Nie tylko policjanci uratowali życie mężczyźnie podczas przejazdu Trumpa. "Mieli całe ręce we krwi"
O bohaterskiej postawie mieszkańców Warszawy nikt nie mówił.
07.07.2017 12:40
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Gdy Trump przejeżdżał po raz pierwszy przez stołeczne ulice, doszło do poważnego wypadku. Ani stołeczna policja, ani Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie wspomniało o jednym istotnym fakcie - że pomoc nieśli również mieszkańcy Warszawy.
W czwartek minister Mariusz Błaszczak pochwalił policjantów za zabezpieczenie Warszawy podczas wizyty prezydenta Donalda Trumpa w Polsce. Podczas czwartkowej konferencji prasowej powiedział, że sukces ten "zawdzięczamy pracy 4,5 tysiąca funkcjonariuszy policji". To jednak nie wszystko. - Podjęto akcję pomocy człowiekowi, który stracił przytomność. Dzięki profesjonalizmowi ten człowiek żyje, to właśnie służba - opowiadał minister Błaszczak.
Co się dokładnie stało? W mediach pojawiła się informacja, że policjanci uratowali życie mężczyźnie, który przyszedł zobaczyć przejazd kolumny z amerykańskim prezydentem. Do zdarzenia doszło przed godz. 23 w pobliżu skrzyżowania ulicy Żwirki i Wigury z ulicą Wyjazd.
Do jednego z funkcjonariuszy, który brał udział w zabezpieczeniu przejazdu prezydenckiej komuny, podbiegła kobieta i poinformowała go o mężczyźnie, który kilka metrów dalej upadł na chodnik i stracił przytomność. We wskazane przez kobietę miejsce podbiegli trzej policjanci: asp. Klaudiusz Borucki, st. sierż. Daniel Chmielewski oraz st. sierż. Wiktor Bis.
- Funkcjonariusze od razu podjęli reanimację mężczyzny. Prowadzili ją na zmianę do czasu przyjazdu karetki pogotowia - powiedział Marczak. Okazało się, że stan 37-latka jest bardzo ciężki - dopiero po użyciu defibrylatora udało się przywrócić czynności życiowe u mężczyzny. Został on natychmiast przewieziony do jednego z warszawskich szpitali, gdzie pozostaje pod opieką lekarzy.
Wydawać, by się mogło, że ta historia mogłaby zakończyć się w tym momencie. Jednak ani stołeczna policja, ani Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie wspomniało o jednym istotnym fakcie - że pomoc nieśli również mieszkańcy Warszawy. - Przyznam szczerze, że przykro się czytało te artykuły, gdzie nie było ani słowa o osobach, które jako pierwsze przystąpiły do akcji ratunkowej, nie zważając na krew - mówi jeden z mężczyzn, który był świadkiem udzielania pomocy poszkodowanemu podczas przejazdu kolumny Trumpa.
Wspólna walka o życie
Nasz rozmówca nie chce podawać swojego imienia, ani nazwiska. Na Żwirki i Wigury pojawił się wraz z kolegą, chcieli zobaczyć, jak amerykański prezydent przejeżdża przez Warszawę. Gdy Bestia minęła zgromadzonych, nagle zauważyli, jak jeden z mieszkańców okolicznego osiedla zaczął reanimować leżącego na ulicy mężczyznę.
- Mój kolega dobiegł do niego i razem zaczęli ratować chłopaka, dołączyła jeszcze jedna osoba, z którą się zmieniali. Dopiero chwilę później ktoś powiadomił policjantów, którzy przyłączyli się do akcji - mówi świadek zdarzenia. - Padały pytania, czy ktoś wezwał karetkę. Od tego momentu zacząłem nagrywać na telefonie dalszą akcję. Ambulans przyjechał po 10 minutach - dodaje.
Zanim do tego doszło trwała akcja ratunkowa policjantów i cywilów. - Najbardziej walczyło o życie tego mężczyzny trzech panów z osiedla Marina, w tym mój kolega. Podjęli akcję ratunkową bez rękawiczek, a ten chłopak bardzo krwawił z buzi. Oraz dwóch policjantów, którzy potem już do końca robili masaż serca - wspomina nasz rozmówca.
We wczesnej akcji ratunkowej zabrakło profesjonalnego sprzętu. Jak mówi mężczyzna, który był na miejscu zdarzenia, ludzie pytali, czy ktoś może ma maskę do resuscytacji. Wdechy i wydechy były wykonywane przez foliowy woreczek, dopóki mieszkanka osiedla nie przyniosła swojej maseczki. - Byłem zdegustowany tym, że policjanci nie mieli tego przyrządu w swoich apteczkach - wspomina świadek.
"Mieli całe ręce we krwi"
Gdy ratownicy zaintubowali poszkodowanego, użyli też dwa razy defibrylatora. Chłopak zaczął oddychać, wróciła akcja serca. - Wtedy przenieśli go na nosze i zabrali do karetki, w której chyba znowu nastąpiło zatrzymanie, bo widzieliśmy jak znowu zaczęli robić masaż serca. Po chwili odjechali do szpitala - wspomina rozmówca WawaLove.pl.
Świadkowie zdarzenia powoli zaczęli wracać do pobliskiego osiedla. - Kolega i sąsiad z Mariny mieli całe ręce w krwi, pobrudzona krwią odzież - mówi mężczyna. - Od rana zastanawiałem sie, czy ten chłopak przeżył, dopiero po południu znalazłem pierwszy, potem drugi artykuł - dodaje.
To, co rzuciło się w oczy... to brak wzmianki o pomocy cywilów w akcji ratunkowej. Nasz rozmówca zaczął komentować artykuły w internecie, by podkreślić ten fakt. - Moim celem nie było absolutnie umniejszenie zasług policjantów, bo były olbrzymie - mówi mężczyzna, dodając, że pomimo tego brak pełnej informacji był "przykry".
Nasz rozmówca zaczął usuwać swoje komentarze pod artykułami o akcji ratunkowej. Dlaczego? - Zaczęła się fala hejtu, epitety w stylu, że jestem "cebulą", "kolejną marudą", itd. - przyznaje. - Głupio mi było, bo czułem się tak jakbym sobie zmyślił to, co się wydarzyło - dodaje mężczyzna.
Przeczytajcie również: Andrzej Duda pomógł niepełnosprawnemu małżeństwu z Warszawy