Górski Karabach - pogranicze w ogniu. Rośnie ryzyko wybuchu kolejnej wojny na Kaukazie Południowym
• Pożar na Bliskim Wschodzie może rozlać się na Kaukaz Południowy
• Przez napięcia rosyjsko-tureckie rośnie ryzyko eskalacji konfliktu o Górski Karabach
• Wyścig zbrojeń między Armenią i Azerbejdżanem trwa w najlepsze
• Gdyby wojna wybuchła, mogłaby wciągnąć wszystkie kraje regionu
• Europa zapłaciłaby za wszystko kolejną, potężną falą migracyjną
07.03.2016 | aktual.: 07.03.2016 10:53
Wojnę w Syrii kojarzymy jak dotąd z destabilizacją Bliskiego Wschodu, migracyjnym atakiem na Europę, a od jesieni 2015 r. - z napięciami w relacjach turecko-rosyjskich. Niestety, zgodnie z teorią geopolitycznego domina, wydarzenia syryjskie mogą przyczynić się do wybuchu wojny w jeszcze jednym regionie świata - na Kaukazie Południowym. Bliskowschodnie starcie interesów Moskwy i Ankary tworzy poważne ryzyko "rozmrożenia" konfliktu w Górskim Karabachu, z udziałem Armenii, Azerbejdżanu i Gruzji. W takim przypadku do gry szybko włączy się Iran, a Zachód stanie przed kolejnym wyzwaniem swojego bezpieczeństwa.
Niespokojny Arcach
Sytuacja w Arcachu, bo tak brzmi ormiańska nazwa Górskiego Karabachu, pozostaje skrajnie napięta. Po dwudziestu latach relatywnej stabilizacji na froncie azersko-ormiańskim znowu słychać artylerię. Tylko od jesieni 2015 r. "bezpowrotne" straty obu stron, bo tak wojskowa statystyka eufemistycznie określa zabitych, sięgnęły 60 żołnierzy. Linię rozgraniczenia regularnie przekraczają grupy dywersyjne, których zadaniem jest nękanie przeciwnika oraz zdobywanie jeńców. Ci ostatni służą jako swoista waluta, są bowiem wymieniani na żołnierzy schwytanych w poprzednich potyczkach lub na ciała zabitych. Tak odbyło się przekazanie szczątków załogi ormiańskiego śmigłowca Mi-24, zestrzelonego azerską rakietą. Czy po dwudziestu latach zamrożenia spirala militarnej eskalacji przerodzi się w otwartą wojnę azersko-ormiańską?
Górski Karabach to terytorium śmiertelnej waśni pomiędzy Ormianami i Azerami. Skryta nienawiść tląca się w ZSRR wybuchła w 1988 r. i rozlała w wojnę, która potrwała sześć lat, kończąc się jedynie zawieszeniem broni. Kosztowała życie ponad 20 tys. osób, kolejnych 750 tys. zostało uchodźcami wojennymi. Po dwudziestu latach można powiedzieć, że prowizoryczny rozejm, jaki miał być wstępem do kompromisu pokojowego, okazał się nad wyraz trwały, z drugiej - zamroził tylko ówczesne status quo, czyli zdobycze terytorialne strony ormiańskiej. Dziś de facto Republikę Górskiego Karabachu, de iure nieuznawaną w świecie, zamieszkuje 150 tys. mieszkańców. Wspierani przez Republikę Armenii, która formalnie nie jest stroną konfliktu, twardo nie zgadzają się na pokój oparty o wymianę terytoriów.
