Dziennikarz ujawnia tajemnice Nowogrodzkiej. Tak Kaczyński rządzi z tylnego siedzenia
"Tak to się robi w polityce" - tłumaczy Michał Majewski, były dziennikarz śledczy. Wirtualna Polska jako pierwsza publikuje fragment jego książki. Autor ujawnia jak wygląda dzisiaj rządzenie państwem z tylnego siedzenia - jaka jest rola Jarosława Kaczyńskiego, kto ma wpływ na podejmowane przez niego decyzje i jakie to generuje problemy.
29.03.2018 | aktual.: 29.03.2018 15:22
W Polsce zdarzają się sytuacje w dojrzałych demokracjach rzadko spotykane. Taką sytuację obserwujemy, odkąd PiS po raz drugi zdobył władzę w 2015 r. Najważniejsze decyzje polityczne w państwie zapadają w miejscu, które nie ma żadnego umocowania konstytucyjnego – nie w rządzie czy Kancelarii Prezydenta, ale w centrali partii. Biegiem spraw w kraju steruje osoba, która formalnie nie sprawuje żadnego eksponowanego stanowiska, czyli „szeregowy poseł” i prezes PiS Jarosław Kaczyński. Wcześniej taki układ był raczej nie do pomyślenia. W czasie rządów postkomunistów władza rozkładała się między prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i premiera Leszka Millera. Potem lejce trzymał Donald Tusk, który był jednocześnie szefem partii i premierem. Obowiązujący od 2015 r. model z prezesem zarządzającym z tylnego siedzenia pomniejsza znaczenie urzędu prezydenta i premiera oraz pogłębia podział na Polskę resortową. Ministrowie wiedzą, że nie muszą specjalnie słuchać premiera, bo to w siedzibie partii jest ośrodek decydujący o sprawach ważnych, mniej ważnych, a czasem o kompletnie nieistotnych. W takim układzie zmienia się technologia sprawowania władzy, bo szefa rządu można obchodzić i od razu umawiać się na spotkanie z prezesem w partyjnej centrali. Tak naturalnie wielokrotnie się działo. W ten sposób zaczęła następować erozja autorytetu najważniejszych konstytucyjnych urzędów w państwie.
Taki model sprawowania władzy miałby jeszcze jakiś sens, gdyby w partyjnych centralach pracowały prężne i kompetentne zespoły zajmujące się konkretnymi tematami. Można sobie wyobrazić, że taki zespół składa się z trzech czy pięciu osób – ekspertów akademickich i posłów specjalizujących się w jakiejś dziedzinie życia państwa, którzy zasiadają w odpowiedniej komisji w Sejmie. I do takich zespołów, złożonych z polityków i autorytetów cieszących się zaufaniem partii, mogłyby trafiać różne rządowe projekty. Wtedy ich członkowie by mówili na przykład: „To jest zły pomysł resortu środowiska. Trzeba się zdecydować na inne rozwiązanie. Przygotowaliśmy opracowanie tego tematu, zalecamy, by zrobić tak i tak...”. Wtedy ta technologia sprawowania władzy miałaby pewne ramy i znamiona profesjonalizmu. Niestety, w Polsce sprawa tak nie wygląda. Sprawowanie władzy z partyjnej centrali odbywa się bez żadnych reguł. Może poza jedną: to prezes ma zawsze rację. Do siedziby partii zazwyczaj zjeżdżają popołudniami marszałek Sejmu, minister spraw wewnętrznych i ze dwóch wiceprezesów. To między nimi, bez udziału żadnych ekspertów, toczy się swobodnie płynąca dyskusja o sprawach różnych. Rozmawiają o tekstach w gazetach, o niesubordynowanym pośle, o kimś z opozycji, o obsadzie jakiejś ważnej funkcji w wielkiej spółce skarbu państwa. Wreszcie – o kształcie jakiegoś istotnego projektu ustawy. O nim nie decydują dogłębne analizy, opracowania, studia ekspertów, ale często płytkie odczucia prezesa i jego najbliższej świty, którymi można przecież manipulować. Jak? Nawet uczestnikom takich debat w ścisłym kierownictwie partii można zasugerować, że jakieś rozwiązanie ma drugie dno, że coś jest wynikiem niecnej działalności lobbystów, że to podejrzana historia, którą już tropią nieprzychylni dziennikarze. Brak konkretnej ścieżki profesjonalnego podejmowania decyzji oraz to, że przedtem nie słucha się ekspertów – to największy problem z modelem sprawowania władzy, który zaczął obowiązywać w Polsce w 2015 r. Czasem efekty tego są dość komiczne.
Opowiada jeden z senatorów: – Do prezesa nie jest łatwo się dostać. Jest sekretariat i asystentka, która pilnuje kalendarza i nie wpuszcza niezapowiedzianych i nieproszonych gości. Kiedyś jeden z naszych ministrów, zamiast do premiera, pojechał do prezesa, by tam walczyć o utrzymanie rządowej posady. Chciał się wytłumaczyć ze swoich wpadek, przedstawić swoje racje. Przed sekretariatem czekał kilka godzin. Nie udało mu się wejść i wyleciał ze stanowiska. Po prostu prezes nie chciał z nim rozmawiać, miał go już dość i wyszedł z centrali innym wyjściem, by nie spotkać go po drodze.
W polityce przeszłość czasem pomaga, a czasem przeszkadza. Również przeszłość rodziny. Wyrastający na gwiazdę w spółce skarbu państwa działacz prawicy opowiedział mi swoją historię. – Mama jest starą postkomunistką. Była szefową podstawowej organizacji partyjnej PZPR w swoim zakładzie, szła w pierwszym szeregu na pochodach pierwszomajowych – mówi. – W latach 90. mama czytała tygodnik „Nie” Jerzego Urbana i zmieniała kanał, kiedy w telewizji pojawiał się Wojciech Cejrowski. Ale ja w polityce poszedłem w kompletnie inną stronę. Może to wynikało z młodzieżowego buntu albo z atmosfery w najbliższym szkolnym otoczeniu, gdzie było sporo osób o antykomunistycznym nastawieniu. Zaczynałem od pracy asystenta w biurze poselskim prawicowego posła, potem sam kandydowałem do Sejmu i udało mi się zdobyć mandat. Wraz z rozwojem mojej kariery mamusia pochowała te wszystkie medale budowniczego PRL do szafy, by przypadkiem sąsiedzi nigdzie nie donieśli. Wie pan, jak to jest z tym prawicowym elektoratem i tymi partiami. Tam taki donos może oznaczać koniec politycznej drogi. A mama nadal lubi starych towarzyszy, a przy rodzinnych uroczystościach złośliwie mnie przepytuje, o której budzi się nasz prezes, czy rzeczywiście lubi koty i o co chodzi z tą jego słabością do oglądania rodeo.
Bywa, że zajmujący się polityką odcinają się nie tylko od rodzinnej, ale też od własnej przeszłości. Rozmawiałem kiedyś z działaczem chłopskim, który został szefem dużej spółki państwowej. Dzięki temu zyskał wszystkie atrybuty władzy: asystentkę, sekretarkę, służbową limuzynę z kierowcą, sowitą pensję i wielki gabinet. Kilka lat wcześniej był takim trybunem ludowym, który na rolniczych demonstracjach nie wahał się używać radykalnej retoryki i pokrzykiwał o tym, że rządzących trzeba wywozić na taczkach i wyrzucać na kupę gnoju. Ale kiedy rozmawiałem z tym działaczem, który był już w nowej roli, na nadgarstku nosił złoty zegarek, a na stopach – buty za tysiąc złotych. Podczas naszego spotkania pod oknami jego gabinetu w centrum Warszawy przechodziła akurat demonstracja rolników. Chłopi szli pod Sejm, a potem mieli w planach protest pod kancelarią premiera. Dudniły trąbki i piszczałki, skandowano hasła przeciw tym, co się dorwali do koryta. – Zamknę okno, bo mordę drą tak, że nie da się rozmawiać – powiedział dawny chłopski działacz rozpierający się teraz w fotelu prezesa.
Zmiany w polityce następują szybko, również zmiany poglądów. W jednym z rządów pojawił się pomysł na duży projekt infrastrukturalny. Stał za nim minister, który nie miał silnego partyjnego zaplecza. Jego pomysł nie spodobał się kilku politykom oraz prezesom państwowych spółek, bo mógł naruszyć interesy ich imperiów. Zaczęła się krytyka tego rozwiązania, takie negatywne opinie wyrażano całkiem jawnie, pod nazwiskiem. Nikt w partii nie myślał, że minister przekona do swojego projektu premiera. Ale przekonał. Premier w końcu tupnął nogą, opierniczył krytyków z partyjnych szeregów i publicznie obwieścił, że jest zwolennikiem tego infrastrukturalnego rozwiązania. Parę tygodni później odbyła się konferencja gospodarcza, gdzie w jednym z paneli krytycy projektu już go zawzięcie chwalili. Szef kazał, więc w ciągu paru dni musieli zmienić swoje stanowisko dokładnie o 180 stopni. Inaczej naraziliby się na utratę wpływów, a może i posady.
Wyrzec się można nie tylko własnych sądów, ale i wyznawanych przez siebie wartości. O takiej historii opowiadał mi partyjny działacz z Podkarpacia. – Nasz marszałek województwa, wpływowi politycy rządzący lokalnymi strukturami partii, komendant wojewódzki policji i znaczący w regionie biznesmeni umawiali się regularnie na polowania. To była ich jedyna pasja – mówi. – Ja myśliwych zawsze uważałam za barbarzyńców, ale pomyślałem, że przełamię się, by pomóc sobie w karierze. Pojechałem wraz z nimi na polowanie. Flinty mi do ręki nie dali, ale chodziłem za nimi po lesie, pociągałem wiśniówkę z piersiówki i urabiałem sobie pozycję. Ale oglądanie rannych dzików tak mnie zemdliło, że musiałem w połowie opuścić polowanie i poczekać na nich przy samochodach. Nie pomogło mi to w karierze, bo wzięli mnie za mięczaka, który kompletnie do nich nie pasuje.
Metod na przypodobanie się posiadającym władzę są setki. Poznałem asystenta poselskiego, dla którego jednym z najważniejszych dni w kalendarzu były urodziny jego szefa. Pasją tego polityka było wędkarstwo, o którym młody na początku nie wiedział nic. Ale szybko zabrał się do studiowania branżowej prasy i stał się specjalistą w tej dziedzinie, choć sam nigdy nie był na rybach. Taki teoretyczny mistrz świata. I co roku zbierał pieniądze, by na urodziny szefa sprezentować mu kolejne wędki, torby, noże. Szef był zachwycony, ale takie budowanie sobie pozycji w polityce za pomocą prezentów jest jednak dość żenujące.
Zresztą żenada jest nieodłączną częścią polskiej polityki. Opowiadano mi kiedyś historię lokalnego działacza pewnej partii, który postanowił się zaprezentować liderowi ugrupowania i napisać do niego list. A właściwie laurkę na własny temat. O pomoc poprosił zaprzyjaźnioną posłankę z regionu, która miała przekazać list podczas jednego z posiedzeń Sejmu. Lokalny działacz nie do końca wiedział, jak się w tym liście zaprezentować, więc skorzystał też z porad posłanki. Ta zaproponowała mu napisanie mniej więcej czegoś takiego: „Jest dla mnie jasne, że sprawy kultury nie są w Polsce na miejscu pierwszym, bo najważniejsza jest gospodarka. Ważne jest też wychowanie młodzieży w duchu chrześcijańskim i patriotycznym, w myśl tradycji. To są dla mnie i dla naszej partii sprawy kluczowe. W tym chcę pomagać!”. W dalszej części listu lokalny działacz wymieniał swoje liczne kursy i dyplomy, które zdobył. Ale na partyjnym szefie raczej nie zrobiło to większego wrażenia, bo kariera bohatera tej opowieści nie przyspieszyła. A może list nie został nigdy przekazany.
Jeden z senatorów opowiadał mi o pośle, który wydzwaniał do dorosłego syna partyjnego lidera i wypytywał go o zdanie na temat różnych bieżących wydarzeń politycznych. Bo syn często rozmawiał z ojcem i zwykle myślał to co jego rodzic. Ten poseł liczył też, że podczas rodzinnych spotkań syn szepnie przewodniczącemu jakieś dobre słowo na jego temat. Tym razem takie płaszczenie się przyniosło skutek.
– Z tym synem szefa, swoją drogą, były dość duże jaja – wspomina senator. – Jego ojciec stał się wrogiem numer jeden dla kibiców piłkarskich. Wyzywali go na stadionach, lżyli z trybun, wywieszali obraźliwe transparenty. Wojna na całego. A młody chodził na trybunę najbardziej radykalnych kibiców klubu z ich rodzinnego miasta. Wokół transparenty przeciw jego ojcu, a on stoi wśród tych ludzi, co je rozwiesili.
Z polityką można mieć problem nawet we własnym domu i wśród najbliższych. Syn innego polityka – jak opowiadali przyjaciele tego domu – miał do ojca pretensję o sposób rządzenia. O to, że brakuje mu idei i chęci zmiany. Że jak już robi krok do przodu, to tylko po to, by za chwilę zrobić dwa do tyłu. Co rodzinny obiad odbywała się taka dyskusja i oskarżanie, że ojcu chodzi tylko o utrzymanie władzy. Senior bronił się tym, że przed nim byli premierzy prący do szybkich zmian za wszelką cenę. I przez to w wyborach przepadali z kretesem, a on nie zamierza powtarzać ich drogi. Może i takie ciągłe rozmowy były męczące dla tego polityka, ale zapewne bardziej sympatyczne niż pokrzykiwania opozycji z sejmowej trybuny.
Książka Michała Majewskiego pt. "Tak to się robi w polityce" ukaże się 4 kwietnia nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne