Koronawirus. Raport z frontu, dzień dziewiąty. Jesteśmy zatykani "zrzutami odpowiedzialności"

Dyżur trwa już 20 godzin. Siadam w dyżurce, wyciągam jedzenie, zerkam na telewizor. Pokazują obrazki sprzed kilku dni. Posłowie paradują po Sejmie w maskach z filtrem FFP3. Maski, które są dla nas na wagę złota, zakładają sobie na czoła. Maski, których niedostatek uziemia karetki pogotowia! Maski, dzięki którym jesteśmy bezpieczni i zdolni do pracy, są traktowane jak atrybut do selfie. To policzek dla całego systemu ochrony zdrowia. Chciałabym, żeby wszyscy – 460 osób – przyjechali kiedyś na SOR i po 24- albo 36-godzinnym dyżurze spojrzeli nam w twarz. Bez masek, które wkładają na co dzień.

Koronawirus. Raport z frontu, dzień dziewiąty. Jesteśmy zatykani "zrzutami odpowiedzialności"
Źródło zdjęć: © PAP
Paweł Kapusta

31.03.2020 | aktual.: 02.04.2020 14:22

Katarzyna - ratowniczka medyczna. Pracuje w Państwowym Systemie Ratownictwa Medycznego w Polsce. Imię i niektóre szczegóły pozwalające na identyfikację bohaterki zmienione.

Raport z ósmego dnia czytaj tutaj:

07:00

To będzie długi i męczący dyżur. 24 godziny w oddziale ratunkowym. A że jesteśmy w całości szpitalem zakaźnym, mamy specyficzne procedury.

SOR jest podzielony na dwie strefy: białą i czerwoną. Biała jest "czysta", mamy tu magazyny i dyżurki. Czerwona to część "skażona", są tu wydzielone sale dla pacjentów. Jeden pacjent – jedna sala. Dodatkowo, gdy pacjent wjeżdża na oddział, przypisana jest mu tylko jedna osoba z personelu. Na razie udaje się tego dotrzymać. Pytanie, jak długo wystarczy rąk do takiej pracy.

Chodźmy dalej. Przed czerwoną strefą jest śluza. Tu się przebieramy. Jeżeli pacjent wymaga opieki większej liczby osób lub przewiezienia na oddział, chwytamy za marker – podpisujemy się na przedramieniu, by każdy mógł się wzajemnie rozpoznać. W kombinezonach wyglądamy przecież tak samo.

Gdy przyjeżdża karetka z pacjentem, informuje nas o tym triażowy. Idziemy do śluzy, przebieramy się. Maski, gogle, czepki, kombinezony, na kombinezony – fartuchy, obuwie ochronne, przyłbica. Do tego trzy albo cztery pary rękawiczek. Sklejamy je z fartuchem taśmą. Ratownicy z karetki do czerwonej strefy nie wchodzą. Pacjenta przekazują nam tuż za drzwiami wejściowym od wjazdu. Szybka wymiana zdań i możemy działać.

Obecnie w naszym szpitalu jest hospitalizowanych kilkudziesięciu pacjentów. Część ma stwierdzone zakażenie koronawirusem, część prezentuje typowe objawy i oczekuje na wynik testu. Na OIOM-ie mamy stale zajętych kilka miejsc.

11:00

Karetka przywozi pacjenta po nagłym zatrzymaniu krążenia ze skuteczną resuscytacją. Zaintubowany, na respiratorze. Problemy z alkoholem, rodzina twierdzi, że pacjent miał wcześniej gorączkę, kaszel.

Telefon na OIOM, pytanie o przyjęcie.

- Nie przyjmiemy. Weźmiemy, jak będzie potwierdzenie – pada odpowiedź w słuchawce. By wzięli go na nasz zakaźny OIOM, konieczny jest dodatni wynik badania. Dzwonimy na oddziały intensywnej terapii do kilku innych szpital niezakaźnych. Pięć odmów – musi być wykluczenie.