Dla Azerbejdżanu Karabach to "obszar tymczasowo okupowany", co oficjalnie uznaje cały świat, stojąc na gruncie integralności terytorialnej tego kraju. Dla Moskwy, głównego współgwaranta stanu zamrożenia, status quo jest nadzwyczaj dogodnym instrumentem wpływu na Erywań i Baku oraz narzędziem międzynarodowej gry Kaukazem. Ale wobec rosnącej determinacji krajów, które ucierpiały na skutek separatyzmów, taka polityka Rosji staje się zasadniczą przeszkodą w odzyskaniu prawdziwej niepodległości. Widać to szczególnie od 2008 r., gdy Gruzja upomniała się o Abchazję i Południową Osetię, co rozmroziło identyczny konflikt i zmusiło Rosję do interwencji wojskowej, a następnie do uznania niepodległości separatystycznych prowincji. Dlatego Moskiewskie Centrum Carnegie nazywa konflikt karabachski ostatnim przeżytkiem starego systemu stosunków międzynarodowych, polegających na imperialnej polityce dziel i rządź.
Spojrzenie z Erywania i Baku
Na przestrzeni poradzieckiej jest jeszcze jedno ognisko zapalne, czyli Naddniestrze, separatystyczne wobec Republiki Mołdawii, a jednak to sytuacja wokół Karabachu nabrała nowej dynamiki, która może zadecydować o militarnym przesileniu. Decydującym elementem ryzyka są oczywiście sprzeczne interesy Azerbejdżanu z jednej oraz Górskiego Karabachu i Armenii z drugiej strony, wykorzystywane jednak do realizacji partykularnych interesów zewnętrznych graczy.
W styczniu Rosja udzieliła Armenii kredytu zbrojeniowego w wysokości 200 mln dolarów. Równie interesująca, co kwota, jest lista ormiańskich zakupów. Oprócz systemów rakietowych "Smiercz" i TOS-1A, Erywań zamówił pasywne systemy walki elektronicznej, sporą liczbę przenośnych systemów przeciwlotniczych Igła-S, przeciwpancernych Konkurs-M i granatników RPG-26, a także całą gamę broni strzeleckiej i ogromny pakiet części zamiennych do swoich 400 czołgów T-72 (liczonych bez uwzględnienia armii Górskiego Karabachu). Ponadto uzupełnione zostaną środki transportu (samochody Kamaz różnej konfiguracji), zakupiono także maszyny Tigr - odpowiedniki amerykańskich Humvee. Jak widać jest to broń wyraźnie ofensywna, dlatego Baku wyraziło protest dyplomatyczny, oskarżając Rosję o eskalację napięcia.
Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt sporej przewagi militarnej Azerbejdżanu, który od kilku lat wydaje na uzbrojenie około miliarda dolarów rocznie. Budżet azerskiej armii, wynoszący 5 mld dolarów, jest o połowę większy niż cały budżet państwowy Armenii, a Baku mogło sobie pozwolić na szastanie pieniędzmi, korzystając z gazowych dochodów. Drugim zastanawiającym faktem jest źródło pochodzenia azerskiego uzbrojenia. O ile Azerbejdżan początkowo nabywał sprzęt w Turcji i Izraelu, to od 2013 r. podstawowym dostawcą jest Rosja. Szacunki SPIRI (Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem) mówią, że rosyjski sprzęt stanowi już 85 proc. azerskiego arsenału. W 2013 r. Baku zafundowało sobie za 3,5 mld dolarów kompletne wyposażenie sześciu batalionów pancernych, zmechanizowanych oraz zakup analogicznej liczby dywizjonów śmigłowców oraz artylerii wsparcia. O co więc ten krzyk?
Otóż Azerbejdżan, a szczególnie Armenia, znajdują się obecnie w złej sytuacji ekonomicznej i obawiają wzajemnego sprowokowania wojny jako metody rozwiązania problemów wewnętrznych. Pozbawiona surowców Armenia nigdy nie była potęgą ekonomiczną, ale skorumpowany system oligarchiczny zapędził kraj w ślepy zaułek. Ostateczny cios zadał rosyjski kryzys gospodarczy i spadek wartości miejscowej waluty, co znacznie podniosło koszt importu rosyjskich surowców energetycznych, od których Armenia jest całkowicie uzależniona. Z kolei na skutek spadku kursu rubla nieopłacalny stał się rosyjski import ormiańskiej żywności. Na dodatek o 56 proc. spadła wartość transferów pieniężnych ormiańskich imigrantów ekonomicznych w Rosji, które przynosiły budżetowi państwa 1,2 mld dolarów rocznie. Latem i jesienią przez Armenię przytoczyły się fale protestów ekonomicznych, wywołanych podwyżkami cen energii elektrycznej.
