Xi Jingpin i Władimir Putin. Chińczyk grozi atakiem na Tajwan, Rosjanin już pustoszy Ukrainę © Getty Images | Mikhail Svetlov

Efekt putinowskiego domina. Świat zastygł w oczekiwaniu

Jakub Majmurek
12 sierpnia 2022

Jeśli w pierwszym akcie na stole leży strzelba, to w ostatnim na pewno wypali. W przypadku Ukrainy broń Putina już wystrzeliła. Za sprawą wojny, którą rozpętał, światowy porządek może runąć niczym kostki domina. Rewizjonistycznych mocarstw z ambicjami zmiany granic jest więcej niż tylko Rosja.

Wojna w Ukrainie trwa już blisko pół roku. Jak dotąd nic nie wskazuje, by któraś strona zdolna była w najbliższym czasie rozstrzygnąć konflikt militarnie na swoją korzyść. Rosja nie chce się wycofać z inwazji, Ukraina nie może ustąpić – walczy bowiem o swoje przeżycie jako niepodległe państwo.

Jednocześnie nie tylko w naszym regionie narastają obawy przed dalszą destabilizacją i narastaniem konfliktów.

Świat jest dziś bez wątpienia bardziej chaotycznym i niebezpiecznym, niż był przed 24 lutego 2022 roku i to na kilku płaszczyznach: politycznej, wojskowej, społecznej, gospodarczej i energetycznej.

Napadając na Ukrainę, Putin uruchomił serię procesów, których sam nie jest w stanie do końca kontrolować. Za kilka lat na rosyjską inwazję możemy patrzeć jako na przewrócenie pierwszej kostki domina, uruchomiającej falę zatapiającą międzynarodowy porządek, jaki znamy.

Brutalne przebudzenie Europy

Nawet Unia Europejska nie byłaby wolna od skutków tej zmiany. Unia, a przynajmniej jej północno-zachodnia część, ciągle pozostaje wyjątkowym w skali globu obszarem, cieszącym się przez długie dekady bezprecedensowym bezpieczeństwem i dobrobytem.

Koniec zimnej wojny wydawał się usuwać ostatnie wielkie ideologiczne i wojskowe zagrożenie dla Europy – Związek Radziecki.

Europejskie elity uwierzyły wtedy, że nasz kontynent wkracza właśnie w długą erę pokoju, stabilności i rozwoju gospodarczego, gdzie historia w swojej dotychczasowej formie – z wielkimi konfliktami zbrojnymi, religijnymi i politycznymi – w zasadzie się kończy.

Zmierzch marzenia o liberalnej demokracji i światowym pokoju, jako końcu historii, ogłaszano już wielokrotnie – przy okazji ataków z 11.09. i wojny z terrorem, wielkiego kryzysu finansowego z 2008 roku, kryzysu uchodźczego z 2015 roku – to wojna tuż za wschodnią granicą Unii jest ostatecznym dzwonkiem alarmowym, który powinien postawić Europejczyków w stan najwyższej gotowości.

Atak Putina na Ukrainę "odmroził" historię na naszym kontynencie i to nie tylko na jego wschodnich peryferiach. Cała Europa zamarła, gdy w ostatni weekend lipca zaczęły pojawiać się doniesienia o narastającym napięciu w Kosowie – państwie zdominowanym przez etnicznych Albańczyków, które w 2008 roku ogłosiło jednostronnie niepodległość od Serbii.

Kosowo uznaje dziś tylko 97 ze 193 członków ONZ, nie uznaje go między innymi Serbia, Grecja, Rosja i tradycyjnie bliskie Moskwie, państwa Globalnego Południa.

Spływające pod koniec lipca informacje mówiły o grupach etnicznych Serbów blokujących drogi w kraju, niektórzy mieli być uzbrojeni, pojawiały się też doniesienia o strzałach oddanych w kierunku kosowskiej policji. Wszystko w proteście przeciw przepisom wymagających od Serbów zamieszkałych na północy kraju, posługiwania się kosowskimi tablicami rejestracyjnymi, a od mieszkańców Serbii pragnących odwiedzić Kosowo przedstawienia uprawniających do tego dokumentów, wydanych przez to państwo.

