Jakub Majmurek: czy minister Gliński zakaże "Idy"?
Kandydatów na najbardziej szkodliwego ministra w rządzie Beaty Szydło jest sporo. Szyszko, Macierewicz, Waszczykowski – te nazwiska przychodzą na myśl jako pierwsze. Na miejsce na podium zasługuje jednak ktoś jeszcze – wicepremier ds. kultury, profesor Piotr Gliński. Gdy obejmował urząd niecałe dwa lata temu, wielu wydawało się, że to względnie łagodny wyrok dla kultury.
24.10.2017 | aktual.: 25.10.2017 15:59
Niedoszły "premier techniczny" od razu wyprowadził ich jednak z błędu. Urzędowanie zaczął od próby ocenzurowania spektaklu "Śmierć i dziewczyna" z wrocławskiego Teatru Polskiego, a potem było już tylko gorzej.
Minister wojny kulturowej
Profesor Gliński bardzo szybko pokazał, że chce być nie tyle ministrem kultury, co wojny kulturowej. Minister kultury w dobrze urządzonej demokracji liberalnej reprezentuje kulturę w polu władzy. Całą - od środowisk związanych z "Krytyką Polityczną" po artystów zdecydowanie konserwatywnych. Dba o jak najlepsze warunki do produkcji kulturowej, powszechny dostęp do dóbr kultury, uczestnictwo w niej szerokich grup ludności.
Jako minister wojny kulturowej Gliński nie jest szczególnie zainteresowany tymi tematami. Swoje zadanie widzi bowiem inaczej: w kulturze chce przede wszystkim wspierać bliski sobie ideologicznie program: narodowy, konserwatywny, katolicki. Program ten ma przy tym zmieniać nie tylko poszczególne obszary kultury (kino, teatr, sztuki wizualne), ale także całą polską sferę publiczną. Przez kulturę wychowywać naród tak, by zaszczepić w nim "duszę naturalnie pisowską".
Minister Gliński i jego zaplecze na takie streszczenie ich założeń, odpowiedzieliby zapewne oburzeniem. Oni przecież dokonują tylko "koniecznej korekty"! Zdaniem prawicy do tej pory polska kultura i jej instytucje opanowane były przez "lewicowo-liberalny salon", który sam - jak święcie wierzą czytelnicy "Gazet Polskich" i "Sieci Prawdy" - prowadził kulturową wojnę, usiłując przez "pedagogikę wstydu" - wyśmiewającą "to, co dla nas najdroższe" - i promocję obcych Polakom "nowinek z zachodu" radykalnie przebudować polską, narodową formę. W narracji publicystów popierających rząd Glińskiego, Stasiuk z Baumanem, Tokarczuk z Holland, Kozyra z Michnikiem systematycznie pracowali na rzecz władzy "lewactwa" i wykorzenienia polskiej duszy.
Nawet jeśli jednak przyjmiemy tezę, że liberalno-lewicowe idee mają hegemoniczną pozycję w polskiej kulturze, to pojawia się pytanie o to, czy rolą ministra w demokratycznym rządzie faktycznie powinno być ręczne sterowanie polem kultury, tak, by ułatwić w nim zajęcie dominujących pozycji kolegom i koleżankom z jego zaplecza. Doświadczenie lepiej urządzonych od naszej demokracji liberalnych pokazują, że nie tylko nie powinno mieścić się to w jego mandacie, ale także to, że taka polityka na ogół okazuje się nieskuteczna. Także z punktu widzenia założeń obozu premiera Glińskiego.
Potwierdzona plotka o impotencji
Zauważmy bowiem, że w wojnie kulturowej, jaką Gliński i jego resort toczy w ciągu ostatnich dwóch lat, strona rządowa jest skuteczna jedynie w destrukcji. Urzędowanie ministra z PiS mogłaby podsumować aplikacja, pokazująca na mapie kolejne, niegdyś świetnie sobie radzące, instytucje kultury, które za sprawą pośrednich i bezpośrednich działań ministerstwa zostały zniszczone (Teatr Polski we Wrocławiu, najpewniej także Narodowy Stary Teatr w Krakowie)
lub są zniszczeniem zagrożone (Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, Polski Instytut Sztuki Filmowej).
Na tej mapie trudno jednak znaleźć przykłady pozytywnych sukcesów rządu. Wyrażających jego politykę kulturalną instytucji, mogących stanowić trwałe dziedzictwo polityczne Glińskiego, tak jak dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, jako prezydenta stolicy, symbolizuje Muzeum Powstania Warszawskiego. Otwierane z wielką pompą przez władze "dobrej zmiany" Muzeum Ulmów (polskich sprawiedliwych ratujących Żydów w trakcie niemieckiej okupacji) to jedyny przykład tego, co udało się jej w szeroko pojętej kulturze raczej zbudować, niż zburzyć.
Gliński podkłada nogę przedstawicielom "lewicowo-liberalnego" salonu, odbiera im kolejne miejsca do działania, nie jest jednak w stanie zbudować żadnej kontr-elity, własnego prawicowego salonu. Nie wystarczy wpisać grafomańskiej poezji smoleńskiej Wojciecha Wencla (niegdyś nie najgorszego poety i ciekawego eseisty) do podręczników szkolnych, by zrobić z niego sarmackiego T.S. Eliota i "Herberta dobrej zmiany". Nie wystarczy obsadzić komisje PiS bliskimi obecnej władzy filmowcami, by powstało wymarzone przez prawicowych publicystów wielkie patriotyczne kino narodowe.
