Zarobki w NBP. Eksperci i politycy PiS: Kaczyński ma narzędzia, żeby przeciąć sytuację
Wyczulony na pazerność Jarosław Kaczyński boi się, że stanie się ona jednym z negatywnych symboli rządów "dobrej zmiany". Dlatego tak bardzo przejął się aferą dotyczącą astronomicznych zarobków współpracowniczek prezesa NBP. Adam Glapiński został postawiony pod ścianą. Jeśli nie przerwie tej sprawy, zrobi to za niego prezes PiS.
08.01.2019 | aktual.: 09.01.2019 23:04
– Jeśli doniesienia dotyczące zarobków w NBP się potwierdzą, byłby to fakt niezwykle bulwersujący i oczekiwałbym, że władze tego banku przedstawią opinii publicznej uzasadnienie tak szokująco wysokich zarobków. Jakie kompetencje za nimi przemawiają? – pyta wicepremier Jarosław Gowin.
Minister nauki odnosi się do informacji, które nie schodzą z czołówek mediów, dotyczących dwóch współpracowniczek prezesa NBP Adama Glapińskiego – szefowej departamentu komunikacji i promocji Martyny Wojciechowskiej oraz dyrektor gabinetu prezesa Narodowego Banku Polskiego Kamili Sukiennik. "Gazeta Wyborcza" i OKO.press ujawniły, że zarobki tej pierwszej – razem z dodatkami, premiami i bonusami – wynoszą nawet ponad 70 tys. zł. To więcej od prezesa NBP. I kilka razy więcej, niż zarabiali dyrektorzy departamentów w czasach poprzedniego prezesa NBP Marka Belki.
Ta kwota zszokowała opinię publiczną. Zwłaszcza, że odpowiedzi na pytania o kompetencje pracownic NBP wciąż brak. Nic nie wiemy o kryteriach, według których w NBP przyznaje się tak lukratywne stanowiska z tak gigantycznymi zarobkami, które "zwykłych" Polaków przyprawiają o zawrót głowy.
Zobacz także
– Dla nas ważne jest to, co powiedział prezes Kaczyński. Że do polityki nie idzie się dla pieniędzy, że władza powinna być skromna. Nie będę bronił tej sytuacji. W instytucjach publicznych nie powinno być zarobków, które wielokrotnie przewyższają pensje prezydenta i premiera – powiedział Wirtualnej Polsce Jacek Sasin.
Senator Jan Maria Jackowski skierował do szefa NBP niewygodne pytania o zarobki, które jeszcze bardziej podgrzały atmosferę wokół sprawy; poseł Marcin Horała – chyba żartując – stwierdził, że "sprawa zarobków w NBP może wizerunkowo psuć osiągnięcia, które PiS ma w obszarze skromności"; a polityk PiS Tadeusz Cymański zaczepiony przez nas w Sejmie przyznał: – Jeśli sytuacja się nie wyjaśni, nie wykluczam, że sami wprowadzimy jakieś zmiany, które ukrócą tego typu bulwersujące sytuacje.
No właśnie: czy Jarosław Kaczyński – podobnie, jak obniżył pensje posłom, senatorom i samorządowcom, a PiS "ścięło" zarobki w spółkach skarbu państwa za pomocą tzw. ustawy kominowej – może tak samo zareagować w kwestii zarobków w NBP? To skomplikowana sprawa. Ale możliwa do realizacji.
Kaczyński może tego uniknąć – o ile samemu uda mu się zmusić Glapińskiego do radykalnych działań. Może do nich dojść – jak słychać nieoficjalnie – już w tym tygodniu. Prezes PiS chciałby, by szef NBP pozbył się kontrowersyjnych współpracowniczek. A przynajmniej zrobił coś, by wreszcie przestało o nich mówić pół Polski.
Możliwa zmiana ustawy albo... ruch Glapińskiego
Czy na poziomie parlamentu można stworzyć rozwiązania, które doprowadzą do obniżenia wynagrodzeń w banku centralnym? – pytamy prof. dr. hab. Witolda Orłowskiego, wybitnego ekonomistę, b. pracownika Banku Światowego i członka Narodowej Rady Rozwoju przy prezydencie RP. – Wielu ludzi zadaje sobie pytanie, ujmując rzecz skrótowo: czy prezes Kaczyński, podobnie jak niedawno w przypadku polityków, może "ściąć" gigantyczne pensje pracownikom NBP – dopowiadamy.
– Formalnie jest to możliwe – odpowiada prof. Orłowski. Jak? Zmiana ustawy o NBP. Albo położenie na stole nowego projektu, który uregulowałby w jakiś sposób tę sytuację i wpłynął na jawność zarobków w banku centralnym.
