja, czyli namnażanie materiału genetycznego za pomocą reakcji PCR. Nakrapiasz w odpowiednie dołeczki odczynnik, nakrapiasz mikroobjętości próbki. Wklepujesz w oprogramowanie, odpowiednie próbki na odpowiedniej pozycji. Wkładasz to do analizatora, tam zachodzi reakcja. Mijają kolejne dwie godziny, po których analizujemy wyniki dla poszczególnych próbek. W końcu możemy wrzucić je w system.
W końcowym etapie już wyizolowany materiał przechodzi do czystej strefy. Tam już nie jesteś ubrany od stóp do głów. Masz tylko maseczkę, ochraniacze na buty, rękawiczki i fartuch jednorazowy.
Jeśli za wymazówkę chwytasz o godzinie 8, ostateczny wynik badania dostaniesz około 13. Zmiennych jest tyle, że trudno mówić o normie. Wszystko zależy od procedury. Każde laboratorium działa według swojej. Tak, by się nie zakopać w próbkach.
Czas odgrywa jednak ogromną rolę. Za każdą probówką stoi człowiek. Dlatego non stop dzwoni telefon. Zdenerwowani pacjenci dobijają się i chcą poznać wyniki. Choć nie możemy udzielać takiej informacji – może to zrobić lekarz z oddziału, na którym był pobierany wymaz bądź sanepid - telefonów jest niezliczona ilość.
Wyniki są przesyłane do sanepidu najczęściej dwa razy dziennie: wczesnym popołudniem i wieczorem. Dziennie badamy około 80 próbek. W tym momencie w naszym laboratorium wyniki dodatnie to średnio od pięciu do 15 procent całości.
Daleko za Europą
Na co dzień jesteśmy szpitalem wieloprofilowym, mamy zakaźny oddział. Zostaliśmy przekształceni w szpital jednoimienny. Początkowo cała diagnostyka odbywała się w sanepidzie, ale sytuacja zaskoczyła wszystkich. Pod stację podlega całe województwo, więc szybko przestała być wydolna. Na wyniki czekało się nawet 90 godzin. Nagle nadeszło polecenie: wdrożyć diagnostykę w szpitalu.
Musieliśmy przeorganizować laboratorium. Przygotować czyste i skażone strefy, zbudować ścianki działowe, śluzy. Tak, by podczas pracy czuć się bezpiecznie. Pomogło wiele instytucji. Uniwersytet i laboratoria pożyczały drobny sprzęt. Na przykład - końcówki do pipet na małe objętości. My na co dzień pracujemy z nimi mało, a nagle okazało się, że potrzebujemy ich całą masę. Tak samo było z analizatorem. Czyli ze sprzętem, bez którego nie da się poddać próbek odpowiednim procesom.
Potrzebowaliśmy załatwić aparat do przeprowadzania pierwszego etapu, wydobycia wirusa z wymazów. Obecnie czas oczekiwania na taki sprzęt to około dwóch miesięcy, nam jakimś cudem się jednak udało – znalazł się, w ostatniej chwili, zdążyliśmy, mamy go… Przeprowadziliśmy błyskawiczne, jednodniowe szkolenie. Kolejnego dnia mogłyśmy przystąpić do robienia badań.
Polska diagnostyka molekularna jest daleko za tą z zachodniej Europy. Nic więc dziwnego, że liczba testów wykonywana w Niemczech czy Hiszpanii jest o wiele większa niż w Polsce. Oni tam mają sprzęt, ludzi, mniejsze braki kadrowe… A nam się nawet odczynniki kończą. Zamówiliśmy, czekamy na dostawę. Transport jedzie zza granicy. Jeśli nie dojedzie na czas, będziemy mieli przestój.
Podzieliłyśmy się na zespoły. Musimy pamiętać, że placówka wciąż funkcjonuje jako zwykły szpital. Są dyżury medyczne, musimy wykonywać podstawowe badania, morfologię, CRP i pozostałe parametry w zależności od potrzeb. Dodatkowo pacjent ma pobierane badanie w kierunku grypy. No i w kierunku koronawirusa. Próbek jest ogrom, a osób nie przybyło – wręcz przeciwnie… Codziennie rano przychodzę do pracy i nigdy nie wiem, o której stąd wyjdę. Nie wiem, co przyniesie kolejny dzień.
W mediach słychać: laboratorium wykonało badanie. Nie, to nie laboratorium wykonało. Wykonał je personel, który tam ciężko pracuje. Ludzie myślą, że to wszystko robią aparaty, a my tylko wkładamy do nich probówkę. Przecież to wszystko trzeba przygotować, doprowadzić do stanu, w którym wynik jest wiarygodny. Zrobić kontrolę jakości. Jesteśmy lasem niewidzialnych rąk.
Laboratoria się nie wyrabiają. Jak mogłoby być inaczej, skoro zawsze traktowani byliśmy jako najmniej ważna część w szpitalu? Kto by pomyślał, że w ostatnich dniach tyle razy usłyszę, że jesteśmy jedną z najważniejszych części szpitalnej układanki. Ciekawe na jak długo i czy w końcu odpowiednie osoby zrozumieją, że bez tego ogniwa proces diagnostyczny nie może istnieć.
Cały zespół marzy o jednym: by żadna z nas nie złapała tego świństwa. A teraz po prostu robimy swoje. W końcu to jednak służba!