Unia i NATO będą dalej od Polski. Jacek Żakowski: trzęsienie ziemi wszystkiego
Od tego, jaki będzie kształt nowej politycznej oferty, zależy jak długo będą trwały rządy PiS. Stawką jest nie tylko słabsza lub silniejsza mobilizacja przeciwników obecnej władzy, ale też linie ewentualnych pęknięć wewnątrz rządzącego obozu. Czy do nich dojdzie, nikt nie wie, ale rządząca większość jest tak mała, że każdy jej uczestnik musi czuć osobistą odpowiedzialność za to, co się dzieje. To zwiększa prawdopodobieństwo rozłamu i wcześniejszych wyborów - pisze Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski. Felietonista podsumowuje 2015 rok i przewiduje, jaki będzie rok 2016. Wkrótce w Opiniach WP kolejne podsumowania minionych 12 miesięcy.
29.12.2015 | aktual.: 26.07.2016 13:45
Trzęsienie ziemi już było. Teraz napięcie będzie szybko rosło. Bo scenariusz dla świata od siedmiu lat pisze siedzący na chmurce Alfred Hitchcock. A Polska właśnie dołączyła do trendu wyznaczanego przez mistrza horroru.
W globalnej powodzi pokryzysowych strachów i katastrof Polska grała dotychczas trzecioplanową rolę. Nikt się z naszego powodu nie budził z krzykiem po nocach. Nikogo na nasz widok nie wciskało w fotel. Teraz weszliśmy na afisz. W obsadzie globalnego horroru jesteśmy wprawdzie za największymi gwiazdami - globalnym ociepleniem, Państwem Islamskim, III wojną światową i upadkiem strefy euro. Dzięki rządom Prawa i Sprawiedliwości mamy już jednak pewną oscarową nominację w kategorii "rola drugoplanowa". Obok Brexitu, prezydentury pani Le Pen we Francji, awantur Putina z Ukrainą i Turcją oraz ryzyka, że ewidentny świr, Donald Trump, zostanie kandydatem prawicy w amerykańskich wyborach prezydenckich, a może nawet (choć to mało prawdopodobne) będzie prezydentem największego mocarstwa na świecie.
Hanna Malewska, chyba najwybitniejsza polska pisarka katolicka, pytana, co się teraz dzieje, odpowiedziałaby pewnie tytułem swojej powieści "Przemija postać świata". Emanuel Wallerstein pytany o to samo, powtórzyłby pewnie tytuł swojej książki "Koniec świata, jaki znamy". To jest, proszę państwa, historia, która dziejąc się, zmienia nasze życie, chcemy tego, czy nie. A większość, oczywiście, nie chce. Przynajmniej większość z nas - żyjących w najbardziej uprzywilejowanej części współczesnego świata. Zwłaszcza teraz, kiedy - co w naszej części świata bywa raz na kilkadziesiąt lat - rytm historii przyspiesza na tyle, że staje się nie tylko zauważalny, lecz także bolesny dla większości.
Historia jest jak szklana góra, na którą ludzkość musi się nieustannie wspinać. Idąc po stokach tej góry, napotykamy najróżniejsze pułapki. Pod groźbą śmierci nie wolno nam jednak oglądać się za siebie, ani tym bardziej - cofać. Za nami zawsze jest przepaść. Tego, co było, nie ma i nie będzie. Przeszłość jest bezpowrotnie stracona. Została nam tylko przyszłość. A ona zawsze jest niewiadoma, niepewna, stresująca i w najlepszym razie - niepokojąca. Kiedy zaś przyszłość nadchodzi zbyt prędko i wszystko zmienia się tak gwałtownie, jak teraz, jutro zaczyna nas przerażać.
Ludzie przerażeni wizją nieokiełznanej przyszłości zaczynają się dziwnie zachowywać. Przemijaniu światów zawsze towarzyszą wybuchy religijności, sekciarstwa, fundamentalizmów, świeckich i religijnych utopii. Za nimi idą rewolucje, wojny, wojny domowe, brutalizacja władzy próbującej ratować porządek, który się rozpada, albo restaurować stare dobre czasy.
