Współczesne demokracje będą miały coraz większy problem ze zgodą przegranych. Nie tylko w Stanach [OPINIA]
W Stanach Zjednoczonych pojawiają się obawy, czy jeśli Donald Trump przegra wybory, to uzna swoją klęskę. W silnie spolaryzowanej amerykańskiej demokracji problem zgody przegranych zaczyna przybierać systemowy charakter. I niestety, jak wiele wskazuje, może on pojawić się też w innych demokracjach. W tym w polskiej - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
19.10.2024 16:35
W niedawno ujawnionych dokumentach z aktu oskarżenia, przygotowywanego przez specjalnego prokuratora w związku z zachowaniem Donalda Trumpa po przegranych wyborach w 2020 roku, znalazła się informacja, że były prezydent Stanów miał po klęsce sprzed czterech lat powiedzieć w rozmowie z członkami rodziny: "Nieważne, czy wygrało się, czy przegrało wybory, ciągle trzeba walczyć do upadłego".
Jak skomentował to "The New York Times", dla Trumpa wyniki wyborów z 2020 roku były nie tyle końcem walki o władzę, co przeszkodą do jej utrzymania. Przeszkodą, dodajmy, którą były prezydent nawet nie tyle próbował obejść, co siłą staranować i rozbić w drobny mak - na szczęście dla amerykańskiej demokracji bezskutecznie.
Trump ciągle twierdzi, że tak naprawdę wygrał wybory cztery lata temu, a zwycięstwo zostało mu niesprawiedliwie "ukradzione" przez demokratów. Pojawiają się więc obawy, czy jeśli Trump przegra znów w tym roku, to uzna swoją klęskę, czy nie powtórzy się historia z 2020 roku.
Z całą pewnością w silnie, czy wręcz patologicznie spolaryzowanej amerykańskiej demokracji, problem zgody przegranych zaczyna przybierać systemowy charakter. I niestety, jak wiele wskazuje, może on pojawić się też w innych demokracjach. W tym w polskiej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Kto ma prawo wybierać
Zdaniem niektórych komentatorów i ekspertów różne organizacje związane z byłym prezydentem zachowują się, jakby już przygotowywały się do podważenia wyników listopadowych wyborów. Organizacje takie United Sovereign Americans czy America First Legal Foundation złożyły pozwy w kilku kluczowych stanach, mające na celu "sprawdzenie", czy rejestry wyborcze pokrywają się z federalnymi rejestrami obywateli. Prawnicy zajmujący się tymi kwestiami przestrzegają, że pospiesznie dokonana weryfikacja może pozbawić głosu osoby, które je posiadają.
Inicjatywa prawna łączy się z polityczną i propagandową. Cała machina Trumpa w zasadzie nieprzerwanie od 2020 roku - choć szczególnie intensywnie w czasie ostatnich miesięcy - powtarza, że demokraci próbują tak ustawić wybory, by mogli zagłosować w nich nielegalni migranci, którzy z pewnością poprą Kamalę Harris.
Można się więc spodziewać, że jeśli Trump przegra w listopadzie, to będzie tłumaczył to tym, że w kluczowych dla wyniku stanach rządzonych przez demokratów - takich jak Pensylwania, Michigan czy Wisconsin - doszło do "importu nielegalnych wyborców", że gdyby głosowali tylko uprawnieni do tego obywatele, to by wygrał. Pytanie, czy skończy się na mówieniu, czy kampania Trumpa podejmie środki prawne, by zakwestionować wynik albo czy prezydent znów podburzy swoich zwolenników do przemocy - tak jak 6 stycznia 2021 roku.
Zarzuty o "importowaniu wyborców" nie znalazły najmniejszego potwierdzenia, a przykłady, na jakie wskazywało otoczenie Trumpa, zostały zdemaskowane jako nieprawdziwe. Trafiają one jednak na podatny grunt. Choć wśród wyborców byłego prezydenta znajdują się też czarni, Azjaci i Latynosi - zwłaszcza zamożniejsi i bardziej konserwatywni, pochodzący z Kuby mieszkańcy Florydy - to duża część jego bazy pozostaje przywiązana do mocno etnicznej, by nie powiedzieć rasistowskiej wizji amerykańskiej wspólnoty.
