Joseph Kony - krwawy mesjasz
Zbrodnie przeciwko ludzkości i łamanie prawa wojennego. Gwałty, okaleczenia, masowe mordy na ludności cywilnej, porywanie dzieci i szkolenie ich na żołnierzy - o to wszystko oskarżony jest Joseph Kony - człowiek, którego od 20 lat nie jest w stanie schwytać wojsko ani prywatni "łowcy głów"; człowiek, który stworzył Armię Bożego Oporu oraz twierdzi, że jest opętany przez duchy i wypełnia rozkazy Boga.
Joseph Kony urodził się w roku, w którym jego ojczyzna, Uganda, uzyskała niepodległość od Wielkiej Brytanii. Kraj, leżący w sercu Afryki, pomiędzy wielkimi jeziorami - Wiktorii, Edwarda i Alberta - w 1962 roku zdawał się mieć wszystko, by zostać spokojnym i bogatym państwem rządzonym wreszcie przez rdzenną ludność. Po latach kolonialnego ucisku autochtoni brali sprawy w swoje ręce.
Młodość w krainie duchów
Ojciec "Józia" Kony’ego był katolikiem, który udzielał się w kościele. Matka była anglikanką. W ich wiosce, położonej w północnej Ugandzie w kraju plemienia Aczoli, mocno obecne były jednak pradawne afrykańskie wierzenia, w których przemożną rolę odgrywał kult duchów i przodków. Młody Joseph, który był ponoć nawet ministrantem, uczył się także sztuki lekarskiej u miejscowego szamana. Gdy dorastał, spokojna i zielona Uganda w wyniku walki o władzę zaczęła spływać krwią. W 1971 roku do władzy doszedł gen. Idi Amin Dada, zwany również "rzeźnikiem Ugandy". Nieudolny Amin doprowadził kraj do ruiny gospodarczej, mordując po drodze dziesiątki tysięcy faktycznych lub wydumanych przeciwników politycznych, w tym wielu współplemieńców Kony'ego.
W latach 80. Uganda targana była walkami między różnymi ugrupowaniami partyzanckimi. W końcu w 1986 zwycięsko z walki wyszedł przywódca Narodowej Armii Oporu, Yoweri Museveni, obalając pochodzącego z ludu Aczoli gen. Tito Okello. Był na tyle silny, by umocnić swą władzę i zjednać sobie lokalnych przywódców oraz liderów Zachodu. Dzięki sprytowi i pomocy zagranicznej utrzymał ster rządów.
Na początku rządów Museveni musiał jednak pokonać jeszcze jednego, nietypowego przeciwnika - kobietę nawiedzoną przez duchy - Alicję Aumę.
W 1985 roku do Alicji, nieszczęśliwej bezdzietnej kobiety, którą własny ojciec chciał wyleczyć z niepłodności przy pomocy kilkunastu uzdrowicieli, przemówił duch. Wyruszyła na odludzie do lasu przy wodospadach Murchisona. Tam obmyła się w wodach Nilu i dostała polecenie od ducha Lakwena - "Posłańca": miała leczyć lud Aczolich i uratować ich od zepsucia.
Tajemniczy "duch-posłaniec", był według prorokini Duchem Świętym, kazał jej potem zostać dowódcą wojskowym. Alicja dostała od ducha obietnicę, że jeśli jej żołnierze przed walką oczyszczą się z grzechu i zostaną namaszczeni specjalnym olejem i pokropieni święconą wodą, nie będą ginęli od kul przeciwnika.
Alicja od Ducha Świętego - bo tak na nią zaczęto mówić - zjednała sobie kilkuset ludzi, którzy stworzyli jej pierwsze wojsko - Ruch Ducha Świętego. W listopadzie 1986 roku ruch w spektakularny sposób pokonał siły rządowe. "Nawiedzony" oddział odnosił kolejne sukcesy. Partyzanci szli odważnie przeciw wojskom rządowym przekonani, że są odporni na strzały przeciwników. Ich odwaga budziła strach żołnierzy, którzy słyszeli, że mają się zmierzyć z wojskami potężnej pośredniczki Boga, potrafiącej błogosławieństwem przemienić kamienie w granaty i której służą leśne osy i szerszenie.
W Ugandzie wiara w duchy pozostaje silna. I nikt nie ma ochoty stawać w szranki z duchami, które może pokonać tylko silniejszy pan. A kto może konkurować z Duchem Boga?