To wszystko teraz mamy wokół siebie. Gdzie nie spojrzeć stara "postać świata" przemija, kończy się "świat, jaki znamy" i nic czytelnego się w zamian nie wyłania. Zygmunt Bauman nazywa tę trwającą epokę Interregnum, czyli międzykrólewiem. Ameryka wciąż jest wprawdzie niekwestionowanym królem tego świata i wiele wskazuje, że nikt jej nie obali w dającej się przewidzieć przyszłości, ale nie jest, i chyba już nie będzie, w stanie kontrolować tego, co się dzieje. Jej panowanie polega głównie na tym, że chwilowo jest jedynym krajem, któremu nikt nic nie może narzucić.
Tak się porobiło, że na dobrą sprawę nikt nie jest w stanie kontrolować niczego, bo zmiana obejmująca wszystko - łącznie z nami samymi - następuje szybciej, niż ją zauważamy i niż uczymy się ją rozumieć. Dlatego rzeczywistość wciąż zaskakuje nawet największych znawców i najbardziej uznanych ekspertów. A może nawet ich zwłaszcza zaskakuje, bo mają wiedzę o rzeczywistości, a wiedza wyprowadzana z przeszłości staje się ponurym więzieniem dla myśli, gdy rzeczywistość zmienia się tak szybko i zasadniczo.
Takie gwałtowne przyspieszenie świata i polityki nikogo nie powinno dziwić. Wiele osób od dawna pisało, że gdy technologia, więc także gospodarka, narzędzia panowania, więzi społeczne i tworzący społeczeństwa ludzie zmieniają się tak radykalnie i szybko, porządek społeczny, więc również polityczny i geopolityczny, także będzie musiał się zmienić. To się wydaje logiczne i proste. Ale emocjonalnie, intelektualnie i politycznie jest trudne. Jak elita upadającego Rzymu nie miała pojęcia, że starożytność się kończy i właśnie zaczyna się średniowiecze, jak Ludwik XVI wchodząc na gilotynę sądził, że ma tylko do czynienia z jakimś kolejnym buntem, bo nie wiedział, że właśnie zmienia się epoka i z jego śmiercią skończy się feudalizm, a zacznie się kapitalizm, tak my nie mamy prawa mieć zielonego pojęcia, co się teraz zaczyna i czy coś się istotnie zaczyna. To się okaże na pewno za paręset lat.
Na razie dość pewne wydaje się tylko, że w niemal każdym wymiarze naszego istnienia żyjemy w Interregnum. Globalny porządek, nazywany Pax Americana, który dał światu niebywały spokój, wzrost gospodarczy i demokratyzację lat 90. - nie wróci. Unia Europejska z połowy poprzedniej dekady, oparta na wielkim marzeniu kontynentalnej synergii stapiających się ze sobą społeczeństw od Gibraltaru po Bug, a może też dookoła Morza Śródziemnego - również już nie wróci. Liberalna demokracja, jaką praktykowaliśmy w Polsce przez ostatnie ćwierć wieku - też już, niestety, nie wróci. Podobnie, jak nie wrócą lata szalonego i beztroskiego wzrostu gospodarczego przełomu tysiącleci, gospodarka oparta na bogactwie tworzonym przez produkcję materialną, społeczeństwa złożone z wielkich różniących się stanem posiadania klas, demokracja oparta na partiach reprezentujących te klasy i negocjujących ich różne interesy, marzenia o tym, że cały świat będzie tak stabilny, zamożny i demokratyczny, jak Zachód lat 90., powszechna wiara w
dziejową nieuchronność postępu, czyli przekonanie, że ogólnie będzie coraz lepiej. Może kiedyś znowu będzie lepiej, ale nikt nie wie, kiedy ani jak by to "lepiej" miało tym razem wyglądać. Na pewno wiadomo tylko, że inaczej, niż może nam się dziś zdawać.