Analitycy zastanawiali się, czy napięcie może przerodzić się w otwarty zbrojny konflikt między Kosowem i Serbią.

Misja pokojowa prowadzona przez NATO w Kosowie ogłosiła gotowość do interwencji, gdyby miało dojść do naruszenia pokoju. Konflikt udało się jednak wygasić. Rząd w Prisztinie, stolicy Kosowa, odroczył wprowadzenie nowego prawa na miesiąc, Serbowie mają czas, by się przygotować.

Podobne napięcia miały miejsce w Kosowie już w zeszłym roku. Wtedy jednak nie wywołały one aż takiego niepokoju wśród światowej opinii publicznej. Ich możliwe polityczne konsekwencje byłyby jednak zupełnie inne rok temu, niż mogłyby być dziś - gdy tuż za wschodnią granicą UE toczy się pełnowymiarowa wojna, już destabilizująca Europę.

Kontekst napaści Rosji na Ukrainę skłaniał też do pytań o to, w jakim stopniu napięcia serbsko-kosowskie były inspirowane z Moskwy czy Rosja nie prowadzi na Bałkanach wymierzonej w Unię Europejską hybrydowej operacji.

Serbski prezydent, autokratyczny populista Aleksandar Vučić jest jednym z najbliższych sojuszników Putina w Europie, a Rosja zachowała w Serbii istotne wpływy.

Konflikt w Kosowie łatwo może wrócić i to w jeszcze mniej dogodnym dla Unii momencie niż przełom lipca i sierpnia 2022.

Jak zauważył komentujący wydarzenia z Kosowa na łamach "Financial Times" Iwan Krastew, nową rzeczywistość po 24 lutego cechuje to, że problemy, których zjednoczona Europa nigdy nie rozwiązała, ale skutecznie zamroziła i zamiotła pod dywan, teraz zaczynają ją znowu nawiedzać.

Dawne zaniechania, zaniedbania i klęski europejskiej polityki zaczynają się "mścić". A cały obszar Bałkanów, gdzie Zachód nigdy tak naprawdę nie rozwiązał problemów wynikłych z klęski jugosłowiańskiego eksperymentu, jest przykładem takiego zaniechania.

Problemy mogą się więc prędzej czy później pojawić nie tylko na wschodzie Unii, ale także tuż za jej południową granicą.

Czas populistów

Pytania o rosyjską operację hybrydową pojawiają się też przy okazji upadku rządu Mario Draghiego we Włoszech w lipcu tego roku. Rząd upadł, gdy swoje poparcie wycofały trzy partie, dotychczas tworzące wspierającą Draghiego wielką koalicję, od lewicy do prawicy: Ruch 5 Gwiazd, Liga Matteo Salviniego oraz Forza Italia Silvio Berlusconiego.

Każda z tych partii miała swoje powody do zerwania koalicji. Ruch 5 Gwiazd tracił poparcie, antyestablishemntowa partia zapłaciła cenę za transformację w partię władzy. Postanowiła więc uciec przed dalszą utratą poparcia na opozycyjne pozycje, pozwalające jej znów atakować włoski establishment.

Liga i Forza Italia traciły poparcie na rzecz Braci Włochów – wywodzącej się ze środowisk neofaszystowskich radykalnie prawicowej partii, dziś przodującej w sondażach, która jako jedyna ważna siła polityczna w kończącym kadencję parlamencie nie popierała rządu Draghiego.

Z drugiej strony, nie sposób nie zauważyć, że Liga i Forza Italia to jedne z najbardziej prorosyjskich partii na włoskiej scenie politycznej. Draghi z kolei przyjął - jak na włoskie warunki - bardzo zdecydowane stanowisko w sprawie agresji Putina.

Liga ma ciągle podpisaną umowę o współpracy z Jedną Rosją, a Berlusconi znany jest z osobiście zażyłych stosunków z prezydentem Rosji. Uzasadnione jest więc pytanie, czy rosyjska dyplomacja jakoś nie "zainspirowała" tych dwóch liderów do wycofania poparcia dla wadzącego Rosji rządu.