Po pierwszych sukcesach do Alicji dołączyło kilka tysięcy ochotników. Zwycięstwa przestały już być tak spektakularne. Część ludzi ginęła. Duch tłumaczył, że to ci, którzy mieli małą wiarę lub wciąż żyli w grzechu. Armii Alicji udało się dojść nawet kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Tam jednak Museveni zgromadził znacznie silniejsze oddziały. Decydujące okazało się wsparcie artylerii. Pokonana prorokini musiała uciekać do Kenii. Tam dokonała swych dni w 2007 roku.
Część twierdziła jednak, że to Alicja przestała słuchać ducha i dlatego ją opuścił. Inni mówili, że to prezydent Museveni ma w pałacu potężnego czarnoksiężnika, który złamał moc duchów Alicji.
Schedę po Alicji próbował przejąć jej ojciec, Severino. Twierdził, że to na niego przeszły moce, które jeszcze niedawno pozwalały jego córce zwyciężać. Teraz to on miał ocalić lud Aczoli od zniszczenia i zemsty prezydenta Museveniego. Ludzie mu jednak nie uwierzyli. Niewielu dołączyło do jego ruchu. Gniewny Severino w zemście zaczął mordować własnych pobratymców. Dostał nawet przydomek "ten, który rąbie własne ofiary". Podczas ataku na jedno z większych miast regionu, Kitgum, jego wojsko zostało zdziesiątkowane. A sam Severino dostał się do niewoli. Władze pozwoliły mu wyjść na wolność. Od tamtej pory prowadzi swój własny kościół i udziela porad jako pośrednik duchów.
Kuzyn przejmuje "duchową" armię
Prawdziwy horror ludu Aczolich miał jednak dopiero nadejść. Najkrwawszego z "mesjaszy" ludu Aczoli wydała ta sama rodzina. Joseph był bowiem spokrewniony z Alicją i Severino. Według jednych był kuzynem Alicji od Ducha Świętego, według innych jej bratankiem. Ten 25-letni chłopak, który skończył zaledwie cztery klasy podstawówki, nie nauczywszy się porządnie angielskiego, w 1987 roku dostał "ducha" i to on miał dalej prowadzić misję wyzwolenia. Aczoli zmęczeni wojnami nie chcieli już jednak iść za nim. Museveni, choć niepopularny w tych stronach, okazał się również przywódcą litościwym, nie mordował Aczolich - w przeciwieństwie do ich własnych "mesjaszów".
Kony założył swoją partyzantkę z niedobitków armii Alicji oraz Severino. Część bojowników dołączyła do niego, nie mając co ze sobą począć. Nowy prorok Aczolich posłał również po kilku oficerów armii rządowej, zwolnionych z pracy. Ci mieli szkolić jego oddziały. Kony kilkakrotnie zmieniał nazwę "wojska". Ostatecznie jego rebelianci nazwali się Armią Bożego Oporu (Lord’s Resistance Army - LRA). Sam Kony obwołał się duchowym i politycznym przywódcą ruchu. Jego żołnierze mieli przechodzić obrzędy inicjacyjne. Byli namaszczani i oczyszczani. Przed kulami chronić ich miała woda święcona i specjalny olej. Tylko "nowy lud" mógł zwyciężyć z armią Museveniego. Tylko odnowiony naród miał przetrwać, zaludniając całą Ugandę a potem świat.
W celu "wyhodowania" nowych Aczoli Kony wprowadził wielożeństwo wśród swoich oficerów. Wyznacza żony wyższym rangom partyzantom. Sam ma podobno ponad 50 nałożnic i 100 dzieci. W obawie przed groźnym wirusem HIV, emanacją potężnego ducha, za żony bierze sobie tylko dziewice, często mające po 12-14 lat. "Wiele duchów do mnie mówi"
Kony potrafi być czułym, czarującym i uśmiechniętym mężczyzną. Mówią o tym zgodnie uciekinierzy z jego wojska, oswobodzeni przez rządową armię. Potwierdza to także kilka jego żon, którym udało się wyrwać z LRA. Czasem jednak jego oblicze zmienia się nie do poznania. Mówi wtedy innym głosem jest brutalny i bezwzględny. Bije i wydaje okrutne rozkazy.
Dzieci-eksżołnierze LRA mówią, że nastrój Kony’ego zależy od ducha, który przez niego przemawia. A duchów jest wiele. Sam Kony, w wywiadzie, jakiego udzielił w 2006 roku pierwszemu zachodniemu dziennikarzowi, który dotarł do niego do buszu, przyznał, że rozmawia z wieloma duchami. - Jak dużo duchów rozmawia z panem? - zapytał Sam Farmar, młody brytyjski reporter. - Bardzo wiele, wiele - odpowiedział przywódca najbardziej okrutnej armii działającej w Afryce na przełomie wieków.
