Wybory we Francji, czyli jak Morawiecki wprosił się do kampanii Macrona i Le Pen
Atak Macrona na Morawieckiego, dokładnie w tym momencie i w takiej formie, nie miał w sobie niczego z przypadku. Nawet mimo niespotykanej na tym poziomie brutalności. Polski premier oberwał trochę rykoszetem, bo tak naprawdę uderzenie miało być w jego sojuszniczkę, Marine Le Pen. To dobrze pokazuje, jak kampania prezydencka we Francji, początkowo bezbarwna, na ostatniej prostej stała się nerwowa i jak proputinowska liderka skrajnej prawicy realnie zagraża Macronowi.
09.04.2022 | aktual.: 09.04.2022 23:02
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czyli jak scenariusz, który jeszcze miesiąc temu wydawał się nieprawdopodobny, w ostatnim tygodniu zaczął być rozważany już całkiem poważnie.
A jeśli Le Pen rzeczywiście mogłaby sprawić, że - wbrew przewidywaniom - suspens będzie do samego końca z niewiadomym rozstrzygnięciem? Dynamika kampanii działa na razie na jej korzyść, a różnica w sondażach zawęża się przed niedzielną I turą do niespotykanych rozmiarów. W ostatnim sondażu Ipsos z soboty Macron mógł liczyć na 26,5 proc. poparcia, a Le Pen na 23 proc.
Gdy w lutym 2020 roku Emmanuel Macron po raz pierwszy, i dotychczas jedyny, przyjechał do Polski jako prezydent, "europejskie" wystąpienie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie zakończył doniosłym "Vive la Pologne". Ile w tym było kurtuazji i dyplomacji, a ile przekonania, w to już nie wnikajmy. Faktem jest, że Morawiecki był wtedy "przyjacielem", a chłodne stosunki znacznie się ociepliły. Obu stronom na tym zależało. Po dwóch latach, naznaczonych najpierw pandemią koronawirusa, a teraz inwazją Rosji na Ukrainę, świat jest nie do poznania. Dzisiaj francuski prezydent z pewnością by już tak o Polsce nie powiedział. W ogóle dyplomacja w relacjach z Warszawą zeszła na dalszy plan. Stawka nad Sekwaną stała się zbyt wysoka.
Morawiecki uderza w Macrona, prezydent Francji odpowiada jeszcze mocniej
- Macron poczuł, że grunt usuwa mu się pod nogami. Rosnące poparcie w sondażach dla szefowej Zjednoczenia Narodowego chyba go trochę zaskoczyło. Dlatego uznał, że musi prowadzić kampanię znacznie ostrzej, aby zniwelować zagrożenie - kreśli szeroki obraz w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Mariusz Wołos, historyk dyplomacji i specjalista od stosunków polsko-francuskich.
W taki sposób polski premier, sojusznik Le Pen, stał się personalnie – choć, jak się wydaje, z premedytacją i na własne życzenie - jednym z aktorów kampanii we Francji przed absolutnie kluczowymi wyborami. Mogą one przesądzić o spójności świata zachodniego wobec rosyjskiego zagrożenia, a nawet o przyszłości Unii Europejskiej.
Co do tego, że Morawiecki sprowokował Macrona, wytykając mu nieskuteczność rozmów z Putinem, a przy okazji pytając, czy negocjowałby też "z Hitlerem, Stalinem i Pol Potem" - nie ma wątpliwości. Mimo częstych kontaktów telefonicznych, jakich nie ma żaden inny przywódca zachodni, efektów rzeczywiście nie widać.
Pierwsza reakcja Macrona, w wywiadzie telewizyjnym w najbardziej oglądanym programie informacyjnym, była jeszcze stonowana. Jak mówił, takie komentarze są bezpodstawne i skandaliczne, ale nie są dla niego zaskoczeniem. W kolejnym wywiadzie - prasowym, co nie jest bez znaczenia, bo oznacza, że słowa były niewątpliwie przemyślane - uderzył już z dużo większą siłą, mówiąc o "skrajnie prawicowym antysemicie, który walczy z osobami LGBT".