Choć liderka Braci Włochów, Giorgia Meloni, prezentowała w ostatnich miesiącach wyraźnie proatlantycką i proukraińską postawę, można mieć wątpliwości jak dalece była w tym szczera. I czy jej ewentualny rząd, w którym istotną rolę będą najpewniej odgrywali Salvini i Berlusconi, zdoła zachować zdecydowaną politykę wobec Rosji.

Gdyby Rzym zaczął nagle mówić językiem Budapesztu o kosztach utrzymywania wymierzonych w Rosję sankcji i podobnie jak Orbán podważać sens wspierania Ukrainy, byłaby to świetna wiadomość dla Kremla.

Włochy nie są jedynym państwem, gdzie wspierani przez rosyjskie kampanie dezinformacyjne prawicowi, antyeuropejscy i sympatycznie spoglądający na Kreml populiści mogą skorzystać na wojnie i generowanych przez nią napięciach.

We Francji w wyborach parlamentarnych partia Marine Le Pen po raz pierwszy przebiła się przez do tej pory skutecznie izolujący ją od parlamentu "kordon sanitarny" partii republikańskich i zdobyła rekordową liczbę mandatów w Zgromadzeniu Narodowym.

Prezydencka koalicja utraciła większość w tej izbie, drugą kadencję Macron zaczyna wyraźnie osłabiony, skazany na ciągłą walkę z niechętnym, a nawet wrogim mu parlamentem.

Sojusznikami autorytarnych populistów są drożyzna, a wkrótce dołączą do nich zima i niedobory energii. Mroźna zima, konieczność racjonowania gazu, planowe blackouty, ubóstwo energetyczne ludności, przemysł zmuszony do ograniczenia produkcji z powodu braku surowców – wszystko to może okazać się zabójcze dla umiarkowanych partii z centrum europejskiej polityki.

Rosja z pewnością użyje tej jesieni i zimy swoich źródeł energii jako broni. W jej interesie jest, by społeczeństwa Europy Zachodniej zniechęciły się do Ukrainy, by zaczęły winić Kijów za zimno i spowolnienie gospodarcze. Zwłaszcza że fala niezadowolenia może wynieść do władzy bliskie Kremlowi partie.

Nawet jeśli populiści nie przejmą władzy w Europie, mogą – znów przy pomocy rosyjskiej machiny dezinformacyjnej – zniechęcić społeczeństwa Europy do koniecznej transformacji energetycznej. Populiści będą przekonywać, że nie płacilibyśmy tyle za prąd i nie musieli siedzieć w zimnie, gdyby Komisja Europejska nie prowadziła polityki dekarbonizacji, trzeba więc porzucić cele klimatyczne i zacząć znów palić europejskim węglem. W Polsce tę narrację już uruchomiła Solidarna Polska.

Niezależnie od populistycznej agitacji, dziś europejskie rządy bardziej niż myśleniem o zielonej transformacji zajmują się konkurencją o zapewnienie sobie paliw kopalnych, pozwalających przetrwać jesień i zimę. Walczą na światowych rynkach o dostęp do gazu, ropy i węgla.

Do budowy infrastruktury i technologii koniecznej do zielonej transformacji konieczne są też takie minerały jak lit, nikiel, pallad. Ich głównymi źródłem jest właśnie Rosja i Ukraina.

Ta druga ma problem z ich produkcją i sprzedażą z powodu wojny, z tą pierwszą Zachód i jego sojusznicy nie mogą na razie robić normalnych interesów. Choć wojna wzmocniła determinację przynajmniej części europejskich elit do dokończenia zielonej transformacji, to jednocześnie, przez brak koniecznych surowców, na razie radykalnie utrudnia jej realny, wymierny postęp.

Kto jeszcze pójdzie w ślady Rosji?

22 lipca 2022 roku japońskie ministerstwo obrony opublikowało raport, w którym przestrzegało przed możliwymi skutkami wojny napastniczej Rosji przeciw Ukrainie dla stabilności w innych regionach świata.

"Jeśli pozwolimy na rosyjską agresję, stworzy to mylne wrażenie, że siłowa zmiana status quo jest możliwa także w innych obszarach globu" – czytamy w jego konkluzjach.

Japończycy mają na myśli przede wszystkim swój region, Azję Wschodnią, rejon Wschodniego Pacyfiku. Ich obawy budzi polityka zwłaszcza dwóch państw: Korei Północnej i Chin.