Za poparciem Trumpa stoi w olbrzymiej mierze lęk części białych Amerykanów przed zmieniającą się etnicznie strukturą amerykańskiego społeczeństwa. Głos na Trumpa ma przynajmniej zatrzymać, jeśli nie odwrócić, te zmiany. Dla tych wyborców każdy obywatel oddający głos, którego wygląd może sugerować, że pochodzi z Ameryki Łacińskiej, Indii, Azji Wschodniej czy Afryki, jest podejrzany.
Problem demokracji mniejszościowej
Problem ze zgodą przegranych, z jakim za chwilę znów może zmierzyć się amerykańska demokracja, nie wynika tylko ze specyfiki osobowości Trumpa, nie tylko z głębokich przekonań i odruchów jego zwolenników, ale także z systemowych cech amerykańskiego ustroju. Dopiero w 1965 roku przyjęto przepisy zabraniające dyskryminacji ze względu na rasę w dostępie do głosowania. Do tego czasu w wielu stanach południa obowiązywało prawo praktycznie uniemożliwiające oddanie głosu dużej części czarnej ludności.
Do tej pory amerykańska republika ma wbudowanych wiele mechanizmów ograniczających zasadę większościową. Związane są one przede wszystkim z federalnym charakterem państwa. W amerykańskim senacie tyle samo reprezentantów, co Kalifornia, licząca tyle ludności, co Polska, ma Wyoming - stan z liczbą ludności mniej więcej na poziomie Poznania. Ten system dyskryminuje obszary miejskie, z wysoką gęstością zaludnienia - dziś głosujące na demokratów - a nadaje niereprezentatywną wagę nisko zaludnionym obszarom wiejskim - wspierających raczej republikanów. A w amerykańskim procesie legislacyjnym senat odgrywa bardzo istotną rolę. Partia, która ma w nim większość, może skutecznie blokować urzędującego prezydenta, nawet jeśli jego ugrupowanie ma większość w Izbie Reprezentantów.
Pośredni wybór prezydenta przez kolegium elektorskie - każdy stan deleguje do niego liczbę elektorów proporcjonalną do liczby ludności, z wyjątkiem dwóch stanów zwycięzca w danym stanie bierze wszystkich elektorów przysługujących danemu stanowi - umożliwia sytuację, w której można zdobyć większość głosów w kraju, ale przegrać wybory.
W ciągu pierwszych 200 lat amerykańskich wyborów prezydenckich zdarzyło się to tylko trzykrotnie: w 1824, 1876 i 1888 roku. W ciągu samych ostatnich 24 lat aż dwukrotnie, w dodatku za każdym razem skorzystał na tym republikanin.
Od 1988 roku - gdy zwycięzcą był George H. Bush - kandydat republikanów tylko raz wygrał powszechne głosowanie - w 2004 roku, gdy reelekcję zapewnił sobie George W. Bush - a jednocześnie kandydaci tej partii wygrywali w XXI wieku w kolegium elektorskim aż trzykrotnie. Taka sytuacja, zwłaszcza gdy sprzyja wyłącznie jednej partii, jest receptą na kryzys politycznej legitymacji.
Jeśli Trump, tak jak cztery lata temu, wygra, przegrywając w głosowaniu powszechnym - co jest bardziej prawdopodobne, niż zdobycie przez niego większości głosów - to demokraci może nie będą krzyczeć o "ukradzionych wyborach" i urządzać rozruchów, ale legitymacja drugiej kadencji Trumpa będzie bardzo słaba. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że dla wielu Amerykanów republikanin jest osobą, która swoimi działaniami pozbawiła się moralnego prawa do pełnienia najwyższych urzędów w państwie.
Prezydent nie mający za sobą wyraźnej większości - a Trump jej z całą pewnością nie ma - będzie miał wielkie problemy, by realnie przewodzić tak podzielonemu społeczeństwu, zwłaszcza w okresie wyzwań, przed jakimi stoją współcześnie Stany.
Kto właściwie wygrał wybory we Francji?
Problem ze zgodą przegranych nie ogranicza się przy tym wyłącznie do Stanów. Jego narastanie obserwujemy obecnie we Francji. Na przełomie czerwca i lipca prezydent Emmanuel Macron zwołał wcześniejsze wybory do Zgromadzenia Narodowego. W drugiej turze zaskakującym zwycięzcą okazał się Nowy Front Ludowy (NFP) - szeroka koalicja lewicy, rozciągająca się od radykalnej Francji Nieugiętej po umiarkowanych socjaldemokratów.