W Azerbejdżanie sytuacja jest na razie lepsza. W dobie surowcowej hossy kraj zgromadził pewne nadwyżki walutowe, co pozwala obecnie stabilizować gospodarkę. Jednak nie na długo, ponieważ większość zgromadzonych środków została wydana na prestiżowe projekty infrastrukturalne, np. Igrzyska Europejskie. Prosperity nie wykorzystano do inwestycji w kapitał ludzki i azerska młodzież cierpi bezrobocie, a ponadto kryzys rosyjski, podobnie jak w przypadku Armenii, ograniczył transfery finansowe miliona azerskich gastarbeiterów w Rosji.
Sytuacja polityczna w obu krajach jest napięta, bo nie są to wzorcowe demokracje i niezadowolenia ludności nie można już łagodzić darmowymi rosyjskimi surowcami energetycznymi czy zasypywać deszczem manatów (azerska waluta) pozyskiwanych z eksportu gazu. Na dodatek w muzułmańskim przecież Azerbejdżanie aktywizuje się skrajny islamizm. Przed Erywaniem, ale szczególnie przed Baku, stoi więc coraz silniejsza pokusa przesilenia militarnego w Górskim Karabachu, które dałoby szereg korzyści politycznych. Przecież od ćwierćwiecza podstawą porozumienia władz i społeczeństw jest decydujące zwycięstwo. Erywań i Stepanakert (stolica Karabachu) koniecznością wydatków obronnych tłumaczą zły stan gospodarki i autorytarny styl władzy, skoncentrowanej w rękach przeciwników rozmów pokojowych z Azerbejdżanem. Podstawą narodowego porozumienia w Baku jest obietnica odzyskania utraconej prowincji, a prezydent Ilham Alijew tłumaczy ograniczenia demokracji permanentnym stanem wojennym. Pokusa rozpoczęcia konfliktu jest więc spora.
Na szczęście jednocześnie obawa przed skutkami przegranej stanowi najsilniejszy hamulec antywojenny. W trudnej sytuacji ekonomicznej klęska militarna może tak samo kosztować władzę Alijewa, jak i Sarkisjana. Co więcej, może doprowadzić do wybuchu obywatelskiej rewolty, która zmieni nie tylko wewnętrzne ustroje, ale także polityki zagraniczne, a zatem geopolitykę Kaukazu. Do tego z kolei nie może dopuścić Rosja.
Interesy Rosji
Rosyjscy eksperci widzą w armeńskim kredycie zbrojeniowym wszystko, tylko nie chęć zdestabilizowania delikatnej równowagi na Kaukazie. Moskwa tłumaczy, że Erywań jest sojusznikiem w ODKB - Organizacji Układu o Zbiorowym Bezpieczeństwie WNP oraz partnerem w Euroazjatyckim Związku Ekonomicznym, a pomoc wojskowa i gwarancje bezpieczeństwa dotyczą wyłącznie stanu agresji na ten kraj. Nie ulega zatem wątpliwości, że wzmocnienie ormiańskiej armii to zabezpieczenie na wypadek militarnej eskalacji konfliktu rosyjsko-tureckiego i ewentualnego uderzenia Ankary na Armenię. Oczywiście to także ostrzeżenie pod adresem Baku, aby nie planował wykorzystania sytuacji do odbicia Karabachu.