- Kampanie wyborcze rządzą się swoimi prawami, o tym wiemy, ale nawet wtedy nie powinno się przekraczać pewnych granic, jeśli zajmuje się tak wysokie stanowiska. Myślę przede wszystkim o prezydencie Francji. Premier Morawiecki nie jest ani skrajnym prawicowcem, ani antysemitą, a takie oskarżenie wkomponowuje się też w oskarżenie Polski jako kraju antysemickiego - mówi WP prof. Wołos.
I jak dodaje, to było niepotrzebne ani z jednej, ani z drugiej strony. - Zwróciłbym jednak uwagę na jedną rzecz. Morawiecki nie zaatakował personalnie Macrona. Po słowach premiera o Hitlerze, Stalinie czy Pol Pocie Francuzi nie wezwali ambasadora do swojego MSZ, a po słowach francuskiego prezydenta ambasador Billet został wezwany przez naszą dyplomację. To jest pewien termometr gorączki, która zapanowała w stosunkach między Paryżem a Warszawą - mówi prof. Mariusz Wołos.
Nadzwyczaj ostre słowa Macrona jeszcze bardziej nakręciły spiralę, a jednocześnie nieco przysłoniły ważny element niepotrzebnego dyplomatycznego starcia. Polski premier dokonał ingerencji we francuską kampanię w kluczowym momencie. Trudno przypuszczać, że atakując Macrona na początku tygodnia nie zdawał sobie sprawy, jakie to pociągnie konsekwencje. Cel od początku był jasny; uderzenie w słabnącego kandydata, na czym mogłaby skorzystać jego główna rywalka, a sojuszniczka PiS, Marine Le Pen.
I tak całe zamieszanie należy odczytywać. Uderzając w Morawieckiego, Macron wyrównuje rachunki z liderką Zjednoczenia Narodowego. Dwa zarzuty - o skrajną prawicowość i antysemityzm – też nie były przypadkowe. Nawet jeśli Le Pen wyraźnie złagodziła ton w ostatnim czasie, to nawiązanie do korzeni dawnego Frontu Narodowego ma przypomnieć, jakie ryzyko kryje się za jej wyborem i kto w Europie jest jej sojusznikiem.
Słowa Macrona były więc przede wszystkim do francuskiego elektoratu. W tym konkretnym momencie kampanii wyborczej.
Paradoks całej sytuacji polega na tym, że Morawiecki wytknął Macronowi nieskuteczność w dyplomatycznych rozmowach z Putinem, a jednocześnie wspiera proputinowską Le Pen, która pytana, czy rosyjski dyktator odpowiedzialny za śmierć tysięcy ludzi w Ukrainie będzie mógł znowu stać się sojusznikiem Francji, odpowiedziała bez wahania w samym środku wojny: "Oczywiście, że tak".
Czyli wtedy, kiedy jedność świata zachodniego jest najbardziej pożądana wobec zapędów Putina, doszło do największego kryzysu dyplomatycznego między dwoma ważnymi sojusznikami. I to można uznać za wyjątkowo niepokojące.
Krótki efekt wojny w Ukrainie
Nie byłoby takiego suspensu, gdyby w ciągu niecałego miesiąca sytuacja nie zmieniła się diametralnie. Jeszcze w połowie marca Macron mógł triumfalnie kroczyć po drugą kadencję, bo przewaga w sondażach była bardzo wyraźna. Dodatkowo wzmacniała ją wywołana przez Putina wojna w Ukrainie. Francuski przywódca od początku ustawił się w roli mediatora. Z jednej strony utrzymywał kontakt z dyktatorem na Kremlu, z drugiej dzwonił do Wołodymyra Zełenskiego, wzmacniając tylko swój "status prezydencki" w konfrontacji z innymi kandydatami. Inni nie mieli takich możliwości, co błyskawicznie znalazło odbicie w badaniach poparcia. Na tamtym etapie nie miało jeszcze znaczenia, czy te rozmowy będą przynosiły jakikolwiek skutek.
