Jakub Majmurek: PiS walczy z trumnami, bo to łatwa walka
Wstając z kolan wywróciliśmy się na głowę. Jednak rząd zamiast rozwiązywać realne problemy, energię skupia na wojnie z trumnami. Po co?
Przed dzisiejszą Polską stoi cała masa problemów. Prawie 45% Polaków mieszka w przeludnionych mieszkaniach. Polskie pensje ciągle pozostają daleko za poziomem Europy Zachodniej, nie mówiąc o produktywności przeciętnego miejsca pracy. Nakłady na służbę zdrowia są niewystarczające, a lekarze pozostają przepracowani i wkurzeni niskimi pensjami. Unia Europejska ucieka przed swoim kryzysem do przodu, w projekt głębszej integracji twardego, „karolińskiego” rdzenia, zostawiając nasz region z tyłu. Rosja coraz śmielej poczyna sobie w rejonie, który nazywa „bliską zagranicą”, a Warszawa jest najgłębiej izolowana w świecie co najmniej od roku 1989.
Co w tej sytuacji jest priorytetem rządu? Niestety, jak się wydaje żadne z powyższych wyzwań. Cała para pierwszych dwóch miesięcy tego roku poszła w gwizdek niepotrzebnej, nieprzemyślanej i szkodliwej noweli ustawy o IPN, która w założeniu mając walczyć z określeniem „polskie obozy”, wyłącznie spopularyzowała je na świecie, przy okazji przyklejając Polsce gębę kraju negacjonistycznego i antysemickiego.
Teraz obóz rządowy przymierza się do nowej batalii na froncie historii. Jak słyszymy, do Sejmu trafić ma ustawa umożliwiająca odebranie stopni wojskowym żołnierzom armii PRL – w tym generałom Jaruzelskiemu, Kiszczakowi i Hermaszewskiemu. Zamiast rozwiązywać realne problemy, rządzący obóz energię skupia na wojnie z trumnami.
Nieudolne wstawanie z kolan
Mogę nawet zrozumieć PiS: wojna z trumnami jest łatwa i bezpieczna. Trumna nie może się bronić, nie oddaje ciosu, nie stawia oporu. Zdegradować martwego generała jest łatwiej niż np. przekonać Unię Europejską do przyjęcia stanowiska zgodnego z polskim interesem. Łatwiej jest rzucać gromy na Kiszczaka, niż wynegocjować korzystną umowę handlową lub wojskową, zbudować dobrze działającą instytucję, czy zmusić wielkie korporacje do płacenia w Polsce uczciwych podatków i zatrudniania pracowników na godziwych warunkach.
Walcząc o władzę w 2015 roku PiS obiecywał, że we wszystkich tych dziedzinach, gdzie państwo „istniało tylko teoretycznie”, pod jego władzą „wstanie z kolan” i będzie bronić interesów zwykłych Polaków, nie oligarchów i zagranicznego kapitału. Dziś widzimy jak to wygląda w praktyce. Wstać z kolan na ogół się nie udaje, w najlepszym wypadku państwo zostaje tam, gdzie jest, w najgorszym wywala się spektakularnie na głowę.
Przed wyborami prezydent Duda i jego obóz obiecywali pomoc frankowiczom – gdy jednak przyszło do konkretnych rozwiązań, ważniejsze okazały się obawy sektora bankowego i frankowicze usłyszeli, że mają iść walczyć o swoje interesy do sądów. W 2015 PiS (nie bez racji) krzyczał o pułapce średniego wzrostu i Polsce jako montowni Europy. Dziś okazuje się, że głównym pomysłem na rozwój i inwestycje ministra Morawieckiego jest zmiana całego kraju w jedną wielką strefę ekonomiczną – co jest wywieszeniem białej flagi przed żądaniami kapitału, który chce zarobić w Polsce, nie oferując pracownikom dobrze płatnych, dających szanse na rozwój i edukację miejsc pracy.
Politycy rządzącego obozu grzmieli – znów nie bez racji – jak to polskie państwo oszukiwane jest na podatkach, a wielkie korporacje – także te z polskim kapitałem – przez skomplikowaną księgowość transferują zyski za granicę i unikają sprawiedliwego opodatkowania. Co z tym zrobiono? Czy przedstawiono pakiet walki z praktykami unikania podatków? Oczywiście nie. Propozycje podatku od sieci handlowych umarły zanim zaczęliśmy o nich poważnie rozmawiać, prokuratura Ziobry więcej energii niż podatkowym przekrętom poświęca ściganiu Obywateli RP.
W polityce zagranicznej mieliśmy wstać z kolan i twardo grać o własne interesy. Co w ważnych dla polski sprawach udało się ugrać? Nic. Unia Europejska nie prowadzi bardziej solidarnej polityki energetycznej. Nic nie wskazuje, by kolejna perspektywa budżetowa była korzystniejsza dla Polski niż poprzednia. Rządowi nie udało się zablokować kandydatury Donalda Tuska na szefa Rady Europy, ani ocalić stanowiska Ryszarda Czarneckiego w Parlamencie Europejskim. Że o skuteczności w bojach o reparacje od Niemiec przez grzeczność nie wspomnę.