Musimy pogodzić się z tym, że wszystko, co znamy, jest bezpowrotnie minioną przeszłością. Czyli: tamtego świata nie ma i już go nie będzie. Żadna rekonstrukcja nie wchodzi w rachubę. Trzeba ten fakt przyjąć do wiadomości i zacząć myśleć, co dalej. Ale chwilowo chyba przekracza to nasze możliwości. To znaczy, myśleć można, a nawet trudno się od tego powstrzymać, gdy coraz groźniej wisi nad nami pytanie, co dalej, ale jest mała szansa, że uda nam się coś sensownego wymyślić. Jedyne, na co chwilowo nas stać i co nie jest oczywiście głupie, to próba utrzymania względnej równowagi i serfowania na szalejących falach wielorakich globalnych procesów, których nie rozumiemy, a może nawet nie zauważamy.
Czy coś z tego wynika dla naszego myślenia o roku 2016? Po pierwsze trzęsienie ziemi będzie trwało. Czyli kolejne krytycznie słabsze, bardziej delikatne punkty rzeczywistości będą się waliły.
Polska jest dobrym przykładem. Wstrząsy Interregnum sprawiają, że kruszy się młoda demokracja, której postawiony zaledwie ćwierć wieku temu szkielet instytucjonalny nie zdążył obrosnąć mięśniami społecznej tkanki - tradycji, zakorzenionych zwyczajów, dobrych praktyk i powszechnie oczywistych standardów. Dalej, na Wschodzie stało się to szybciej. Bo tam demokratyczna tkanka była jeszcze słabsza. Na Zachodzie, gdzie ta tkanka zdążyła się przez wieki lub długie dekady wytworzyć, wstrząsy są takie same, napięcia podobne, ale konstrukcja się trzyma. Co nie znaczy, że może przetrwać bez zmian.
Zniszczenia mają jednak nie tylko lokalny charakter. Unia Europejska ma podobne problemy, jak Polska. Szkielet też jest młody i społecznie nagi. Dobrze trzyma się tylko tam, gdzie podtrzymuje go wielowiekowa tradycja, czyli głównie na obszarze Hanzy - Niemiec, Danii, Holandii i Belgii. Wszędzie indziej mniej czy bardziej się kruszy.
To nie znaczy, że polska demokracja upadnie, a Unia się rozpadnie. Instytucjonalne szkielety się w większości uratują. Struktury formalne przetrwają, ale zmienią treść. Tak przynajmniej bywało zwykle w historii. Nawet najbardziej komunistyczne kraje miały parlamenty i nazywały się demokracjami. Bez względu na to, jakie spustoszenia w polskim państwie spowoduje PiS, bez względu na to jak bardzo Cameron, Orban i Kaczyński zdestruują Unię, trzony instytucji przetrwają. I będą szukały sobie nowej formy, nowych sposobów działania, nowych tkanek, które je umocnią.
Przyszły rok będzie jeszcze zapewne czasem przyspieszonej destrukcji i wyłaniania się aktorów nowego porządku. W Polsce PiS będzie dalej atakował instytucje polskiej liberalnej demokracji. Po Trybunale zaatakuje prokuraturę, media, sądy. Będzie w tej walce używał wszelkich dostępnych środków. Ale też będzie napotykał coraz większy opór. Przede wszystkim ze strony nowych politycznych aktorów. Pierwszym z nich jest KOD. Następni zaczną się wyłaniać. W miarę postępującej destrukcji obecnego porządku, zaczną się formować koncepcje tego, co ma go zastąpić. Koncepcja PiS jest już z grubsza znana, ale wiadomo, że zostanie zmieciona, gdy tylko PiS przegra wybory. Przyszli zwycięzcy zaczną rządy od zaorania całej PiS-owskiej spuścizny.