– Z całą pewnością da się to zrobić, zasady kreowania polityki płacowej i kadrowej w NBP są zapisane w ustawie. NBP chyba jako jedyna instytucja publiczna ma swobodę kształtowania wynagrodzeń u siebie – twierdzą specjaliści.
– Choć wszelkie zmiany byłyby w moim przekonaniu wysoce szkodliwe – uważa prof. Orłowski. – Boję się rozwiązania ustawowego, które ograniczyłoby swobodę ustalania płac w NBP, bo to by ograniczyło możliwość pozyskiwania przez bank centralny najwyższej klasy specjalistów z tzw. rynku. Z drugiej strony zaś, absolutnie uważam, że Najwyższa Izba Kontroli musi sprawdzić, czy nie ma rażącego naruszania zasady płacenia za kompetencje w NBP, biorąc pod uwagę informacje o zarobkach współpracowniczek prezesa Adama Glapińskiego – przekonuje rozmówca Wirtualnej Polski.
Zobacz także
NBP nie może wszystkiego
Prezes NBP Adam Glapiński zachowuje się tak, jak by mógł wszystko. Na pytania dziennikarzy nie odpowiada, nie chce ujawnić formalnie zarobków swoich współpracowniczek. Głos w tej sprawie może zabrać jednak w środę - dzień po tym, gdy miał rozmawiać z Jarosławem Kaczyńskim.
Według informacji WP, Glapiński pod koniec marca 2018 r. złożył oświadczenie majątkowe na ręce prezes Sądu Najwyższego. Ale SN... nie może oświadczenia ujawnić. Wciąż nie wiemy więc, ile dokładnie zarabia prezes Glapiński.
A opozycja wykorzystuje okazję i atakuje. Platforma Obywatelska we wtorek złożyła projekt ustawy o jawności zarobków w Narodowym Banku Polskim. Ma on zobowiązywać prezesa NBP i inne osoby pełniące w banku stanowiska kierownicze do składania jawnych oświadczeń majątkowych. Kukiz'15 z kolei złożyło do prokuratury zawiadomienie o "możliwości popełnienia przestępstwa niegospodarności" przez Adama Glapińskiego.
Współpracownicza prezesa NBP – Martyna Wojciechowska, była radna PiS – z kolei sprytnie uniknęła złożenia oświadczenia majątkowego za 2017 r., co opisał portal OKO.press. Ostatniego dnia, w którym radni mieli obowiązek je złożyć, przedstawiła przewodniczącemu sejmiku oświadczenie o zrzeczeniu się mandatu radnej. 7 maja 2018 r. przewodniczący pisemnie wezwał ją do dopełnienia obowiązku, ale dzień później otrzymał od komisarza wyborczego informację o wygaszeniu mandatu Wojciechowskiej i nie mógł już wyegzekwować złożenia oświadczenia.
Wojciechowska – z wykształcenia rusycystka – wciąż nie skomentowała informacji o swoich astronomicznych zarobkach. – Wkrótce zrobić to będzie musiał za nią Glapiński, ja innej możliwości nie widzę – mówi jeden z polityków.
– NBP jest instytucją publiczną. To, że nie jest ona bezpośrednio opłacana z budżetu, tylko z tzw. własnego zysku, niektórych skłania do twierdzenia, że nic nikomu do tego, ile tam się zarabia. To jest nieprawda. W sensie ekonomicznym, to instytucja publiczna, która ma prawo kreowania pieniądza, stąd ma swoje zyski, które ma obowiązek przekazywać do budżetu. Choć nie bezpośrednio, to w sensie formalno-prawnym są to pieniądze podatników – tłumaczy nam prof. Orłowski.
– Z drugiej strony jednak, z uwagi na to, że NBP jest instytucją, która współpracuje z rynkiem, potrzebuje najlepszych specjalistów z sektora bankowego, których zatrudnienie jest przecież kosztowne, zatem obowiązują tam ogólne zasady wynagradzania w sektorze publicznym, ale z uwzględnieniem sytuacji na rynku w sektorze bankowym. Ta formuła daje dużą swobodę NBP. Jeśli jest specjalista najwyższej klasy, którego trzeba "kupić" z rynku, to NBP może zapłacić mu tyle, ile prywatny bank albo więcej. Tyle że to musi być precyzyjnie uzasadnione - dlaczego akurat w tym przypadku NBP tak wysoko opłaca daną osobę – zastrzega ekonomista.
– To rozsądna formuła? – pytamy.
