Joanna Gruba: "Uczelniom nie zależy na wyjaśnianiu spraw mobbingu" (zdjęcie ilustracyjne)© East News | Piotr Molecki

"Żydówa won" na drzwiach profesorki. Mobbing na uczelniach ma się dobrze

Polska uczelnia opiera się na zmuszaniu do posłuszeństwa. I to do tego stopnia, że na uczelni najmniej jest nauki. Ta staje się najmniej istotna - uważa dr Joanna Gruba z Fundacji Science Watch Polska, organizacji zajmującej się problemem mobbingu w środowisku naukowym.

Zdaniem ekspertów nie jest to odosobniony przypadek, a uczelniom nie zależy na wyjaśnianiu spraw dotyczących mobbingu. Jeśli masz informacje o mobbingu w swoim miejscu pracy, skontaktuj się z dziennikarzami: Pawłem Figurskim (pawel.figurski@grupawp.pl) oraz Patrykiem Słowikiem (patryk.slowik@grupawp.pl).

Paweł Figurski, Patryk Słowik: Mobbing na polskich uczelniach to wyjątek od reguły czy reguła?

Dr Joanna Gruba, prezes Fundacji Science Watch Polska: Obawiam się, że reguła. Gdy zaczęłam zajmować się tematyką mobbingu w świecie nauki, zastanawiałam się, jak duży jest to problem. I szybko okazało się, że ludzi, którzy doświadczyli złego traktowania, mobbingu, jest bardzo dużo.

Jesteśmy w stanie oszacować to "bardzo dużo"?

Fundacja, którą kieruję, przeprowadziła dwa badania oceniające skalę zjawiska mobbingu na polskich uczelniach.

Z analizy badań ankietowych z 2019 r., w której wzięło udział prawie 1200 naukowców, wynika, że ponad 65 proc. społeczności akademickiej uważa, że była poddawana mobbingowi. Ponowiliśmy badanie w 2022 r. Tym razem próba wyniosła 1800 osób i okazało się, że 63 proc. osób zderzyło się z mobbingiem.

Joanna Gruba
Joanna Gruba© Archiwum prywatne | Fundacai Science Watch Polska

Ale czy to nie jest tak, że chętniej na pytania o mobbing odpowiadają osoby, które go doświadczyły? W efekcie trudno uznać badania za reprezentatywne, bo wielu, którzy nie doświadczyli złych zachowań, nie było zainteresowanych odpowiedzią na pytania?

Ankiety zostały rozesłane do bardzo wielu uczelni. Mogły je wypełnić osoby, które doświadczyły mobbingu i te, które go nie doświadczyły.

Oczywiście może być coś w tym, o czym panowie mówią. Natomiast wydaje mi się mniej istotne to, czy z wyniki wskażą 60 czy 70 proc. mobbingowanych, a ważniejsze jest to, że na dużej próbie widać, że mobbing na uczelniach jest powszechny.

Inną istotną sprawą jest to, że podejście uczelni tej patologii nie przeciwdziała.

To znaczy?

W 2019 r. zapytałam 119 rektorów publicznych uczelni o to, czy wprowadzili procedury antymobbingowe w swoich zakładach pracy, czyli na uczelniach. Tu wyjaśnijmy od razu, że taki wymóg obowiązuje od 2004 r. Czyli spytałam de facto o to, czy rektorzy w ciągu 15 lat wywiązali się ze swojego obowiązku.

I okazało się, że 22 proc. uczelni żadnych procedur nie wprowadziło. Na wielu uniwersytetach są wydziały prawa, na których pracują profesorowie – wybitni specjaliści z tego zakresu. Jak widać, zupełnie nie przejęli się procedurami przeciwdziałania mobbingowi.

Dlaczego uczelnie tego nie robiły?

O to nie pytałam. Myślę, że to po prostu ignorancja. Nikt nie zmuszał, nikt nie kontrolował, nikt nie karał. Nie było procesów sądowych, a tematyka mobbingu na uczelniach nie przebijała się w mediach. Dbanie o dobre warunki pracy i dobre samopoczucie pracowników były, jak widać, zbyt małą motywacją.

Więcej mobbingu jest na dużych publicznych uczelniach czy na małych prywatnych?

Nie ma żadnej zasady. Nieprawidłowości są na Uniwersytecie Warszawskim, dużo zgłoszeń o mobbingu dostaliśmy z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytetu w Białymstoku czy Politechniki Wrocławskiej. Ale kłopoty mają też pracownicy małych uczelni, choćby w Nowym Sączu.

W działalności naszej fundacji skupiamy się przede wszystkim na funkcjonowaniu uczelni publicznych, bo są one finansowane z państwowych pieniędzy. Ale nasze dotychczasowe doświadczenia pokazują, że mobbing jest niemal wszędzie, niezależnie od wielkości i prestiżu uczelni.