Polska jest za to izolowana, coraz silniej traktowana jako chory człowiek Europy. Skłóciliśmy się praktycznie z każdym z kim się dało skłócić: z Ukrainą, Litwą, Niemcami, Francją, Komisją Europejską, a ostatnio także ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem. Liczba państw, z którymi mamy przyjazne stosunki stanie się za chwilę bardziej elitarnym klubem, niż ten, grupujący posiadaczy broni jądrowej.
Przy tym – podkreślmy to raz jeszcze – na tym popsuciu wizerunku i sporach nic, ale to nic nie zyskaliśmy. Wstając z kolan wywróciliśmy się tylko na głowę.
Przepisać historię
Gdy zderzenie z zasadą rzeczywistości jest zbyt bolesne, ludzie często uciekają w fantazję. Tak robi też PiS, niezdolny zmusić świat, by ugiął się przed jego pokrzykiwaniem. Treścią fantazji, w jaką ucieka obóz rządzący jest przepisanie historii. Tak, by wymazać z niej wszelkie ciemne elementy, problematyczne dla charakterystycznej dziś dla polskiej prawicy wizji Polski jako najczystszej i najbardziej niewinnej ofiary XX wieku, jeśli nie całych dziejów powszechnych. Przekonanie, że jest się najbardziej niewinną z ofiar z pewnością bowiem pomaga znieść klęski i frustracje.
Stąd ustawa o IPN, mająca na celu zamrożenie dyskusji o tym, co działo się w kraju w okresie wojny i zaraz po niej – zwłaszcza o zbrodniach dokonywanych przez Polaków na Żydach. Stąd absurdalne wypowiedzi, że za marzec ’68 nie odpowiada Polska, bo Polski wtedy nie było – pogląd, który usankcjonuje przygotowana przez Jana Żaryna senacka uchwała. Z tego samego źródła wypływa projekt mający zdegradować Kiszczaka i Jaruzelskiego.
Zgodnie ze zdziecinniałą wizją historii, jaką promuje nasz rząd polski oficer jest z definicji prawy, patriotyczny, szlachetny. Jeśli nie spełnia tej definicji – np. strzelając do robotników w roku 1970 – to z definicji nie jest polskim oficerem. Nawet jeśli do śmierci nosił oficerski, a nawet generalski stopień, to trzeba mu go raz na zawsze odebrać, by chronić w ten sposób honor polskiego munduru.
Jest to głęboko infantylne, zakłamujące historię podejście, uniemożliwiające uczciwe rozliczenie z okresem PRL. Bo okres ten nie był wyłącznie narzuconą z góry obcą władzą. W ramach nie w pełni suwerennego systemu rządziły elity, które w tych warunkach dążyły do maksymalizacji własnej władzy i niezależności. Rekrutowały się one z Polaków, którzy w różnych instytucjach Polski Ludowej uczestniczyli na tyle szeroko, że nie da się mówić o tym, że mieliśmy obcą, narzuconą władzę i oddzielony od niej, nieskalany komuną, zasłuchany w Wolną Europę i orędzia biskupów naród.
Pognębić III RP
Wojna z trumnami Kiszczaka i Jaruzelskiego ma dla PiS jeszcze jeden wymiar: to kolejny akt mający na celu delegitymizację modelu przemian, jaki dał początek III RP.
Kiszczak i Jaruzelski zasługują bez wątpienia na potępienie z wielu powodów. Ten drugi ma na koncie antysemickie czystki w armii na przełomie ’67 i ’68 roku, udział w stłumieniu praskiej wiosny, grudzień ’70 na wybrzeżu i stan wojenny. Jednocześnie to właśnie Jaruzelski podjął decyzję o demokratycznej transformacji reżimu. Umożliwił gładkie, pozbawione ofiar przejście do demokracji liberalnej. Od przemian w Polsce ruszyło domino, na którego końcu był demontaż tzw. demokracji ludowych i rozpad ZSRR – dla Polaków najbardziej korzystne wydarzenie geopolityczne od końca pierwszej wojny światowej. Nie ma co się łudzić, że możliwa była wtedy rewolucja z dekomunizacją na wzór denazyfikacji Niemiec po ’45 roku – rewolucyjnych przemian w Bloku Wschodnim nie chciał wtedy nikt, łącznie z Waszyngtonem. Choćby ze względu na rolę Jaruzelskiego w wielkim przełomie warto zostawić jego trumnę w spokoju – choć trudno uznać go za bohatera polskiej historii.
Bracia Kaczyńscy – w przeciwieństwie np. do Kornela Morawieckiego – znajdowali się w tej części demokratycznej opozycji, która popierała negocjowane odejście od komunizmu do demokracji. Zasiadali przy Okrągłym Stole. Zaczęli go wściekle wywracać dopiero wtedy, gdy nowo wyłoniony układ polityczny nie był im w stanie zaoferować pozycji, odpowiadających ich ambicjom.
Jak wielokrotnie wspominał Jarosław Kaczyński, w 1989 roku Mazowiecki obraził go, zamiast ministerialnej teki oferując mu stanowisko szefa cenzury lub wicewojewody elbląskiego. Z pewnością Mazowiecki nie docenił wybijającego się polityka. Cenę tego niedocenienia polska demokracja i osoby, który umożliwiły jej stworzenie płacą do dziś – nieważne, czy żywe, czy martwe.
Jakub Majmurek dla WP Opinie