Szach mat. Wynik, jeśli dobrze pójdzie, dostaniemy za dzień, może dwa. Do tego czasu pacjent będzie u nas na SOR-ze. Problem polega na tym, że SOR nie dysponuje taką liczbą pracowników, jaka jest przewidziana do działania na OIOM-ie, na dodatek część z nas jest oddelegowana do jazdy w nowych typach karetek. OIOM przyjmuje jedynie potwierdzone przypadki, a ośrodki niezakaźne obawiają się, że w przypadku potwierdzenia zakażenia na kwarantannę zostanie odesłane pół szpitala. Wracamy do tego, co oddziały ratunkowe w Polsce znają aż za dobrze: spychologii.

15:00

O absurdach mogłabym mówić godzinami. W pewnej części Polski starszy mężczyzna potrzebował pomocy. Biegunka, gorączka… Ratownicy wpakowali go do karetki, ruszyli do najbliższego szpitala. Ale szpital powiedział: nie przyjmiemy, nie mamy warunków do przyjęcia pacjenta z podejrzeniem zakażenia. Jedźcie do innego. W drugim to samo. Kazali jechać do trzeciego. Trzeci odbił do pierwszego, a pierwszy ani myślał się nagiąć. W końcu, po pięciu godzinach, zapada decyzja: mężczyznę trzeba wieźć do zakaźnego. A w zakaźnym, po pięciu godzinach tułaczki karetką, pan umarł. Afera gotowa. Rodzina uważa, że to na pewno przez koronawirusa. Nie do zweryfikowania, bo zmarłemu nie zdążono pobrać wymazu. Efekt? Dziś wszyscy chronią własne tyłki. Wszystkie kaszle, gorączki są od razu wysyłane do szpitali zakaźnych. Multum, dziesiątki przypadków. Jesteśmy tym po prostu przysypani. Nie dlatego, że zawsze jest podstawa do skierowania. Dlatego, żeby mieć święty spokój.

Gdybyś poszedł dziś do POZ, powiedział że masz gorączkę i kaszel, lekarz odesłał cię na dwa tygodnie do domu, a po dziesięciu dniach rodzina znalazła twoje zwłoki, kto by dostał po uszach? Lekarz POZ. Gdyby tak zrobiło pogotowie – ratownik medyczny bądź lekarz systemu. Kto by brał na siebie takie ryzyko? Dlatego szpitale zakaźne są dziś zawalone przypadkami wręcz absurdalnymi. Oczywistymi "zrzutami" odpowiedzialności. CHWD, czyli "chroń własną dupę" – to od lat znana zasada w środowisku. Jeśli ktoś tej spychologii nie opanuje, zakaźne szpitale zatkają się nie przez epidemię. Zatkają się z obawy medyków o koronawirusowe roszczenia.

19:00

Rodzice przynoszą na rękach pod oddział nastoletnią dziewczynę. Hajcuje, ponad 39 stopni gorączki. Na pierwszy rzut oka trudno stwierdzić, co jej dolega. Kaszlu, duszności nie ma.

Ojciec roztrzęsiony. Panikuje, uspokajamy go, pogania nas, podnosi głos. Instruuje, co mamy robić.

Do strefy czerwonej rodzice wejść nie mogą. My też mamy zresztą zasadę, że wchodzimy tam na bardzo krótki, niezbędny do wykonania czynności czas – minimalizujemy ryzyko infekcji. Wchodzimy, robimy jak najszybciej swoje, wychodzimy. O ile stan pacjentów pozwala – zostawiamy ich samych. Funkcje życiowe obserwujemy na monitorach już ze strefy białej. Gdy coś doskwiera, pacjent może do nas zadzwonić.

Przejmujemy dziewczynę. Widzi nas w kombinezonach, przyłbicach, niemal kosmicznych ubraniach. Wręczamy maskę, informujemy, że po przekroczeniu śluzy będzie leżała w izolacji, sama. Zaczyna płakać, mówi, że się boi. Pocieszam ją, informuję, że postaram się jak najszybciej wrócić.

Zapalenie układu moczowego.