Kto mobbuje na uczelniach?

Z badania z 2022 r. wynika, że aż 84 proc. ankietowanych wskazuje kierownika jednostki, najczęściej dziekana. Mobbing na uczelniach, co do zasady, idzie z góry na dół, ze starszych i bardziej utytułowanych pracowników na tych młodszych.

Uczelnie na ogół są bardzo zhierarchizowane. Dziekani mają mnóstwo narzędzi, instrumentów i możliwości, żeby dyscyplinować doktorantów, asystentów, doktorów chcących zrobić habilitację. Polska uczelnia opiera się na zmuszaniu do posłuszeństwa. I to do tego stopnia, że na uczelni najmniej jest nauki; ta nauka staje się najmniej istotna.

Są wybitne jednostki i wybitne osiągnięcia w Polsce.

Oczywiście, są uczelnie, które dobrze wykonują swoje zadania naukowe i dbają o bezpieczeństwo pracowników. Są też uczciwi rektorzy i dziekani. Ale ogólny obraz nieprawidłowości akademickich, które zgłaszane są do naszej fundacji, jest przerażający.

Osoby kreatywne, które wybijają się ponad przeciętność, są łamane, tłamszone. Czasem ze zwykłej niechęci do inności, czasem z obawy, że młodzi i zdolni naukowcy zajmą miejsce starej kadry, która ma kontakty i władzę. Starsi profesorowie nie są najczęściej zainteresowani prowadzeniem badań naukowych, czytaniem najnowszych publikacji, czy uczeniem studentów. Mają prestiż, dobre wynagrodzenie i możliwość zarobienia dodatkowych pieniędzy, na przykład zasiadając w różnych gremiach.

W efekcie najzdolniejsi odchodzą z uczelni albo "równają do szeregu". Dochodzą do wniosku, że nie warto być lepszym, lepiej stać w szeregu.

Może to kwestia finansowania, a nie traktowania pracowników.

W niektórych przypadkach na pewno. Ale naprawdę nie tłumaczmy wszystkiego finansowaniem. Faktem jest, że w rankingach światowych dwie największe polskie uczelnie Uniwersytet Warszawski czy Uniwersytet Jagielloński znajdują się dużo niżej niż na przykład Uniwersytet Karola w Pradze.

Z czego, pani zdaniem, wynika to szczególnie złe traktowanie młodszych?

Moja teza jest taka, że problem mamy od dawna. I ci, którzy dziś decydują o kształcie uczelni, dawniej również byli poddawani szykanom. Działa mechanizm na zasadzie "ja musiałem tyle przeżyć, to teraz oddam". Ba, sądzę, że wielu doświadczonych pracowników naukowych nie ma poczucia, że robią coś niewłaściwego. Wydaje im się, że uczelnia po prostu zawsze taka była, taka jest i taka będzie. I że reżim musi być niczym w wojsku.

Jak się tłamsi młodych naukowców?

Przede wszystkim oceną dokonań naukowych i możliwością awansu naukowego. To najprostszy sposób. Doktorant pracujący na uczelni chce zrobić doktorat. Doktor chce zrobić habilitację. A doktor habilitowany – profesurę.

Aby uzyskać wyższy stopień naukowy, trzeba publikować. To zazwyczaj kosztuje. A środki na publikacje rozdzielają kierownicy jednostek.

Jeśli więc ktoś podpadł kierownikowi, nie dostanie pieniędzy na publikację. Nie dostanie dofinansowania wyjazdu na konferencję. Nie dostanie pieniędzy na badania. W efekcie taka osoba przestaje się liczyć w świecie naukowym. Gdy mówi się o mobbingu, myśli się zazwyczaj o krzykach, wrzaskach, wyzwiskach.

Czym jest jasne wskazywanie, że posłuszni dziekanowi pracownicy będą jeździli na konferencje i znajdą się środki na publikacje ich artykułów naukowych, a nieposłuszni będą odcinani od finansowania, a po jakimś czasie zostaną wyrzuceni z uczelni z uwagi na rzekomy brak rozwoju naukowego i negatywną ocenę pracownika?

A przecież takie praktyki to codzienność na polskich uczelniach.

A gdy ktoś już napisał doktorat lub rozprawę habilitacyjną?

Przede wszystkim należy zaznaczyć, że grono profesorskie, które decyduje o awansach naukowych, ustala z góry, czy praca doktorska lub habilitacyjna ma otrzymać pozytywną, czy negatywną ocenę. Czy doktorant, habilitant lub profesorant ma być oceniony dobrze, czy słabo.