Trudno przewidzieć, jaka będzie konkurencyjna koncepcja lub jakie będą konkurencyjne koncepcje. Na razie formujący się antypisowski front jest głównie frontem sprzeciwu i tęsknoty za starymi porządkami. To się w przyszłym roku zmieni. Politycznie i intelektualnie będzie to bardzo trudne, ale też niezwykle ciekawe i ważne. Od tego, jaki będzie kształt nowej politycznej oferty, zależy jak długo będą trwały rządy PiS. Stawką jest nie tylko słabsza lub silniejsza mobilizacja przeciwników obecnej władzy, ale też linie ewentualnych pęknięć wewnątrz rządzącego obozu. Czy do nich dojdzie, nikt nie wie, ale rządząca większość jest tak mała, że każdy jej uczestnik musi czuć osobistą odpowiedzialność za to, co się dzieje. To zwiększa prawdopodobieństwo rozłamu i wcześniejszych wyborów.
Istotnym argumentem za szybszą zmianą władzy będzie rosnąca międzynarodowa presja. Jej dynamikę trudno jest przewidzieć, bo wszyscy czołowi międzynarodowi aktorzy mają swoje problemy. Dla wszystkich jednak wizja kształtowania się autorytaryzującego obozu (Polska, Węgry, Słowacja) na peryferiach Zachodu jest niepokojąca. Bo narusza jego liberalno-demokratyczną tożsamość. Akceptowanie takiego stanu rzeczy może być zachętą i wsparciem dla podobnych siły nabierających mocy na całym Zachodzie - od Finlandii po Stany Zjednoczone. To zwiększa prawdopodobieństwo, że kraje rządzone przez liberalnych demokratów (czyli niemal wszystkie państwa starej Unii i starego NATO) będą chciały przeciąć wrzód, dopóki ma względnie lokalny charakter. Już wiele wskazuje, że Jarosław Kaczyński z rozmaitych powodów nie będzie mógł liczyć na taką wyrozumiałość, jak Fico, Orban i Erdogan. Jednym ze skutków może być przeniesienie przyszłorocznego szczytu
NATO z Warszawy, jeśli Amerykanie uznają, że Polska narusza korpus wartości podstawowych paktu, do którego należą "demokracja, wolność jednostki i rządy prawa".
Jeżeli Polska rządzona przez PiS będzie dalej szła tą drogą, to zapewne bez fanfar i wielkich okrzyków, zarówno NATO jak Unia stopniowo przesuną nas oraz większość Europy Wschodniej do rangi członków niższej kategorii i będą intensywniej wzmacniały integrację w kręgu starych demokracji. Zarówno w USA jak w Europie Zachodniej takie pomysły już mają ważnych zwolenników. Dla Unii, jak dla NATO, byłaby to ulga ułatwiająca odzyskanie spójności i zmniejszająca koszty dalszego działania.
Nie wiem, czy Jarosław Kaczyński cofnie się wobec takiego ryzyka. Nie jest nawet pewne, że je potraktuje poważnie, bo nikt nam raczej nie będzie stawiał ultimatum. Proces będzie raczej bezgłośny i bezwonny - jak zatrucie czadem. Aż któregoś dnia obudzimy się w całkiem innym miejscu tego świata. A konkretnie wiele kilometrów na wschód od miejsca, gdzie teraz jesteśmy.
Dużo dalej sprawy w roku 2016 najprawdopodobniej nie zajdą i pewnie za rok będziemy się zastanawiali, co kolejne wstrząsy przyniosą Polsce i światu w 2017 r. Większość polskich instytucji publicznych będzie już zapewne zniszczona i przerobiona na ręczne sterowanie. Unia i NATO będą dalej od Polski. Gospodarka zacznie odczuwać ciężar nowej władzy, społeczeństwo będzie w dużo większym stopniu zmobilizowane, ale do finału zapewne będzie jeszcze daleko. Może nie trzy lata, ale rok czy dwa na pewno. Lub "chyba na pewno".
Czytaj podsumowania innych felietonistów:
Paweł Lisicki: Przewrotu nie będzie
Sławomir Sierakowski: Duda podsumował rok zdradą konstytucji
Łukasz Warzecha:Niemcy będą wściekli na Polskę. I dobrze
Wiesław Dębski: Na lepszą zmianę trzeba będzie czekać cztery lata