Z drugiej strony, groźba rosyjskiego ataku na Turcję z Armenii wymusza na Ankarze podział sił i uwzględnienie drugiego, po syryjskim, frontu ewentualnej wojny. Inna sprawa, czy jest to prawdopodobne? Nawet jeśli nie, Rosja posiada w Armenii własny kontyngent wojskowy czyli 102. bazę, na uzbrojeniu której są środki przenoszenia, a więc prawdopodobnie również taktyczna broń jądrowa, bo do granic irackiego Kurdystanu pozostaje tylko 250 km. Baza stanowi ekwiwalent dywizji zmotoryzowanej, wspartej eskadrą myśliwską i systemami obrony powietrznej S-300. Obecnie odgrywa kluczowe znaczenie logistyczne w powietrznym zaopatrzeniu kontyngentu syryjskiego. To zarazem poważna siła rosyjska w regionie, zważywszy, że granicy armeńsko-tureckiej (długości 330 km), strzeże także rosyjska grupa wojsk FSB, licząca 4,5 tys. żołnierzy.
Wzmocnienie militarne Armenii, a więc ochrony 102. bazy, wymusza również geografia, bo pomiędzy sojusznikami nie ma wspólnej granicy. W przypadku uderzenia tureckiego rosyjski kontyngent w Armenii może zostać łatwo odcięty od głównych sił oraz zablokowany. Aby nie dopuścić do realizacji takiego scenariusza, Moskwa zbroi Erywań, a z drugiej strony robi wszystko, aby maksymalnie zbliżyć swoje siły zbrojne do Armenii. W tym celu integruje armie Południowej Osetii i Abchazji oraz stworzyła na ich terytorium bazy wojskowe, których zadaniem będzie ewentualne przebicie korytarza transportowego przez Gruzję, z której suwerennością, zgodnie z ostrzeżeniami, Moskwa nie zamierza się liczyć.
Jednak oprócz zadań na wypadek konfliktu z Turcją rosyjska obecność wojskowa na Kaukazie jest podporządkowana utrzymaniu obecnego status quo, czyli zabezpieczeniu geopolitycznych interesów w regionie, basenie Morza Kaspijskiego, a więc także w Azji Środkowej. Moskwie zależy na przeciąganiu stanu kontrolowanej niestabilności. Zamrożone napięcie ormiańsko-azerskie, z możliwością wybuchu dwustronnego konfliktu militarnego w każdej chwili, przekreśla zachodnie rachuby na utworzenie Południowego Korytarza Transportowego. Taka marszruta tranzytu środkowoazjatyckich (Turkmenistan, Kazachstan) oraz azerskich surowców energetycznych do Europy, z pominięciem terytorium Rosji, jest bardzo atrakcyjna ze względu bezpieczeństwa dostaw. W identycznej sytuacji znajdują się Chiny z projektem Jednego Pasa Ekonomicznego - Nowego Jedwabnego Szlaku, którego ważną nitką jest Południowy Kaukaz. W sumie gra idzie o utrzymanie regionu w rosyjskiej strefie wpływu i uniemożliwienie Azerbejdżanowi oraz Armenii geopolitycznej
reorientacji na Zachód, a Gruzji - pełnej integracji z UE.
Zakończenie kaukaskiego przekładańca geopolitycznego nie jest możliwe bez pytania o to, jak w przypadku regionalnego konfliktu zachowa się Iran? Teheran uważa Południowy Kaukaz za swoją strefę wpływów. Wiadomo, że największą cenę za aktywny udział wojskowy Iranu w stabilizowaniu regionu zapłaciłby Azerbejdżan. Ajatollahowie mają poważne kłopoty z uznaniem Azerów za odrębną grupę narodowościową, uważając, że są to po prostu tacy sami Irańczycy, jak ich azerscy krewni zamieszkujący północny Iran, i to w liczbie ok. 20 mln. Wiadomo także, że wobec irańskiej interwencji obojętnymi nie pozostałyby USA. Europa zapłaciłaby za wszystko kolejną, potężną falą migracyjną, tym razem z Południowego Kaukazu.