ŚwiatW Borodziance dopiero otwierają wrota do piekieł. "Zrzucili taką bombę, że z nieba spadały urwane ręce i nogi"

W Borodziance dopiero otwierają wrota do piekieł. "Zrzucili taką bombę, że z nieba spadały urwane ręce i nogi"

- Jestem wściekły, zły, bo kiedy w Irpieniu i Buczy już zaczynają sprzątać pobojowisko, u nas, w Borodziance, jest mało służb, ledwie zdjęto miny z ulic. W zawalonych piwnicach domów może leżeć nawet 2 tys. trupów. Już dwie osoby, które samodzielnie szukały krewnych, rozerwały się na minach - relacjonuje WP Roman Sznurenko.

Borodzianka. Zniszczone dom przy ulicy Centralnej. - Pod gruzami są ciała mieszkańców - twierdzą świadkowie.
Borodzianka. Zniszczone dom przy ulicy Centralnej. - Pod gruzami są ciała mieszkańców - twierdzą świadkowie.
Źródło zdjęć: © East News | GENYA SAVILOV
Tomasz Molga

07.04.2022 13:39

Dopiero co usłyszeliśmy, co Rosjanie wyprawiali w Buczy, ale wkrótce świat będzie musiał nauczyć się nazwy nowej miejscowości pod Kijowem. Borodzianka liczyła 13 tys. mieszkańców i wcześniej niż Bucza przyjęła najazd "orków", jak nazywa się rosyjskich żołnierzy. Jedzie tam Aleksiej Arestowicz, doradca szefa Kancelarii Prezydenta Ukrainy. Wcześniej wojskowi ostrzegli go: "Bucza nie jest najstraszniejsza. W Borodziance jest znacznie gorzej".

- Ile osób zginęło? Wsiądę w samochód, pojadę i policzę zawalone piwnice. W domach, które ja znam, może być około 2 tys. zabitych ludzi. To nie spalone budynki, to krypty - mówi WP Roman Sznurenko, szef lokalnej organizacji "Przyszłość Borodzianszczyzny", z zawodu muzyk.

Po odejściu Rosjan w Borodziance trwa akcja poszukiwawcza na rumowiskach
Po odejściu Rosjan w Borodziance trwa akcja poszukiwawcza na rumowiskach © East News | GENYA SAVILOV

Podaje przykład: dom numer 371 miał cztery klatki schodowe, pięć pięter, dwa mieszkania na piętrze. Znał tam wszystkich lokatorów. Sznurenko mieszkał w nim przez kilka lat, zanim przeprowadził się do nowszego domu 100 metrów obok.

- Ciemno, cisza, próbujemy odpocząć. A tu słychać eksplozję. W moim pokoju podmuch wyrwał metalowe okno i zerwał dach. Słychać krzyki, wybiegamy na zewnątrz. Widzę, że ten dom się pali. Na naszych oczach zaczyna się walić. Jak domek z kart. Zostały jedynie krańcowe wejścia, pierwsze i czwarte. Czytam ogłoszenia w internecie rodzin, czy ktoś widział ich bliskich. Nie, tych ludzi już nie ma - relacjonuje Sznurenko.

Liczy w pamięci dalej. Dom, gdzie w piwnicy było 31 osób. Przeżyła jedna osoba. Wyszła przynieść wodę, kiedy pomieszczenie zawalił gruz po uderzeniu bomby. Domy 9-piętrowe przy ulicy Centralnej - to samo, co z blokiem 371. Środkowe ściany złożyły się w stos, grzebiąc ludzi. To z sąsiedniego bloku w pierwszych dniach wojny mieszkaniec nagrał firm. Gdy pierwsze pociski uderzały w ściany, słychać: "Dasza, uciekamy, mamy przejeb...".

Na tych ruinach pracują teraz strażacy. Według rozmówcy, minie wiele dni, zanim dokopią się do piwnic. "Wtedy otworzą się bramy do piekła."

Po jednej z bomb z nieba spadały ręce i nogi

- To w Borodziance ci kretyni testowali użycie mocniejszych bomb. Jedna to była termobaryczna, fala uderzeniowa była taka, że wszyscy ludzie się poprzewracali. Ceglane domy się rozsypały. W ich piwnicach też byli ludzie - opisuje rozmówca.

- Po innej z bomb powstał lej głęboki na 4 metry. Jak to wybuchło, to z nieba spadały urwane ręce i nogi. Z kolei po bombie fosforowej wszystko było spalone na popiół. Po ludziach nie zostały nawet kości - dodaje.

Borodzianka przed i po ataku rosyjskich  "orków"
Borodzianka przed i po ataku rosyjskich "orków" © Telegram | Roman Sznurenko

Białorusini byli na tej wojnie. Widzieliśmy dokumenty

26 i 27 lutego kolumna 200 czołgów i wozów bojowych wjechała do miasta. Według relacji Sznurenki, "debile siedzieli na pancerzach i strzelali do każdego". W wiosce pod Borodzianką mieli rozjechać zagubione na ulicy dziecko. Dziewczynka miała 5 lat. Celowo rozjeżdżali też cywilne samochody.

- Jechali z Białorusi do Czarnobyla. Zrobili własny drogowy posterunek "blokpost", okopali się w wiosce obok i stamtąd atakowali. Byli Rosjanie, byli Buriaci, Kadyrowcy. Byli też Białorusini. Wiem to, bo oglądaliśmy dokumenty przy trupach, które leżały w spalonym wozie - opowiada mieszkaniec.

Jak twierdzi Sznurenko, obrona terytorialna niewiele mogła wskórać, mając tylko kałasznikowy. - Wyobraźcie sobie, jadą transportery opancerzone, czołgi z nowoczesną bronią - a my tu ich straszymy karabinami? Potem "orkowie" chodzili po domach w Borodziance. Młodych ludzi rozstrzeliwali bez pytania. Od razu kula w pierś i dla pewności druga w głowę. Kto uciekał, był trafiany jak na polowaniu. Takie ofiary nadal są znajdowane - wspomina.

- Pamiętam, że na początku zastrzelonych zbierała z ulic ciężarówka kamaz. Cała była załadowana. Rozumiesz, ilu ich zastrzelono? Szukają teraz masowego grobu. A są jeszcze zabici mieszkańcy w metodycznie ostrzeliwanych z czołgów piwnicach. Nic nie można było zrobić... - urywa wypowiedź zdenerwowany.

"Zostaliśmy sami"

W wypowiedziach Sznurenki jest wiele żalu do ukraińskich władz. Możliwe, że urzędników, którzy pojawią się na miejscu, czeka wiele pretensji.

- Zostaliśmy porzuceni. Nikt nie spodziewał się tego, co się stało? Chyba jednak ktoś coś wiedział, skoro 24 lutego wszyscy radni, wszyscy szefowie organów samorządowych, a nawet szef obrony uciekli. Wiedzieli, ale nikomu nic nie powiedzieli. Mimo że mieliśmy kilka autobusów, mogliśmy zebrać cały konwój pojazdów i po prostu ewakuować ludzi - podsumowuje Sznurenko.

Współpraca: Igor Isajew

Wybrane dla Ciebie