Zaledwie przed trzema tygodniami Macronowi dawano 30,5-31 proc. głosów w pierwszej turze, podczas gdy Le Pen mogła liczyć na 14,5-15,5 proc. Pozostali kandydaci mieli jeszcze mniej, co oznaczało w praktyce, że tak dużej przewagi urzędujący prezydent nie posiadał od początku kadencji. Mówiąc jeszcze bardziej obrazowo, wiele wskazywało na to, że zanim kampania na dobre się zaczęła, karty wydawały się rozdane. Dzisiaj ta przewaga stopniała do 3-3,5 proc., a w decydującej rozgrywce za dwa tygodnie jest wręcz na granicy błędu statystycznego. Czyli wszystko może się jeszcze zdarzyć.
Inny paradoks polega na tym, Macron ma ciągle większe poparcie niż przed pięcioma laty w pierwszej turze, choć jednocześnie znacznie mniejszą rezerwę głosów na drugą turę. Niewątpliwie to efekt burzliwej kadencji, szczególnie po głośnych protestach "żółtych kamizelek", ale też rozpoczętej debacie o kluczowych reformach, głównie emerytalnej, która została odłożona po gwałtownym uderzeniu pandemii.
Dlaczego Le Pen tak zmniejszyła przewagę do Macrona? Zdecydowały trzy rzeczy
Jak w ogóle do tego doszło? Jak niemal pewne zwycięstwo przerodziło się w coraz większe napięcie, które zmusza do niespotykanego zaostrzenia języka. Przyczyniły się do tego co najmniej trzy elementy.
Francuzi zaczęli przede wszystkim inaczej postrzegać wojnę w Ukrainie. Rosyjska inwazja, która przez pierwsze tygodnie spowodowała naturalny szok w społeczeństwie, teraz wywołuje już mniejsze zainteresowanie. - Wybuch wojny zadziałał początkowo na korzyść Macrona. Prezydent jawił się jako ten, do którego można mieć zaufanie w kryzysie. Szybko jednak okazało się, że wydarzenia w Ukrainie i kampania wyborcza to jakby dwa światy równoległe, działające w sposób niezależny od siebie - mówi Brice Teinturier, dyrektor ośrodka badania opinii publicznej Ipsos.
Dla Macrona miało to podwójny efekt negatywny. Jak dodaje Teinturier, "zarządzanie wojną", czyli aktywność na arenie międzynarodowej, między innymi ze zwołaniem szczytu unijnego w Wersalu czy udziałem w spotkaniach NATO, przestało być jego siłą. - W tym samym czasie inni kandydaci debatowali na tematy wewnętrzne, a on był jakby gdzie indziej - mówi szef Ipsos.
Dobrze oddaje to głos jednej ze słuchaczek na antenie radia France Bleu, która pod koniec marca wprost wezwała prezydenta-kandydata do tego, aby poświęcał więcej czasu sprawom wewnętrznym. Zgodnie z kampanijnym hasłem "Avec vous" (Z wami).
Bliższy kontakt z wyborcami Macron zaczął nadrabiać dopiero w ostatnim tygodniu, kiedy tendencja zaczęła być dla jego sztabu coraz bardziej niepokojąca. O tym jak obóz Macrona zmienił nastawienie, świadczy też wywiad jego byłego premiera Edouarda Philippe’a, ciągle popularnego mera Hawru, który przyznał wprost, że "Le Pen może wygrać wybory". Trudno inaczej interpretować te słowa niż jako mobilizację przed najgroźniejszą rywalką.
