Afrykańscy zbrodniarze, którzy wykorzystują w swojej walce dzieci
Porwanie ponad 200 uczennic przez islamską bojówkę wstrząsnęło nie tylko Nigerią, gdzie doszło do ataku, ale i światową opinią publiczną. Jednak fanatyczny lider Boko Haram nie jest pierwszym afrykańskim zbrodniarzem, który był gotów wykorzystać w swojej walce dzieci. W Somalii nieletni są werbowani w szeregi zbrojnej milicji, a przed laty w Ugandzie dawano im wybór: albo zabiją własnych rodziców i przystąpią do rebeliantów, albo sami zginą.
Od uprowadzenia przez Boko Haram nigeryjskich uczennic minęły już 57 dni. Aktualne wyliczenia podaje na swojej stronie organizacja broniąca praw człowieka Amnesty International i apeluje "Nigerio, zrób więcej". Nie tylko AI poruszył los uprowadzonych nastolatek. Do medialnej kampanii "# Bring Back Our Girls" ("Sprowadźcie nasze dziewczyny") przyłączyły się znane osobistości, aktorzy, muzycy, politycy.
Mimo tych międzynarodowych symboli wsparcia, ale także konkretnych działań (USA wysłały swoich żołnierzy do Afryki, by pomóc w poszukiwaniach), dziewczynki pozostają w niewoli Abubakara Shekau, lidera Boko Haram. Nie jest on też jedynym przywódcą ekstremistycznej organizacji, która stoi na Czarnym Lądzie za porwaniami dzieci - dla okupu, na wymianę za więzionych towarzyszy broni; chłopców rekrutuje się także jako żołnierzy, a dziewczynki zmusza do małżeństw z bojownikami i czyni seksualnymi niewolnicami.
Joseph Kony - człowiek z "misją"
Joseph Kony był przez lata uważany za jednego z największych upiorów Afryki. Przywódca Armii Bożego Oporu (LRA), zbrojnej sekty, która początkowo działała w Ugandzie, ale potem odcisnęła krwawe piętno także na innych krajach środkowej Afryki, od ćwierć wieku pozostaje nieuchwytny. Stanął na czele partyzantki, gdy przemówiły do niego duchy. - Chcemy przynieść wolność ludności Ugandy - tłumaczył się w 2006 r. w rozmowie z brytyjskim dziennikarzem Samem Farmarem, przyznając: - Walczymy o 10 Przykazań. Czy to coś złego?
Rok wcześniej Międzynarodowy Trybunał Karny wydał za Konym list gończy. Bo choć lider LRA uważa się za mesjasza, mieszając w swej fanatycznej wizji chrześcijaństwo i tradycyjne wierzenia ludu Aczoli, to świat oskarża go o rozpętanie prawdziwego piekła. Jego rebelianci są odpowiedzialni za liczne masakry, ale przede wszystkim porwanie kilkudziesięciu tysięcy dzieci. Chłopcy przechodzili indoktrynację i dostawali karabiny do ręki, dziewczynki miały być ich kucharkami, służącymi i "żonami".
- Rebelianci powiedzieli, że jeśli zabiję moich rodziców, będzie to oznaka odwagi - wyznał młody Ugandyjczyk, Richard Opio, który został pojmany przez partyzantów LRA w 2000 r., gdy miał 17 lat. Jego historię przytoczył na wstępie swojej książki o ugandyjskich dzieciach-żołnierzach Peter Eichstaedt. Zmuszanie porwanych do mordowania bliskich było częstą praktyką rebeliantów Kony’ego. Dzieci stawały przed wyborem: zabić lub zginąć samemu. Jeśli godziły się na to pierwsze, zamykały sobie drogę do powrotu w rodzinne strony. Richard dostał od członków LRA siekierę. - Rodzice kazali mi słuchać instrukcji rebeliantów - powiedział.