Kto winny przerażeniu dziewczyny? Rodzice, ich panika, krzyk, roszczeniowe zachowanie. Pod SOR odstawili taką scenę, jakby dziewczyna umierała. Rodzice mogliby udać się z dziewczynką do lekarza POZ i w przypadku jego wątpliwości - na zakaźną izbę przyjęć. Woleli jej jednak zafundować traumę. Chciałabym wierzyć, że zabrakło im wiedzy. Wszystko przemawia jednak za brakiem zdrowego rozsądku.

22:00

Przyjeżdża karetka z położonej niedaleko miejscowości. Koledzy przekazują nam pacjenta. Opowiadają o patologii ze swojego pogotowia.

- Dostaliśmy 100 kombinezonów od pewnej firmy. Łapę położył na tym dyrektor i powiedział: "zakaz dotykania. To na czarną godzinę. Oszczędzajcie, co macie. Korzystajcie racjonalnie" – mówi kumpel.

Co to w ogóle znaczy: racjonalne gospodarowanie własnym bezpieczeństwem? Nie mam pojęcia.

09:00

Widzisz te kartki ułożone na krzesłach? Te stosy? To skierowania do pacjentów przebywających na domowej kwarantannie. Sanepid zleca, kogo trzeba odwiedzić i pobrać wymaz do badania. Tych formularzy są setki, nie idzie tego przerobić. Karetka jeździ po ludziach dzień i noc, ale sterta się nie kurczy. Ludziom kończy się kwarantanna, do niektórych przyjeżdżamy już po upływie dwóch tygodni. Ściągamy ludzi ze sklepów, z roboty.

- Dzwonili z Sanepidu, znów nas poganiali – mówi do mnie koleżanka.

- No i co ja mam na to poradzić? Kto ma te cholerne wymazy pobierać? Przecież brakuje nam ludzi. To jest nie do przerobienia.

- Spokojnie, uśmiechnij się, przyszło kolejnych prawie 200 formularzy!

Czarny humor prosto z SOR.

15:00

Dyżur trwa już 20 godzin. Siadam w dyżurce, wyciągam jedzenie, zerkam na telewizor. Akurat pokazują obrazki sprzed kilku dni. Posłowie paradują po Sejmie w maskach z filtrem FFP3. Maski, które są dla nas na wagę złota, zakładają sobie na czoła. Maski, których niedostatek uziemia karetki pogotowia! Maski, dzięki którym jesteśmy bezpieczni i zdolni do pracy, są traktowane jak atrybut do selfie. To policzek dla całego systemu ochrony zdrowia.

Oglądam dalej. Łapy w rękawiczkach, a rękawiczkami macają się po twarzach, przecierają oczy, dotykają ust. Tracę apetyt. Brak słów. Poniżenie. Szopka, by nieźle wypaść w telewizji. By sprawić wrażenie, że wykonują tak trudną, niebezpieczną pracę. Że poświęcają się dla narodu. Chciałabym, żeby wszyscy – 460 osób – przyjechali kiedyś na SOR i po 24- albo 36-godzinnym dyżurze spojrzeli nam w twarz. Bez masek, które wkładają na co dzień.

Jest coś jeszcze, co doprowadza mnie do szału. W minionym tygodniu spędziłam w pracy prawie 100 godzin. W SOR zakaźnym, w karetce, biegając w zabezpieczeniu, które utrudnia oddychanie, powoduje odwodnienia. Pobierając wymazy, obcując z osobami zakażonymi, narażając się na niebezpieczeństwo. W tym samym czasie z okien karetki obserwowałam ludzi robiących grille, smażących kiełbasy, chodzących na rodzinne zakupy, uprawiających grupowy nordic walking, przesiadujących na skwerach, urządzających pikniki. Sielanka, beztroska.

Nie dowierzam. Naprawdę tak trudno zrozumieć, do czego za moment może to doprowadzić? Epidemia w Polsce jest w fazie początkowej, a system ochrony zdrowia już jest przeciążony. Jego wieloletnia niedołężność zostanie spotęgowana właśnie takimi zachowaniami. Sami prosimy się o to, by ziścił się u nas scenariusz hiszpański czy włoski. Z umieraniem na korytarzach i selekcją.

CDN.

Czytaj też raporty z poprzednich dni:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1101)