Ale nie tylko percepcja Francuzów na temat wojny w Ukrainie zmieniła układ sił wśród głównych kandydatów. Sondażowe spadki Macrona da się wyjaśnić również mało popularnymi propozycjami, które przedstawił w swoim programie w połowie marca. Dotyczyły one m.in. podniesienia wieku emerytalnego do 65 lat czy warunków wypłaty specjalnego świadczenia dla osób pozostających bez pracy.
Zobacz także
Jednocześnie Francuzów zaczęły bardziej niepokoić konsekwencje ekonomiczne wojny w Ukrainie, wpływające bezpośrednio na ceny energii i żywności. "Niech pan coś zrobi, bo nie wytrzymamy" - usłyszał Macron w tym tygodniu podczas wizyty w zachodniej Francji.
Wzrost cen, pogarszająca się sytuacja ekonomiczna, zmiany w postrzeganiu tego, czego Francuzi oczekiwali od państwa opiekuńczego – to kluczowe punkty, które na finiszu kampanii doszły do głosu. Widać to było również po doborze tematów w najważniejszych dziennikach telewizyjnych. Wojna w Ukrainie nie tyle zeszła na dalszy plan, ile zajmuje już znacznie mniej miejsca. To z kolei zadziałało na korzyść Le Pen. Też podwójnie.
W normalnych okolicznościach szefowa Zjednoczenia Narodowego, która taktycznie osłabiła proputinowski dyskurs, a nawet negatywnie oceniła rosyjską inwazję, czyli zdobyła się na absolutne minimum, powinna ponieść skutki swojej ambiwalentnej polityki. Bo w gruncie rzeczy cały czas unika zdecydowanych ocen samego Putina, sprzeciwia się też nakładaniu sankcji na Rosję. Tymczasem sondażowe skutki wojny skupiły się zdecydowanie bardziej na innym proputinowskim kandydacie ze skrajnej prawicy, Eriku Zemmourze. W sztabie Le Pen mówią wręcz, że były kontrowersyjny publicysta stał się dla niej "piorunochronem" w sprawie Ukrainy. Jeszcze przed inwazją szli niemal łeb w łeb, potem on zaczął wyraźnie spadać, a Le Pen sukcesywnie ciułała punkty. I tu jest inny element, którym można to wytłumaczyć, w zasadzie najważniejszy.
Liderka ZN konsekwentnie postawiła w tej kampanii na kwestie ekonomiczne, najbliższe zwykłym Francuzom. Im bardziej słabło napięcie wojenne, tym sprzyjająca jej tendencja wychodziła na wierzch.
Kolejna klęska tradycyjnej prawicy i lewicy?
Prognozowane kolejne starcie tych samych kandydatów w II turze oznacza wreszcie całkowitą porażkę tradycyjnej prawicy i lewicy. Kandydatka Republikanów Valerie Pecresse, po dobrym starcie zanotowała regres i już nie potrafiła się podnieść (dość znamienny był też brak poparcia byłego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, mającego za kulisami wciąż silną pozycją), a socjalistka Anna Hidalgo, mer Paryża spadła wręcz na łeb na szyję, niemal na koniec stawki, osiągając zaledwie 2 proc. poparcia.
Niespodzianki nie są jednak wykluczone, bo swoją rolę może jeszcze odegrać frekwencja, prognozowana – po bezbarwnej kampanii – na wyjątkowo niskim poziomie.
Dzisiaj zwolennikom Macrona świeci się czerwona lampka, choć sytuacja jest jeszcze pod kontrolą. Warto jednak pamiętać – przywołując świat sportu – że nawet pełna kontrola może zakończyć się nagłym tąpnięciem i spektakularną porażką. W Paryżu wiedzą o tym doskonale po ostatniej klęsce PSG w Lidze Mistrzów.
Choć Macron o takim czarnym scenariuszu pewnie nie chce myśleć. W końcu jest kibicem Olympique’u Marsylia.