– Jeśli nie jest to nadużywane, to jak najbardziej – odpowiada Orłowski. – Oczywiście można byłoby wprowadzić całkowitą jawność zarobków i urzędnicze zaszeregowania pensji, jak w sektorze publicznym, ale to wtedy byłoby szkodliwe, bo okazałoby się, że żaden specjalista z rynku, np. od międzynarodowych rozliczeń finansowych, nie chce pracować za urzędniczą pensję. I nic w tym dziwnego – uważa nasz rozmówca.
– Czy gdyby okazało się, że współpracowniczka prezesa NBP zarabia 70 tys. zł, to byłoby to nadużycie, o którym pan mówi?
– Oczywiście, że tak, i to bulwersujące nadużycie. Bo tak zarabiają prezesi dużych firm, a nie współpracownicy czy dyrektorzy w instytucjach publicznych. Poza tym, jakie są kompetencje tej pani? – pyta prof. Orłowski.
Co zrobi Kaczyński
Jak pisaliśmy w poniedziałek w Wirtualnej Polsce, PiS ma dość ponoszenia konsekwencji wizerunkowych za aferę z gigantycznymi zarobkami w NBP. Stąd m.in. zgoda na to, by senator Jackowski wystosował niewygodne dla Adama Glapińskiego oświadczenie. I de facto uderzył w "miękkie podbrzusze" prezesa NBP.
– Teraz prezes Kaczyński czeka na odpowiedź ze strony NBP na pytania zadane przez senatora. Jeśli nie będą satysfakcjonujące - albo NBP będzie robić uniki - to nie wykluczamy kolejnych działań. Glapiński ma wyjść i się wytłumaczyć, nasze oczekiwanie jest jasne. A na pewno kluczowe znaczenie przed wyborami będzie miał raport NIK, który może być pogrążający nie tylko dla NBP [planowany na czerwiec - przyp. red.] – uważają nasi rozmówcy z PiS.
Jeden z nich twierdzi, że Kaczyński nie będzie "siłą forsował" nowych rozwiązań ustawowych w kwestii polityki wewnętrznej NBP, bo "to byłby krok za daleko", a sam prezes PiS nie ma takiej swobody, jak przy zmienianiu pensji parlamentarzystów i samorządowców. Naruszenie niezależności NBP byłoby czymś bezprecedensowym.
Z drugiej zaś strony, nikt nie sądził, że sytuacja z wynagrodzeniami w banku centralnym może tak mocno nadwyrężyć wizerunek obozu władzy w roku wyborczym.
Kaczyński nie może usunąć Glapińskiego ze stanowiska. Prezes NBP musiałby sam zrezygnować. Tyle że – takie przekonanie panuje w szeregach PiS – "Glapa nie jest charakterologicznie do tego zdolny".
– On jest właściwie nie do ruszenia – uważają nasi rozmówcy z PiS, podkreślający, że prezes NBP ma niezależność silnie umocowaną w konstytucji.
– Pochwały, jakie Glapiński formułował pod adresem byłego już prezesa KNF Marka Ch., tuż po tym, jak ukazało się nagranie jego rozmowy z Leszkiem Czarneckim, grożenie procesami mediom i różne inne jego posunięcia pokazują, że z jakichś powodów Glapiński się Kaczyńskiego nie boi. Dlaczego się nie boi? A to już pozostanie tajemnicą obu panów. Może chodzi tu o jakąś wiedzę na temat inżynierii finansowej, towarzyszącej historii powstawania i działalności Porozumienia Centrum? Moim zdaniem tak może właśnie być – twierdzi były senator PiS Jan Filip Libicki.
Milczenie Jarosława Kaczyńskiego możne wskazywać, że on sam ma duży problem z całą sprawą. Tak jak miał problem z nagrodami w rządzie PiS (ostatecznie przekazanymi na Caritas) i akcją "sami swoi”, nagłośnioną przez PSL, ujawniającą, że radni PiS zarabiają w spółkach skarbu państwa setki tysięcy złotych.
W kluczowym roku wyborczym – co zaznaczają także rozmówcy z PiS, zdający sobie sprawę z grzechów i błędów tej ekipy – obóz Zjednoczonej Prawicy winien być krystaliczny, a nie przypominać "tłustego kota", który pasie się na publicznym majątku. Jeśli Glapiński okaże się dla prezesa PiS niesterowalny, może to rozzuchwalić innych. A wtedy test przywództwa na prawicy Kaczyński obleje – tuż przed wyborami.
A na to prezes pozwolić sobie nie może. Dlatego Glapiński ma wziąć na barki odpowiedzialność i raz na zawsze przeciąć problem, który sam stworzył.
Zobacz także
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl