Zdzisław Krasnodębski dla "Do Rzeczy": nikt nie mówi, że Polska wszystko robi idealnie
- Na pewno pierwszy, najważniejszy okres kreowania wizerunku Polski za granicą został przespany i przegrany. Byliśmy nieprzygotowani, (...) choć można było się spodziewać, że po przejęciu władzy ten rząd będzie ostro atakowany - mówi w rozmowie z tygodnikiem "Do Rzeczy" europoseł PiS prof. Zdzisław Krasnodębski. Dodaje, że powinno się wówczas powołać specjalny zespół do reagowania na krytykę i informowania o podejmowanych działaniach. - Sytuacja obecnie uległa pewnej poprawie, ale strat już nie odrobimy. Dlatego porównanie Jarosława Kaczyńskiego do Putina, Stalina i Hitlera, nas wszystkich do faszystów, nikogo nie oburza. A powinno - podkreśla.
07.10.2016 | aktual.: 07.10.2016 14:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Marcin Makowski:Od dłuższego czasu mamy z Unią pod górkę. Kolejna rezolucja i kolejny raz słyszymy, że "paraliż Trybunału Konstytucyjnego zagraża demokracji, prawom podstawowym oraz rządom prawa w Polsce". Jaka może być konkluzja tego sporu?
Prof. Zdzisław Krasnodębski: Można się spodziewać dalszej eskalacji sporu – albo, co jest mniej prawdopodobne, stopniowego cichego wycofania się komisji z całej procedury, by zachować twarz. Niestety, ze strony wiceprzewodniczącego Timmermansa i KE nie ma chęci szukania kompromisu z rządem, nie formułuje się scenariuszy wyjścia z impasu. Komisja z arbitra stała się stroną sporu. Formułuje żądania nie do spełnienia, de facto powtarzając stanowisko sędziego Rzeplińskiego i polskiej opozycji. Jakbyśmy nie postrzegali istoty i genezy tego sporu, jedna rzecz jest faktem – spotyka się on z coraz mniejszym zainteresowaniem ze strony posłów PE, a także przedstawicieli komisji mniej zaangażowanych emocjonalnie niż Timmermans.
To prawda. Miała być wielka debata, tymczasem gdy Janusz Lewandowski odczytywał uzasadnienie wniosku, na sali były pustki. O czym to świadczy?
- Na początku działał efekt zaskoczenia. Chyba nikt w Starej Europie nie spodziewał się, że prawica wygra wybory prezydenckie i parlamentarne. W świadomości eurokratów i posłów do PE trwał propagandowy obraz Polski jako kraju sukcesu gospodarczego, w którym rządzić będzie na wieki wspaniała, uwielbiana przez naród, postępowa partia Donalda Tuska. Nie dostrzegano protestów ulicznych, tego, jak rozprawiano się z częścią mediów, afer korupcyjnych, cynizmu PO, rozkładu państwa pod jej rządami. Wynik wyborów odebrano, jakby zdarzył się jakiś niewytłumaczalny wypadek. Kiedy zaś politycy PO, PSL i SLD zaczęli opowiadać w kuluarach, jak to tłamsi się w Polsce wolność, grzebie demokrację, szerzy nacjonalizm i eurosceptycyzm, łatwo to łyknięto. Sprawę Trybunału odbiera się jako najważniejsze potwierdzenie tych opinii. Gdyby jej nie było, poszukano by innego pretekstu. Posłowie PO, SLD i PSL najpierw chowali się za plecami kolegów, pozostawiali im podpisywanie się pod projektami rezolucji. Niektórzy w kuluarach dawali
nawet do zrozumienia, że chcą powstrzymać procedurę sprawdzania praworządności, co oczywiście nie przeszkadzało im ochoczo głosować za wezwaniem do jej rozpoczęcia. Teraz, gdy pojawiły się inne problemy w Unii, przeciągająca się kwestia polska zeszła na dalszy plan, na sali nie było już znudzonych kolegów zagranicznych. Platformersi nie mogli się schować i udawać niewiniątek. Zapiszą się na trwałe w historii UE, bo nigdy tak jeszcze nie było, by posłowie jakiegoś kraju, nawet opozycyjni, dążyli do odebrania mu prawa głosu w UE, a przecież do tego finalnie sprowadzić się może ta procedura.
To chyba jednak nie koniec konfliktu? Guy Verhofstadt nadal spotyka się z Ryszardem Petru czy Mateuszem Kijowskim, frakcja liberałów stara się przypominać o sytuacji nad Wisłą.
- Verhofstadt jest fanatycznym federalistą, pełnym niechęci do katolicyzmu i tradycyjnych wartości. Nie znosi zatem Polski konserwatywnej. A przy tym liczy, że Nowoczesna wejdzie w następnych wyborach do europarlamentu i będzie miał w końcu w Polsce partnera. Co do lidera KOD, to przyjmował go także wiceprzewodniczący Timmermans, przewodniczący Schulz i przewodniczący Tusk. W wielu krajach protesty społeczne były znacznie silniejsze niż w Polsce, np. ruch „nuit debout” we Francji czy gwałtowne protesty w Bułgarii, gdzie dochodziło do okupacji parlamentu i samopodpaleń. Nikt z zarządzających Unią nie zapraszał liderów tych ruchów do rozmów. Nikomu nie przyszło to nawet do głowy…
Dobrze, tak się mają sprawy w instytucjach unijnych, ale jest jeszcze Komisja Wenecka. Jej głos też należy banalizować albo – jak mówią posłowie PiS - uważać, że przylatuje do Polski na "wycieczkę krajoznawczą"?