Gdy Kony’emu grunt zaczął się palić pod nogami, przeniósł się z Ugandy na południe Sudanu. Potem działał w DR Konga, Republice Środkowoafrykańskiej, a ostatnio ponoć ponownie dostaje wsparcie Chartumu. Nie są to spokojne miejsca, a pościg za samozwańczym mesjaszem dodatkowo utrudnia to, że ukrywa się w buszu.
W 2011 r. prezydent Barack Obama wysłał oddział żołnierzy za Konym (powiększony o dodatkowe siły w marcu tego roku). Amerykanie wyznaczyli także 5 mln dolarów nagrody za jego schwytanie. O ugandyjskim zbrodniarzu stało się także głośno, gdy amerykańska organizacja pozarządowa zainicjowała kampanię "Kony 2012", która miała uświadomić światowej opinii publicznej, kim jest lider LRA.
Na razie jednak pozostaje on na wolności. Dobrą wiadomością jest jednak to, że według ekspertów jego partyzantka jest w rozsypce, a on sam ma tracić wpływy wśród nielicznych rebeliantów. Brytyjski "The Guardian" pisał w ubiegłym miesiącu, że Kony wyznaczył na swojego zastępcę 22-letniego syna. Ponoć całe życie spędził on u boku ojca. Czy wkrótce i jego imię zostanie owiane złą sławą?
Więcej o dzieciach-żołnierzach w Ugandzie przeczytasz w książce Wojciecha Jagielskiego "Nocni wędrowcy". Abubakar Shekau - człowiek znikąd
Nigeryjscy islamiści już wcześniej brali na cel szkoły, uczniów i nauczycieli. Nawet nazwę ich organizacji można tłumaczyć z języka hausa jako "zachodnia edukacja zakazana". Dopiero jednak ostatni "wyczyn" ekstremistów - atak na szkołę w Chibok i porwanie 276 dziewczynek (ponad 50 udało się uciec) - sprawił, że nazwisko Abubakara Shekau przestało być znane jedynie ekspertom ds. bezpieczeństwa i żyjącym w strachu Nigeryjczykom z regionów, w których działają islamiści.
Shekau nakręcił film, w którym żądał za uwolnienie dziewczynek wypuszczenia z więzień członków Boko Haram. Jak podawało BBC News, przekonywał on również, że jego ludzie "prawdziwie wyzwolili" uczennice, które ukazano na wideo w czadorach. Nie przeszkodziło to liderowi islamistów zagrozić, że sprzeda dziewczynki, jeśli jego warunki nie zostaną spełnione.
Kim jest człowiek, który w imię Allaha porywa nastolatki? Wiadomo, że od pięciu lat stoi na czele Boko Haram (przejął przywództwo po śmierci poprzedniego lidera grupy Mohammeda Jusufa), które rozpętało kampanię terroru w północno-wschodniej części Nigerii, zabijając co najmniej trzy tysiące ludzi i zmuszając jeszcze większą liczbę ludności do ucieczki. Wiadomo, że nie boi się nigeryjskiego wojska i prezydenta Goodlucka Jonathana (już po ataku w Chibok islamiści porwali kolejne 11 dzieci z wioski Warabe, a w ostatnich rajdach przy granicy z Kamerunem, podczas których palą domy i kościoły, zabili setki ludzi). Wiadomo, że jego celem jest podział kraju i utworzenie państwa opartego na prawie szariatu. Wiadomo, że USA dają za jego głowę 7 mln dolarów. I to koniec pewników, bo - jak przypomina magazyn "Forum" - nie ma nawet jasności, skąd pochodzi Shekau. Może z Nigerii, a może z sąsiedniego Nigru?
Co więcej, nigeryjskie służby bezpieczeństwa twierdzą, że Shekau nie jest prawdziwym nazwiskiem, a raczej "tytułem" przywódcy islamistów. A być może nawet "prawdziwy" Shekau nie żyje, a jego rolę przejął zastępca. Śmierć fanatycznego przywódcy była już zresztą ogłaszana kilka razy. Według CNN, lider Boko Haram ma między 38 a 49 lat i mówi w kilku lokalnych językach oraz po arabsku. BBC dodaje, że działa z ukrycia - nie kontaktuje się bezpośrednio z szeregowymi bojownikami, ale przez dowódców poszczególnych komórek. - Jest jedną z tych osób, które wierzą, że dla swojej wiary można poświęcić wszystko - brytyjski serwis cytuje dziennikarza, który miał kontakt z Boko Haram. Ahmed Godane - człowiek, który nie cofnie się przed niczym
- To przesłanie dla Zachodu - oświadczył Ahmed Abdi Godane, szef somalijskiej milicji Al-Szabaab, po ataku jego ugrupowania na centrum handlowe w stolicy Kenii we wrześniu 2013 r. Zginęło wówczas ponad 70 osób, a Godane odgrażał się, że będzie to dopiero początek, jeśli zagraniczne wojska nie wycofają się z Somalii. Ten leżący w Rogu Afryki kraj jest od dawana piętą achillesową regionu. 25 lat wewnętrznych walk, a do tego klęski suszy, które przynosiły głód, zrujnowały państwo. Swoją cegiełkę, a właściwie cały ich blok do fatalnej sytuacji w Somalii dołożyło Al-Szabab, radykalne ugrupowanie, które chce zaprowadzić w kraju rządy oparte na surowej wersji islamskiego prawa (zabroniono m.in. oglądania filmów, tańczenia, a swego czasu także noszenia przez kobiety... staników).
Na czele zbrojnej milicji, która ma powiązania z Al-Kaidą, stoi 37-letni Godane. Jak podaje brytyjski "The Telegraph", Godane pochodzi z Somalilandu i dawniej studiował islamskie księgi. Zdobył nawet stypendium, by kształcić się w Sudanie i Pakistanie. Potem miał się jednak przenieść do Afganistanu, by rozpocząć zupełnie inną naukę w tamtejszych obozach. Był ponoć także rozmiłowany w poezji, dziś jednak na pierwszym miejscu stawia wojaczkę. Pozbywając się konkurentów lub zbyt "tolerancyjnych" towarzyszy broni, brutalnie utrzymuje przywództwo jednej z najgroźniejszych organizacji terrorystycznych. W jej szeregach walczą także nieletni.
Obrońcy praw człowieka od kilku lat biją na alarm, że islamiści rekrutują dzieci-żołnierzy. Niektóre maluchy są po prostu porywane, a potem indoktrynowane. Przekonuje się je, że w nagrodę za bycie zamachowcem-samobójcą spotka je nagroda w niebie.
- Wszystkie małe dzieci zostały wysłane na pierwszą linię walk. Byłem tam - opowiadał Human Rights Watch 15-letni Somalijczyk, którego szababowcy zabrali ze szkoły w 2010 r. - Z mojej klasy - około 100 chłopców - tylko dwóch uciekło, reszta została zabita - opisał losy dzieci w szeregach islamistów.
HRW podawało w raporcie sprzed dwóch lat, że porywane są także dziewczynki, które są gwałcone i zmuszane do ślubów z bojownikami Boko Haram. - Zawsze się niepokoiłam, gdy (dzieci) były w szkole. Gdy dzień się kończy, boisz się, czy twój syn nie został zrekrutowany, czy twoja córka nie została porwana. Każdego dnia, gdy dziecko wraca, jesteś wdzięczny - mówiła obrońcom praw człowieka matka 17-latki porwanej przez islamistów podczas przerwy lekcyjnej.
Według niepotwierdzonych raportów, które przytacza The Daily Beast, emir Al-Szabab, którego ludzie stoją za rekrutacją nieletnich, swoją rodzinę, żonę i dzieci ma nie w Somalii, ale w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
Na podstawie: "Forum", PAP, "The Guardian", "The Telegraph", HRW, The Daily Beast, BBC News.