NFP zdobył najwięcej mandatów w Zgromadzeniu Narodowym, ale nie zdobył samodzielnej większości. Liderzy partii wskazali kandydatkę na szefową rządu i domagali się od Macrona, by dał jej szansę na stworzenie rządu. Macron - argumentując, że NFP nie ma większości i jego rząd od razu upadnie - powierzył misję tworzenia rządu Michelowi Barnierowi. Nowy premier oparł go głównie o centroprawicę. W efekcie po wyborach, gdzie najwięcej mandatów zdobyła lewicowa koalicja, największy wpływ na rząd zdobyła prawica, w dodatku wspierana po cichu przez radykałów ze Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen.
Lewica od tygodni krzyczy, że Macron zignorował wyniki wyborów, odmówił Francuzom ich demokratycznych praw. NFP organizuje demonstracje uliczne, 80 deputowanych koalicji złożyło też wniosek w Zgromadzeniu Narodowym, który - gdyby przeszedł przez całą wymaganą procedurę - doprowadziłby do zdjęcia Macrona z urzędu. To się nie stanie, bo nie ma do tego koniecznej większości ani klimatu politycznego.
Jak kontrowersyjne nie byłyby działania Macrona po wyborach, prezydent działał zgodnie z prawem, a rząd lewicy faktycznie pewnie szybko by upadł, nawet gdyby Macron powierzył misję jego tworzenia reprezentantce partii. Chyba żeby NFP porozumiał się z blokiem prezydenckim - to jednak nie było możliwe, bo Macron nie zgodziłby się na porozumienie z Francją Nieugiętą, a lewica szła do wyborów z programem zakładającym odwrócenie kluczowych gospodarczych i społecznych reform prezydenta.
Niemniej jednak nowy rząd obejmuje władzę z wyjątkowo słabą polityczną legitymacją. Sposób jego powstania pogłębia poczucie kryzysu systemu politycznego i instytucji V Republiki. Biorąc pod uwagę fragmentaryzację sceny politycznej na trzy wrogie bloki - lewicowy, prezydenta i centroprawicy oraz radykalnej prawicy - będzie się on tylko pogłębiał.
Czy w Polsce może powtórzyć się sytuacja z 1922?
Także w Polsce znane są nam problemy ze zgodą przegranych. Doświadczyliśmy ich, i to wyjątkowo dramatyczny sposób, w II Rzeczpospolitej, przy okazji pierwszych wyborów prezydenta w 1922 roku. Prawica nie była się wtedy w stanie pogodzić z wyborem Gabriela Narutowicza na prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe. Wykorzystując pretekst, że o większości dla Narutowicza zdecydowały głosy mniejszości narodowych, przedstawiciele nacjonalistycznej prawicy rozpętali antysemicką kampanię przeciw "niepolskiemu prezydentowi" i rozruchy uliczne, zakończone ofiarami śmiertelnymi. Gdy wydawało się, że sytuacja się uspokoiła, a przegrani pogodzili się z klęską, Eligiusz Niewiadomski zamordował Narutowicza w gmach Zachęty.
W III RP po katastrofie smoleńskiej PiS uznał, że PO - w jakiś tajemniczy sposób współwinna śmierci Lecha Kaczyńskiego - straciła moralne prawo do rządzenia. Wszedł w rolę "opozycji totalnej", odmawiającej konkurentom praw do udziału w demokratycznej grze. Po wyborach samorządowych w 2014 roku Kaczyński mówił, że wybory te "zostały sfałszowane". Gdyby PiS nie wycofał się w ostatniej chwili z "wyborów pocztowych" i w ten sposób doprowadził do wyboru Andrzej Dudy, mandat prezydenta byłby powszechnie podważany.
Jak więc widać, mamy w Polsce problem, ale jednocześnie nikt nie próbował do tej pory aktywnie podważyć wyników wyborów, tak jak Trump w 2020 roku. Biorąc jednak pod uwagę poziom polaryzacji i język politycznego sporu - zwłaszcza PiS nieustannie przedstawiający konkurentów jako "partię zewnętrzną", agentów Berlina i Putna - nie możemy wykluczyć naprawdę groźnych scenariuszy.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek
Czytaj również: Sensacja w USA. Sąd w ostatniej chwili wstrzymał egzekucję