- Przede wszystkim nie przeceniajmy roli Komisji Weneckiej. To ciało doradcze, które i tak w przypadku naszego kraju zastosowało jakieś ekspresowe procedury. W innych przypadkach, np. Francji, gdzie trwa stan wyjątkowy, nie mówiąc już o Turcji, gdzie setki ludzi zamknięto w więzieniach, jest bardzo powściągliwa.
Czy jej zaproszenie do Polski uznałby pan za błąd? Wiceministra, który to zrobił, już w rządzie nie ma.
- Nie sądzę, aby to był jakiś kardynalny błąd. Prędzej czy później sama komisja podjęłaby taką inicjatywę. Przecież jeśli popatrzeć na sytuację w naszym kraju oczyma opozycji, każdy dzień to umacnianie się w Warszawie dyktatury, wręcz faszyzmu. Nad takim obrazem Polski pracują także urażone elity kulturalne i naukowe, te rozpieszczane przez platformerską władzę. Na przykład w październiku w Brukseli polscy twórcy wystąpią w debacie pt. „Kultura w czasie politycznych represji”, co brzmi, jakby Polska wróciła do czasu stanu wojennego. Będą zapewne – tak jak bohater opowiadania Mrożka – pokazywać swoje rany, wybite zęby. W rzeczywistości straszliwe represje polegają, jak wiadomo, na tym, że niektórym nieco obcięto dotacje, innych skrytykowano za niedorzeczne opinie, komuś skończyła się kadencja dyrektorska. Po prostu nie mogą się pogodzić, że nie mają już monopolu.
Również Komisja Europejska, jak twierdzi rząd, kierując się interesami lobby hipermarketów, odrzuciła projekt podatku od obrotów ministra Szałamachy. Nie sądzi pan, że zamiast w kółko żalić się na złą Unię, warto było wyciągnąć wnioski np. z analogicznego projektu Węgrów?
- Nikt nie mówi, że Polska wszystko robi idealnie, ale proszę zauważyć, że komisja nie zaproponowała żadnych zmian, tylko odrzuciła całość. A przecież wiemy, że wielkie przedsiębiorstwa transnarodowe zmonopolizowały nasz region, że często stosują agresywne planowanie podatkowe, że korzystają z oaz podatkowych. Jednak los małych i średnich przedsiębiorstw w Polsce – w przeciwieństwie do ich odpowiedników w Niemczech, we Francji czy w Belgii – wydaje się być komisji obojętny. I, niestety, co jakiś czas okazuje się, że eurokraci mają powiązania z wielkim biznesem. Były przewodniczący KE Barroso zatrudnił się w Goldman Sachs. Przy okazji wycieku The Bahama Papers okazało się, że była komisarz Neelie Kroes, która m.in. zabraniała dotować polskie stocznie, powołując się na zasady i konkurencyjność unijną, sama była dyrektorem spółki zarejestrowanej na Bahamach, czego nie ujawniła w swoich oświadczeniach majątkowych. A przewodniczący KE Juncker, jako premier i minister finansów Luksemburga, budował pozycję tego
kraju jako czołowej oazy podatkowej.
Po tym, kiedy w marcu obecnego roku Barack Obama nie spotkał się z Andrzejem Dudą w trakcie trwania szczytu nuklearnego, powiedział pan, że to również wina złej komunikacji ze strony Polski. Są postępy?
- Na pewno pierwszy, najważniejszy okres kreowania wizerunku Polski za granicą został przespany i przegrany. Byliśmy nieprzygotowani, nie było koordynacji polityki informacyjnej, choć można było się spodziewać, że po przejęciu władzy ten rząd będzie ostro atakowany. Powinno się powołać specjalny zespół i koordynatora. Tymczasem nie było ani zespołu, ani koncepcji, jak reagować na krytykę i jak informować o naszych działaniach. Sytuacja obecnie uległa pewnej poprawie, ale strat już nie odrobimy. Dlatego porównanie Jarosława Kaczyńskiego do Putina, Stalina i Hitlera, nas wszystkich do faszystów, nikogo nie oburza. A powinno.
Na koniec Niemcy. CDU przegrywa w Berlinie z SPD, na Pomorzu-Meklemburgii z AfD. Dni kanclerz Merkel są policzone?
- Poenerdowski wschód Niemiec to specyficzny region, gdzie wielu wyborców oddaje głosy na skrajne partie, lewicowe lub prawicowe. Angela Merkel pomimo dobrej sytuacji gospodarczej Niemiec płaci cenę za irracjonalną politykę migracyjną. Nie jest jednak tak, aby CDU koniecznie musiała się pożegnać z władzą. Niemal na pewno będzie musiała szukać partnerów do koalicji innych niż SPD. Dla nas byłoby niekorzystne, gdyby po wyborach rząd utworzyła w Niemczech lewica – SPD, Die Linke i Zieloni – choć będziemy rozmawiać z każdym kanclerzem Niemiec. Natomiast to, kto z CDU zostanie kanclerzem, to dla nas sprawa nie tak istotna. To Niemcy zadecydują, kogo chcą widzieć jako swego przywódcę. My szanujemy ich suwerenne decyzje i suwerenne wybory. I ze strony Niemiec liczymy na to samo.
Nowy numer tygodnika "Do Rzeczy" od poniedziałku w kioskach