W tym samym wywiadzie Farmar zapytał, czy to Bóg kazał Kony'emu walczyć. Ten, uśmiechnięty jakby na ignorancję dziennikarza, odpowiedział: nie, to nie Bóg kazał mi walczyć.
Bojownik o wolność
Kony określa się sam jako "bojownik o wolność" (freedom fighter), który chce oswobodzić Ugandę od dyktatury Museveniego. - Tak abyśmy sami mogli wybierać swojego przywódcę - twierdzi.
Prezydent Museveni, który w 1987 roku po raz pierwszy wygrał wybory, rządzi aż do tej pory. Przy każdej elekcji odnosi polityczne zwycięstwo nad rywalami. Na przełomie wieków wychwalany był przez zachodnich przywódców jako przykład dla całej Afryki.
Co prawda z biegiem lat poparcie dla Museveniego osłabło i nie osiąga już 80% procent, jak to było początkowo, wciąż jest jednak demokratycznie wybieranym prezydentem. W ostatnich wyborach z lutego 2006 jego bezwzględne zwycięstwo było jednak niewątpliwe - zdobył 59% głosów.
Kony twierdzi jednak, że Museveni to kłamca i walczy z nim wszystkimi dostępnymi środkami. Przede wszystkim dziećmi-żołnierzami.
Początkowo Joseph Kony twierdził, że ma zbudować państwo oparte na Dekalogu. Aczoli woleli jednak żyć bez przemocy w państwie rządzonym przez Museveniego. Kony urażony tym faktem, nie zyskawszy poparcia starszyzny swojego ludu, zaczął się mścić na własnych rodakach.
Od połowy lat 90. zmienił cele i taktykę. Zamiast wybawiciela Aczolich stał się niszczycielem - aniołem zagłady. Pomocy zaczął mu udzielać rząd Sudanu, któremu zależało na osłabieniu sąsiada. Prezydent Ugandy wspierał z kolei rebeliantów dążących do wyrwania południowego Sudanu spod rządów Chartumu.
Kony dostał wtedy nowoczesną broń, miny, AK-47, granaty, a także ośrodki treningowe na terenie Sudanu. Tam mógł się kryć po swoich krwawych rajdach na północną Ugandę. Tam nie mogło dosięgnąć go wojsko Museveniego. Naruszenie granicy mogło bowiem doprowadzić do wojny.
Dzieci-żołnierze
LRA zaczęła mordować Aczolich. Wyżynać całe wioski. Palić domy, mordować mężczyzn i kobiety oraz porywać dzieci. To one miały stać się główną bronią Josepha Kony’ego.
Opowieści wyzwolonych dzieci-żołnierzy są straszne. Obudzone w środku nocy przez krzyki i hałas. Wyprowadzone na środek wioski często miały najpierw zabić swoich rodziców lub młodsze rodzeństwo; potem bite i wleczone przez kilka dni trafiały do obozu LRA, by tam przejść morderczy "trening" i indoktrynację.
Te, które przeżyły przeszkolenie, pozbawione dzieciństwa oraz uczuć wracały po jakimś czasie do Ugandy, by zabierać kolejne dzieci i mordować kolejnych dorosłych. W pewnym momencie na 20 tysięcy żołnierzy LRA 80% żołnierzy miały stanowić osoby poniżej 18 roku życia. Wielu "rebeliantów" miało 10-12 lat.
Kony nierzadko bywał dla nich troskliwy i opiekuńczy. Dawał im poczucie ciepła. Za chwilę jednak mógł się stać brutalnym potworem. Nigdy nie miały pewności. Starsi chłopcy zostawali komendantami. Jeśli się spisywali dostawali żony. Kony podczas pobytu w Sudanie zmodyfikował zasady swojej religii. Wprowadził nieco "przykazań" islamskich - jak np. kary za hodowlę świń czy nieprzestrzeganie dnia świętego w piątek.
LRA unikała bezpośrednich starć z armią ugandyjską. Jej celem było zastraszenie ludu Aczolich. Przez 15 lat działalności rebelianci Kony’ego zabili przeszło 25 tysięcy ludzi oraz spowodowali exodus ponad 200 tysięcy osób. Przestraszeni Aczoli zaczęli uciekać do miast. To spowodowało kryzys humanitarny na wielką skalę.
Z pomocą przyszedł Urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). W północnej Ugandzie, w Gulu i Kitgum zbudowano tymczasowe obozy dla uchodźców, które z czasem stały się wielkimi prowizorycznymi slumsami, zamieszkiwanymi po dziś dzień przez tysiące ludzi. Wyrwani z tradycyjnych ról i dawnych miejsc ludzie nie mogli się odnaleźć w obozach. Wielu mężczyzn zaczęło nałogowo pić i odeszło od swych żon. Kobiety stały się jedynymi żywicielkami rodzin, trudniąc się prostytucją czy drobnym handlem.
Przez długi czas w północnej Ugandzie lepiej było nie wychodzić nocą poza miasto. Partyzanci LRA mogli kryć się niemal wszędzie. Byli bardzo brutalni. Pewien dziennikarz spotkał dziewczynę, która wieczorem napotkała za miastem oddział LRA. Jej rówieśnicy z armii Kony’ego wyrośli przed nią jak spod ziemi. Zarzekała się, że nic nie powie. Aby na pewno nie zdradziła ich obecności, obcięli jej wargi. Często młodzi żołnierze nie zabijali swych ofiar. Zamiast tego odcinali im kończyny, nosy czy uszy. Okaleczeni mieli być przestrogą dla innych.
Najbardziej poszukiwany człowiek Afryki
W 2005 roku Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK), dopiero co powołany statutem rzymskim, wydał na wniosek prezydenta Museveniego międzynarodowy nakaz aresztowania Josepha Kony’ego i czterech innych przywódców LRA. Za głowę "proroka" wyznaczono nagrodę. USA umieściły LRA na liście organizacji terrorystycznych oraz wysłały do Ugandy doradców, którzy mieli wyszkolić tamtejszych komandosów.
Amerykańscy wywiadowcy stworzyli nawet komórkę koordynacyjną na ziemiach Aczolich. Kony’ego poszukiwali również samorzutni najemnicy, weterani afrykańskich wojen. Nikomu się nie udało.
Zdaniem uciekinierów z LRA Kony jest nie do zabicia, bo chronią go duchy. To one mają ostrzegać go o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Uprzedzony o spiskowych zamiarach Kony zabił nawet kilku swoich najbliższych współpracowników. Tak miał stracić życie również jego wieloletni przyjaciel i zastępca - Vincent Otti - który także znajdował się na liście ściganych przez MTK.
W 2005 roku, kiedy rząd Sudanu zawarł pokój z rebeliantami z południa kraju, Kony stracił mocodawcę. Chartum zezwolił też armii Ugandy na ściganie LRA na terenie Sudanu.
Kony, porzucony przez sojusznika musiał uciekać. Schronienie znalazł w dżungli Demokratycznej Republiki Konga. Tam stał się jednak jeszcze bardziej niedostępny. Zaczął również szukać możliwości pokojowego zakończenia konfliktu. W 2006 roku spotkał się ze specjalnym wysłannikiem ONZ ds. humanitarnych Johnem Egelandem. W tym samym roku przyjął pierwszych zachodnich dziennikarzy.
Pojednanie?
Wyparł się wszystkich zbrodni. - Jestem niewinny. Nie mamy żadnych dzieci-żołnierzy - przekonywał. Jego zdaniem, to wroga propaganda rozpowszechniała takie informacje.
Kony twierdzi, że wróci do Ugandy, jeśli się go zrehabilituje. Aczoli deklarują chęć przyjęcia swego kata. W ich tradycji istnieje obrzęd pojednania mato oput. Winny wykupuje się wobec rodzin ofiar, a starszyzna godzi ofiarę i kata. Obrzęd kończy się ucztą zakrapianą alkoholem.
Czy to wystarczy? Dla Ugandyjczyków być może tak. MTK nie chce jednak wycofać nakazu aresztowania. Skruszony prorok-ludobójca nie może wrócić w swe rodzinne strony. Nie przestaje jednak mordować. W grudniu 2008 roku zmasakrował ludzi, którzy byli w kościele w miejscowości Faradje (DR Konga) z okazji świąt Bożego Narodzenia. Duchy wciąż pomagają mu umknąć. Czy opuszczą go jak jego kuzynkę Alicję?
Paweł Orłowski, Wirtualna Polska
Korzystałem z książki Wojciecha Jagielskiego "Nocni wędrowcy" (Warszawa 2009), artykułu Ruddy'ego Dooma i Koen Vlassenroot "Kony's message: a new koine? The Lord's Resistance Army in Northern Uganda", Affrican Affairs 1/1999, a także publikacji BBC, Mail & Guardian.