"Armia odstraszania" w Ukrainie? "Beczka prochu, która może wybuchnąć"

Coraz głośniej mówi się o wysłaniu żołnierzy z Europy do Ukrainy, by zabezpieczyć trwałość ewentualnego zawieszenia broni. Według doniesień mediów chodzi o ok. 30 tys. żołnierzy. - To szacunkowa liczba, punkt wyjścia do negocjacji. Ale już dziś wiadomo, że byłaby to bardzo trudna misja rozjemcza na ogromnym terenie - mówi WP Dawid Kamizela, analityk i ekspert ds. wojskowości.

Europejscy żołnierze mieliby się pojawić na Ukrainie jako "armia odstraszania"
Europejscy żołnierze mieliby się pojawić na Ukrainie jako "armia odstraszania"
Źródło zdjęć: © Getty Images
Sylwester Ruszkiewicz

Jak informuje "The Washington Post", w obliczu prowadzonych przez Stany Zjednoczone i Rosję rozmów o zakończeniu wojny w Ukrainie europejscy liderzy poszukują rozwiązań, którymi sami mogliby wesprzeć Ukrainę, bez udziału USA.

Jeden z pomysłów w razie zakończenia konfliktu i zamrożenia linii frontu przewiduje wysłanie do Ukrainy paru brygad o łącznej sile 25-30 tys. żołnierzy państw europejskich.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Negocjacje USA i Rosji. Ławrow i Rubio przy jednym stole

Nie byliby oni rozmieszczeni bezpośrednio na linii rozgraniczenia, ale stacjonowaliby w Ukrainie, pełniąc rolę sił odstraszania. Plan zakłada, że dodatkowe siły mogłyby być w pogotowiu, aby przyjść na odsiecz, gdyby wojska w Ukrainie musiały zostać użyte. Gotowość do realizacji takiego planu zgłosiły już Francja i Wielka Brytania.

Według anonimowych źródeł w europejskiej dyplomacji Francja mogłaby wysłać około 10 tys. żołnierzy. Z kolei Brytyjczycy deklarują, że mogą stworzyć 20-tys. kontyngent do pilnowania pokoju w strefie buforowej. Premier Donald Tusk konsekwentnie powtarza, że nasz kraj nie planuje wysłania żadnych polskich wojsk.

Rozwiązanie jak na Półwyspie Koreańskim?

Wcześniej prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski mówił, że do pilnowania ewentualnego rozejmu potrzebnych byłoby minimum 100 tys. zachodnich żołnierzy. Zdaniem Dawida Kamizeli, analityka i eksperta ds. wojskowości, obie liczby żołnierzy - 30 tys. i 100 tys. - to punkt wyjścia do negocjacji.

- Pytanie, jaką funkcję mieliby tam spełniać? Dobrym kierunkiem, który można byłoby obrać, jest wariant podobny do funkcjonującej od 70 lat strefy zdemilitaryzowanej na Półwyspie Koreańskim. W 1953 r. w czterokilometrowej strefie powstała kwatera główna Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych, która czuwała nad przestrzeganiem zawieszenia broni. W jej skład weszli przedstawicieli czterech państw: Korea Północna wybrała Czechosłowację i Polskę, Korea Południowa - Szwajcarię i Szwecję. Nie były to państwa zaangażowane w konflikt - mówi Wirtualnej Polsce Kamizela.

Zdaniem naszego rozmówcy, w tym przypadku problemem mogłoby być pośrednie zaangażowanie niektórych państw w konflikt w Ukrainie.

Nie zapominajmy, że Europa Zachodnia szkoliła ukraińskich żołnierzy, dostarczała sprzęt, a także informacje wywiadowcze. To mogłoby być kością niezgody w ustalaniu warunków pobytu sił rozjemczych.

Dawid Kamizela, analityk i ekspert ds. wojskowości

"Beczka prochu, która w każdej chwili może wybuchnąć"

Według eksperta, żeby rozjemczy bufor w ogóle powstał, można byłoby dodatkowo zaangażować żołnierzy z Indii, Azji Południowo-Wschodniej czy Brazylii.

- Samo zaangażowanie państw, które od początku konfliktu opowiadają się za Ukrainą, spowoduje, że będziemy mieli nie bufor, a beczkę prochu, która w każdej chwili może wybuchnąć. A już w ogóle w obwodzie kurskim nie wyobrażam sobie, że Władimir Putin dopuściłby - w ramach sił rozjemczych - żołnierzy z Europy Zachodniej. Bez rozwiązania tego problemu obecność zewnętrznego kontyngentu jest praktycznie niemożliwa. A brak w obwodzie kurskim sił rozjemczych pozbawia sens ich zainstalowania na całym froncie - ocenia Kamizela.

Ryzyko eskalacji konfliktu

Z kolei w ocenie Bartłomieja Wypartowicza, eksperta portalu Defence24.pl, pomysł przedstawiony przez "The Washington Post" jest obarczony ryzykiem eskalacji konfliktu.

- Europejscy żołnierze ulokowani byliby nie na linii styku i zamrożenia konfliktu, ale na terytorium Ukrainy. Przypuszczalnie w centralnej albo zachodniej części. Linię rozgraniczenia obstawiałyby ukraińskie wojska z jednej strony, a rosyjskie z drugiej. Francja czy Wielka Brytania miałyby się pojawić w celu odstraszania Rosjan. Gdyby nawet przypadkowo zawieszenie broni zostało naruszone, mamy gotowe ryzyko wybuchu wojny z udziałem rzeszy państw - mówi WP Wypartowicz.

- Wyobraźmy sobie sytuację, w której np. żołnierze francuscy zostają ostrzelani przez drugą stronę. Jak odpowiedzą wówczas sojusznicy francuskich żołnierzy, stacjonujący wspólnie w Ukrainie? Nie będą tam obowiązywały umowy w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego. A więc kluczowe jest ustalenie: na jakich zasadach te siły będą tam przebywać. Czy będą miały np. mandat ONZ, czy odrębne umowy - komentuje ekspert portalu Defence24.pl.

A Kamizela dodatkowo zauważa, że po Rosjanach można się spodziewać prowokacji.

- Nie byłbym zdziwiony, gdyby niby przypadkowo w miejsce stacjonowania sił rozjemczych uderzył jakiś bezzałogowiec. Warto przypomnieć, że obie strony podczas trwającej wojny przejęły ogromne ilości sprzętu przeciwnika. Pole do prowokacji jest więc olbrzymie. To bardzo grząski grunt - podkreśla Kamizela.

W jego ocenie byłaby to "bardzo trudna misja rozjemcza na ogromnym terenie".

- Nie wiemy, gdzie biegłaby linia demarkacyjna. W tym kontekście wejście ukraińskiej armii do obwodu kurskiego na terytorium Rosji i zajęcie części jej terenów było dobrym posunięciem. To przemawia na ich korzyść przy negocjacjach. Niby to kawałek ziemi rosyjskiej, ale dla Putina kwestia honorowa - mówi Kamizela.

Jego zdaniem, o ile Kreml nie przekreśli pomysłu obecności wojsk rozjemczych, to przedmiotem dyskusji będzie rozmiar europejskich sił i ich mandat.

Sylwester Ruszkiewicz, dziennikarz Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie