Brexit odstrasza, a nie zachęca. Eurosceptycy w odwrocie?
• Zamiast spowodować negatywny "efekt domina", Brexit może spowodować umocnienie się Unii
• Poparcie dla członkostwa w UE po brytyjskim referendum wzrosło w niemal wszystkich krajach
• To wynik obnażenia kłamstw i manipulacji zwolenników wyjścia - uważa ekspert
13.07.2016 | aktual.: 13.07.2016 14:30
Przed brytyjskim referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej niemal wszyscy - eksperci, politycy, komentatorzy - spodziewali się, że zwycięstwo zwolenników Brexitu będzie inspiracją i zastrzykiem energii dla przeciwników Unii na całym kontynencie. Brexit miał wywołać efekt domina i spowodować, że po Wielkiej Brytanii, kolejne państwa UE ustawią się w kolejce do wyjścia. I rzeczywiście, pierwsze godziny po referendum zdały się potwierdzać te przepowiednie. Jeszcze przed oficjalnym ogłoszeniem wyników, gratulacje Brytyjczykom złożyła liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen i zapowiedziała, że teraz przyszedł czas na Francję. "Zwycięstwo dla wolności! Tak jak zabiegałam o to przez lata, teraz musimy mieć takie samo referendum we Francji i innych państwach UE" - napisała na Twitterze. Podobne wypowiedzi wygłosili ideologiczni pobratymcy Le Pen w innych krajach, w tym Geert Wilders, lider holenderskiej Partii dla Wolności, która od miesięcy lideruje w sondażach.
Ale ten optymistyczny dla eurosceptyków krajobraz zaczął kurczyć się niemal równie szybko i dramatycznie jak kurs funta po referendum. W miarę jak Wielka Brytania przechodziła przez polityczny i gospodarczy szok, kiedy swoje rezygnacje ogłaszali kolejni architekci referendalnego zwycięstwa, z reszty Europy dochodziły kolejne sygnały wskazujące na to, że przykład Brexitu zamiast zachęcać - odstrasza.
Pierwsza była Hiszpania, gdzie trzy dni po referendum miały miejsce wybory parlamentarne. W wyborach zwyciężyła rządząca centroprawicowa Partia Ludowa, która umocniła swoją pozycję, podczas gdy głównym przegranym było populistyczne i eurosceptyczne (choć nie opowiadające się za wyjściem z Unii) Podemos - jeszcze nie tak dawno lider sondaży. Wkrótce okazało się, że nie jest to wyjątek: popularność partii głównego nurtu wzrosła niemal w każdym badanym kraju, a jeszcze bardziej wzrosło poparcie dla członkostwa w Unii.
Najbardziej dramatyczną zmianę widać było w krajach nordyckich. W Finlandii liczba zwolenników Unii wzrosła o 12 punktów procentowych. W Danii - uważanej za jeden z krajów, które mogą pójść w ślady Wielkiej Brytanii - o 10. W Szwecji, gdzie niechęć do Unii w ostatnich miesiącach stale rosła, brytyjskie referendum spowodowało odwrócenie trendu. To samo odnotowano w Austrii, również będącej jednym z głównych kandydatów do wyjścia z UE. Co symptomatyczne, ubiegający się o fotel prezydenta kandydat skrajnej prawicy (druga tura wyborów zostanie powtórzona w październiku) Norbert Hofer jeszcze dzień po wygranej zwolenników Brexitu wzywał do zorganizowania podobnego referendum w Austrii. Jednak już w ubiegły piątek przyznał, że wyjście z UE byłoby nieodpowiedzialnym błędem.
Na brytyjskim referendum nie zyskały także eurosceptyczne i populistyczne partie, które miały być głównymi beneficjentami Brexitu. W Niemczech Alternatywa dla Niemiec zaliczyła spadek o 3 punkty procentowe, podczas gdy oba ugrupowania rządzącej koalicji - CDU/CSU oraz SPD - odnotowały skromne wzrosty (poparcie dla członkostwa w UE skoczyło o całe 14 punktów). W Holandii pierwszy po brytyjskim referendum sondaż dał partii Wildersa najgorszy wynik od prawie roku - choć ze względu na fragmentację sceny politycznej w tym kraju, nadal pozostaje na czele rankingu. Spodziewanego nowego impetu nie odnotował także francuski Front Narodowy i sama Marine Le Pen, która według najnowszych sondaży nadal jest faworytką pierwszej tury wyborów prezydenckich (odbędą się w maju 2017 roku), ale w drugiej turze przegrywa z każdym hipotetycznym kontrkandydatem.
- To, co się stało w następstwie referendum, przekonało Europejczyków co do tego, że bycie razem w UE ma swoją wartość. Obnażone zostały wszystkie kłamstwa, których używano do nakłaniania Brytyjczyków do wyjścia, ta gigantyczna manipulacja stała się jasna da wszystkich. A druga rzecz to ten wstrząs dla brytyjskiej gospodarki. Okazało się, że to nie Unia zadrżała w posadach, lecz Wielka Brytania - mówi WP Jacek Kucharczyk, socjolog i prezes Instytutu Spraw Publicznych. - Stało się to też okazją do mobilizacji zwolenników Unii, którzy stali się bardziej widoczni, krytykując pomysł referendum i jego przywódców - dodaje.
Na ile trwały jest proeuropejski trend? Zdaniem Kucharczyka będzie to zależeć od tego, jak zachowają się unijni liderzy.
- Najważniejsze będzie to, na ile sama Unia będzie potrafiła sprostać różnym oczekiwaniom obywateli. One są często sprzeczne, ale chodzi przynajmniej o zapewnienie stabilizacji i poprawę sytuacji społeczno-gospodarczej. Chodzi też o komunikację elit ze społeczeństwem - mówi ekspert.
Dużo będzie też zależeć od tego, jak Wielka Brytania wyjdzie na rozwodzie z Unią. A to z kolei zależy od postawy, jaką zajmie Unia w negocjacjach z Londynem. Zdaniem Kucharczyka w interesie UE jest twarde stanowisko i trzymanie się swoich zasad.
- Większość ekspertów uważa, że cele, które Brytyjczycy sobie postawili jeśli chodzi o warunki wyjścia z Unii, są pewną kwadraturą koła. Chodzi o zachowanie pełnego dostępu do wspólnego rynku przy ograniczeniu swobody przepływu osób. Tylko że na to Unia się nie może zgodzić, więc rezultat będzie taki, że status Wielkiej Brytanii będzie o wiele gorszy niż przed wyjściem z Unii - mówi Kucharczyk. - Myślę, że ten efekt demonstracyjny będzie miał wpływ na kształtowanie się opinii w innych krajach. Dlatego gdyby Unia zgodziła się przyznać specjalny status czy specjalne warunki, lepszy np. od tych Norwegii, byłby to strzał w stopę - podsumowuje.