W przypadku doktoratów sprawa jest obecnie mniej problematyczna, ponieważ za doktoranta odpowiada promotor. Ale niestety znam przypadki, gdy dobre prace doktorskie były negatywnie oceniane, bo władze uczelni chciały się zemścić na promotorze.

Dużo większe kłopoty są przy habilitacjach. Z moich obserwacji wynika, że większość habilitacji jest ustawionych - to znaczy wybierani są tacy recenzenci, którzy świetną pracę mogą ocenić jako słabą albo z mizernego dorobku mogą zrobić osiągnięcia na miarę Nagrody Nobla.

Przecież system zbudowany jest tak, że to nie dziekan wydziału wybiera, kto będzie recenzował dorobek naukowy habilitanta.

Do naszej fundacji zgłosiło się kilka osób, które okazały się rzekomo za słabe na uzyskanie w Polsce stopnia doktora habilitowanego. Jedna z tych osób publikowała nawet z laureatem Nagrody Nobla. Okazało się, że to za mało i naukowiec na naszym rodzimym akademickim podwórku nie uzyskał habilitacji. Większość tych ludzi wyjechała z Polski. Wielu jest profesorami na zagranicznych uczelniach, znacznie bardziej prestiżowych niż polskie. Wychodzi na to, że byli za słabi w Polsce, ale są odpowiednio dobrzy na dobrych światowych uniwersytetach.

A może wiele osób swoje niepowodzenia naukowe tłumaczy sobie tym, że bardziej wpływowi pracownicy uczelni się uwzięli? Innymi słowy, ktoś naprawdę nie zasługuje na wyższe stopnie naukowe, tylko do niego to nie dociera.

Takie przypadki na pewno występują. Byłabym naiwna, gdybym uważała, że każdy naukowiec jest dobry, a awans naukowy niejako należy się sam z siebie.

Wprowadźmy może zobiektywizowane kryteria, pozwalające oceniać rozwój naukowy. Ktoś publikuje i jego działalność jest cytowana na świecie, ma indeks Hirscha na określonym poziomie, Impact factor na wskazanym, udział w konferencjach naukowych - niech idzie dalej w świecie nauki.

Oczywiście tu problemem będzie blokowanie publikacji, o czym już mówiłam - no ale zawsze to będzie jakiś postęp.

Tymczasem mamy recenzje rozpraw habilitacyjnych, które niejednokrotnie brzmią jak żart. I od tego zależy, czy ktoś awansuje naukowo, czy nie.

Jakieś przykłady?

Profesor prawa, oceniając dorobek naukowy habilitanta, pisze w recenzji w przypadkowym miejscu "pierogi tylko z farszem z kaszy gryczanej" - widocznie zawieruszył mu się przepis, niekoniecznie ten ustawowy.

Albo: "o ileż bardziej niż lekturą noblistki, ubogaciłem się i uweseliłem napisem na słupie na przystanku autobusu we Wrocławiu - seks to nie wszystko".

Że co?!

Nie umiem tego wyjaśnić. Ale to prawdziwy fragment recenzji dorobku habilitanta z dziedziny nauk prawnych.

Ale idźmy dalej. Recenzent pisze o dorobku habilitantki: "(...) To oznacza prawie sześć artykułów i trzy konferencje rocznie. To dużo, to bardzo dużo, to za dużo. To nadaktywność naukowa".

Recenzja negatywna, habilitacja nieprzyznana, bo habilitantka była zbyt aktywna naukowo.

Odłóżmy recenzje na bok, wróćmy do mobbingu...

Tyle że te recenzje to często właśnie element mobbingu. Konkretna osoba przez długi czas jest szykanowana na każdym polu, a poprzez negatywne ocenianie dorobku naukowego doprowadza się do drastycznego obniżenia poczucia wartości takiej osoby. To istota mobbingu.

Ale wiem, o co panom chodzi. Coś panom pokażę. [Doktor Gruba wyciąga kartki z antysemickimi hasłami wśród których "Żydówa won" jest najłagodniejszym]

Co to jest?

To "miłe" wiadomości, które przyklejano do drzwi gabinetu jednej z profesorek Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. I byłby to zapewne tylko i aż godny pożałowania eksces, gdyby nie to, że na uczelni wiadomo, kto wieszał te kartki. I nie był to jakiś rozżalony student, tylko wysoko postawiony pracownik naukowy uczelni.

Jakie poniósł konsekwencje?

Żadnych. Nic z tą sprawą nie zrobiono, udaje się, że jej nie ma.

Kilka tygodni temu opisaliście panowie sytuację z UW - z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW.

I w opisanej przez was sprawie mniej istotne nawet jest to, czy do mobbingu doszło, czy nie doszło. Dużo gorsze jest to, że przez ponad pięć lat uczelnia nie zajęła się sprawą.

Dlaczego wielu udaje, że problemu złego traktowania na uczelniach nie ma?

Powodów jest kilka.

Pierwszy jest taki, że część spraw nie rusza się z miejsca, gdzie dochodzi do nieprawidłowości.

Gdy mobber zaweźmie się na jedną osobę, to wszyscy inni głęboko oddychają i myślą sobie "uff, jak dobrze, że nie trafiło na mnie". Ludzie nie zgłaszają spraw w nadziei na spokojną pracę.

Rektor o wielu przypadkach naprawdę może nie wiedzieć.

Drugi jest taki, że nadal nie do końca rozumiemy, czym jest mobbing i jak się objawia. Bagatelizujemy to, bo w jakimś innym miejscu ktoś kogoś traktuje gorzej.

Obecnie fundacja uczestniczy w rozprawach sądowych w sprawie o mobbing m.in. przeciwko Politechnice Wrocławskiej. Z zeznań świadków wiadomo, jak przełożona traktowała swoich pracowników: "pani kierownik decyduje, z kim możemy się spotykać, co mamy jeść, jak mamy się ubierać, jak mamy się czesać. Wysyła nam maile i dzwoni do nas w weekendy, w czasie urlopów, w nocy. Za przełożoną trzeba prowadzić seminaria, wykłady, konsultacje".

Kierownik tej jednostki zaczęła podczas międzynarodowej konferencji zrywać marynarkę z młodszej pracownicy zakładu, bo się jej ta marynarka nie podobała. Co więcej, gdy pani profesor wyjeżdża na wakacje, pracownicy zakładu muszą jej organizować "rozrywki do samolotu".

I to prawda, że niektórzy pewnie mają w pracy gorzej, co nie zmienia faktu, że pracownik naukowy nie jest niewolnikiem swojego szefa. Nie jest też od organizowania mu rozrywek na czas podróży.

Ale jest też powód trzeci...

Uczelniom nie zależy na wyjaśnianiu spraw?

Właśnie. Stwierdzenie, że doszło do mobbingu na uczelni, byłoby niczym przyznanie się do porażki. Od razu pojawiłyby się pytania o nadzór rektora, o procedury na uczelni, o to, co nie zadziałało.

Sprawy są więc zamiatane pod dywan - albo udaje się, że ich w ogóle nie ma, albo mobberowi da się jakieś upomnienie, zaznaczając, że nie doszło do mobbingu, a co najwyżej do "niewłaściwych form komunikacji" ze strony konkretnego pracownika.

W efekcie mobber nie ponosi żadnej realnej odpowiedzialności, a często zgłaszający patologiczne zachowania jest jeszcze mocniej gnębiony. Aż odejdzie ze świata nauki.

Może iść na inną uczelnię.

Czasem tak, często nie.

Polski świat nauki jest, wbrew pozorom, dość mały. Znamy kilka przykładów, gdy ludzie odchodzili z uczelni, bo np. kierownik odzywał się w stylu "czy pana popier...iło, czy padło na mózg?", bądź "czy pani ma menopauzę, bo tak się pani zachowuje" i nie mogli znaleźć pracy na innej uczelni. To dlatego, że ten kierownik znał wszystkie inne osoby decyzyjne na uczelniach w obrębie własnego województwa i sąsiednich.

Jest taki przypadek profesora neurologii, wybitnego fachowca, który odszedł z uczelni, na której był źle traktowany, i nikt go nie chce przyjąć. Bo to on uchodził za "problematycznego", mimo że wszystkie dowody wskazują to, że to on był źle traktowany.

Innego naukowca, doktora habilitowanego nauk artystycznych, zwolniono z uczelni w Poznaniu. Sąd go przywrócił do pracy. I po powrocie do pracy posadzono go w piwnicy, w pomieszczeniu przypominającym schowek na szczotki, które na dodatek jest trwale monitorowane. Człowiek chce odejść z uczelni. Ale inne go nie chcą, bo on "chodzi do sądu".

Sporo mówiliśmy o pracownikach naukowych. A co z pracownikami administracyjnymi uczelni, np. pracownikami dziekanatów?

Są równie, jeśli nawet nie bardziej, narażeni na mobbing. Po prostu nasza fundacja specjalizuje się w sprawach dotyczących pracowników naukowych, więc im poświęcam więcej uwagi.

Ale nie mam złudzeń - feudalny model zarządzania uczelniami ma się w Polsce dobrze. Niestety.

Paweł Figurski i Patryk Słowik są dziennikarzami Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
mobbing w pracyuniwersytet warszawskimobbing
Komentarze (796)