Korea Północna w tym roku zintensyfikowała testy swoich rakiet balistycznych na niewidzianą od dawna skalę. Eksperci przewidują, że państwo, które w 2003 roku jednostronnie ogłosiło, iż nie będzie stosować się do traktatu o nierozpowszechnianiu broni jądrowej, przeprowadzi w tym roku swoją kolejną, siódmą w historii próbę nuklearną.

Raport japońskiego ministerstwa obrony mówi o konieczności zwiększenia możliwości obronnych Japonii wobec koreańskiego zagrożenia, a nawet o rozwijaniu przez Japonię środków umożliwiając kontratak.

Agresywna polityka Chin w obszarze Azji Wschodniej od dawna budzi niepokój nie tylko Japonii, ale także całego Zachodu i jego państw sojuszniczych. Przewodniczący Chin Xi Jingpin konsolidował swoją władzę w ostatniej dekadzie, odwołując się silnie do chińskiego szowinizmu narodowego.

Obiecywał swoim rodakom odrodzenie nie tylko gospodarczej, ale także wojskowej i terytorialnej potęgi Chin.

Jednym z najbardziej zapalnych punktów w Azji Wschodniej może stać się Tajwan. Dla Chin jest to integralna część ich terytorium. Choć Stany nie uznają Tajwanu za niepodległe państwo, to w praktyce traktują go w wielu obszarach jako sojusznika.

W zeszłym tygodniu Tajwan odwiedziła spikerka amerykańskiej Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi. W odpowiedzi Chiny urządziły manewry wojskowe wokół Tajwanu, z udziałem lotnictwa, floty i wojsk rakietowych. Miały one potrwać do niedzieli, przedłużyły się na ten tydzień. Dopiero w środę Reuters podał, że Chińczycy ogłosili, iż manewry spełniły swoje podstawowe cele, ale chińska armia ciągle będzie patrolować wody wokół wyspy.

Najgorszy scenariusz, napaści chińskiej na Tajwan, raczej się więc nie wydarzy w tym roku. Od początku znawcy tematu uważali go za mało prawdopodobny.

W listopadzie zbiera się zjazd Komunistycznej Partii Chin, Xi ma tam zapewnić sobie trzecią kadencję. W takiej sytuacji nie ryzykuje się wojny, która może potoczyć się bardzo różnie – zwłaszcza jeśli Stany zdecydują się na aktywną obronę Tajwanu.

Jednocześnie amerykańscy komentatorzy przestrzegają, że w przyszłości zbrojny konflikt wokół Tajwanu jest prawdopodobny, a Stany i ich sojusznicy w regionie już powinny się do niego przygotowywać.

Wśród wielu czynników wpływających na decyzję Pekinu czy szukać "zjednoczenia" z Tajwanem przy pomocy militarnej agresji, istotną rolę odegra to, czy Putinowi uda się zrealizować swoje cele w Ukrainie, a przynajmniej wyjść jakoś z konfliktu z twarzą.

Jeśli Putin nawet nie zajmie Kijowa, ale będzie mógł wycofać się z wojny z jakąś częścią ukraińskiego wschodu, jeśli zostanie ponownie zaakceptowany jako ważny gracz na forum międzynarodowym, a z Rosji stopniowo zdejmowane będą sankcje, Chiny i nie tylko Chiny wyciągną z tego odpowiednie wnioski.

I nie tylko one. Rewizjonistycznych mocarstw z ambicjami zmiany granic jest więcej.

W wojnie w Ukrainie nie chodzi tylko o Ukrainę, ale też o to, czy świat oparty na zasadzie suwerenności narodów, poszanowaniu granic, na zakazie użycia siły w stosunkach międzynarodowym i prawie międzynarodowym przetrwa, czy nie.

Jak niedoskonały by nie był, jak wiele nie byłoby w nim hipokryzji i podwójnych standardów jest on z pewnością lepszy niż otwarty nihilizm i polityka siły, jaką przedstawia dziś Rosja Putina.

Putinowski efekt domina można jeszcze powstrzymać – to, czy się uda to jedno z najważniejszych pytań stojących w najbliższych miesiącach przed światem.

Źródło artykułu:WP magazyn
władimir putinwojna w Ukrainietajwan