Do PISF-owskich komisji, kierowanych przez mianowanych przez Glińskiego ekspertów - Alessandra Leone (producent katastrofalnej "Bitwy pod Wiedniem") i Rafała Wieczyńskiego ("Popiełuszko wolność jest w nas") - nie zgłoszono nawet wymaganej liczby projektów. Opowieści o szufladach pełnych świetnych scenariuszy, rzekomo blokowanych przez lewicowo skrzywionych ekspertów PISF, okazały się bujdą.
Na polu teatru ministerstwo sprawnie poradziło sobie z pozbyciem się z Narodowego Starego Teatru Jana Klaty, nie potrafiło jednak przedstawić żadnego kontrkandydata z porównywalną pozycją artystyczną. Ściągnięty z zagranicy Michał Gieleta szybko zrezygnował, a obecna dyrekcja powszechnie krytykowana jest przez środowisko i wyraźnie nie ma także akceptacji zespołu.
Zakładnik betonu
Dwa lata rządów dobrej zmiany i hojnego politycznego wsparcia dla sympatyzujących z nią środowisk w kulturze potwierdziły przypuszczenia o kulturowej impotencji prawicy. Ta impotencja jest jednak odwrotnie proporcjonalna do resentymentu, jakie prawicowe elity odczuwają do elit "lewicowo-liberalnych", zajmujących mocniejsze pozycje w swoich polach. Do filmowców, którzy zbierają nagrody i jeżdżą na festiwale, tłumaczonych na obce języki literatów, artystów wystawiających w faktycznie prestiżowych galeriach, a w nie w przestrzeniach Związku Artystów Plastyków czy Biurach Wystaw Artystycznych w byłych miastach wojewódzkich.
Premier Gliński jest zakładnikiem tego resentymentu. Gdy tylko wypowie się bardziej koncyliacyjnie czy po prostu rozsądnie w takiej sprawie jak np. sytuacja w Starym Teatrze, zaraz ukazują się dyscyplinujące go artykuły w sympatyzujących z "dobrą zmianą" tygodnikach opinii. "Niech premier nie zapomina, kto go wybrał i że kultura nie należy do salonu" - grzmią w nich zgodnie publicyści. W komentarzach w internecie jeszcze ostrzej wtórują im czytelnicy.
Czytając ich wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że premier Gliński wcale nie żartował, gdy mówił, że część jego elektoratu nigdy nie będzie zadowolona, dopóki jego resort nie zlikwiduje Paszportów Polityki i Nagrody Nike.
Z drugiej strony na Glińskiego naciskają różnego rodzaju grupy, których kontakt ze współczesną kulturą ogranicza się głównie do zawodowego obrażania się na drażniące ich treści: na ogół religijne lub związane z historią polski. Ich podstawowym działaniem są modlitewne protesty w teatrach czy galeriach sztuki. Gliński boi się projektów mogących uaktywnić takie działania i zarzutów, że choć rządzi prawica w instytucjach kultury ciągle "szkaluje się Polskę" lub "obraża chrześcijańskie wartości".
Najgorsze przed nami?
Nawet więc gdyby minister Gliński chciał ogłosić "odwilż w kulturze", pozostaje zakładnikiem opisanego wyżej PiS-owskiego betonu. A ten beton wydaje się tylko zyskiwać na sile, wraz z postępami "dobrej zmiany". Dlatego można się obawiać, że najgorsze ze strony PiS w kulturze dopiero nas czeka.
Środowisko z lękiem patrzy na to, co dzieje się wokół PISF. Po bezpodstawnym odwołaniu dyrektor Sroki czeka nas nowy konkurs na szefa tej bardzo zasobnej instytucji, od której zależy większość produkcji filmowej w kraju. Do tej pory PISF pozostawał niezależny od polityków. Choć PiS zapewnia, że nie chce tego zmieniać, pojawiają się obawy, że Gliński powoła taką komisję konkursową, która wybierze kandydata gwarantującego raczej partyjną lojalność niż sprawne zarządzanie instytucją.
Obawy budzą także zapowiedzi nowej ustawy o działalności kulturalnej. Obecnie szkody, jakie wyrządzić może kierowane przez PiS ministerstwo, ogranicza to, że olbrzymia część instytucji kultury podlega samorządom. Jeśli nowe przepisy przeprowadzą centralizację zarządzania kulturą na wzór węgierski, uznając za "narodowe" wszystkie ważniejsze instytucje, możliwości działania resortu na to, co będziemy mogli zobaczyć w teatrach, czy galeriach znacznie się powiększą. Pod rządami nowej ustawy z pewnością nie zobaczymy kolejnej "Klątwy".
Oczywiście, oficjalnie ani "Klątwy" ani "Idy" Gliński nie zakaże. Nic tak nie oburza ministra, jak sugestie cenzorskich zapędów. Zamiast zakazu odetnie się po prostu finansowanie drażniącym elektorat PiS projektom, uzasadniając to tym, że pieniądze podatników nie mogą finansować sztuk "dzielących Polaków" czy "atakujących wartości katolickiej większości" wystaw.
W reakcji na to instytucje kultury, dla ratowania resztek niezależności, będą unikać tematów mogących drażnić różne grupy mających przełożenie na ministerstwo. Polskie życie kulturalne rozłoży toksyna usypiającego konformizmu. Nie trzeba będzie zakazywać "Idy" – bo nikomu nie przyjdzie do głowy, by poruszać tematy, jakie podjął oscarowy film.
Jakub Majmurek dla WP Opinii