Twarde jądro kontra izolowane peryferie. Tak będzie wyglądać Unia?
• UE zmierza w kierunku rozbicia i ustanowienia "Europy wielu prędkości"
• To bardzo zły trend. Od spójności UE i integracji zależy rozwój gospodarczy Polski - mówi Krzysztof Blusz
• Zdaniem innych ekspertów, Polska powinna dążyć do bardziej "elastycznego" członkostwa w Unii i sojuszu z Wielką Brytanią.
Środowe ogłoszenie przez Komisję Europejską propozycji nowego systemu przyjmowania uchodźców na pierwszy rzut oka może wydawać się zupełnie niezrozumiałym. Pomysł KE, według którego system z Dublina miałby zostać wzbogacony o mechanizm automatycznej relokacji uchodźców i kary za odmowę przyjęcia, wykracza nawet dalej niż poprzednie, jednoznacznie odrzucane postulaty. Zgłaszany jest w dodatku w czasie bezprecedensowego kryzysu zaufania dla UE, na tygodnie przed brytyjskim referendum ws. Brexitu.
Ruch komisji Junckera ma jednak swoją logikę. To bowiem kolejny krok i kolejny znak coraz bardziej widocznej tendencji: w obliczu narastającego eurosceptycyzmu i odśrodkowych tendencji, reakcją części unijnej elity jest "ucieczka do przodu" i dążenie do jeszcze ściślejszej integracji. Rezultatem - niekoniecznie niepożądanym - będzie "Europa dwóch prędkości", ze zintegrowanym twardym jądrem i peryferiami.
- Tworzy się Unia pierwszej prędkości - koalicja państw, które zgodzą się na wspólną politykę migracyjną.- podsumowuje Łukasz Grajewski z Fundacji Wspólna Europa.
Nie jest to nowy koncept, bo już teraz państwa Unii integrują się w różnych stopniach, w tych obszarach, w których chcą. Koronnym przykładami są strefa euro oraz strefa Schengen, a także liczne opt-outy, czyli klauzule wyłączające poszczególne państwa z udziału w danym obszarze unijnej polityki. Jednak w ostatnim czasie tempo "rozjeżdżania się" Unii przyspieszyło - zarówno na skutek sił odśrodkowych: eurosceptycyzmu, np. referendów w Danii i Holandii czy negocjacji wokół Brexitu - jak i tych skupionych na zacieśnieniu współpracy w obrębie "starej Europy". Szczególnym objawem tych tendencji był pomysł powołania "małego Schengen", w którym znalazłyby się tylko państwa starej UE. Ponadto, jak zwraca uwagę Krzysztof Blusz z instytutu WiseEuropa, sytuacja jest dziś inna, bo brakuje tego, co mimo rozbieżności spajało całą Unię.
- Oczywiście my już mieliśmy w praktyce Europę wielu prędkości. Ale była wtedy, przed kryzysem, motywacja i chęć, by jednak spójność Unii zwiększać, by także w tych miękkich obszarach ten dystans skracać, by stawiać na elementy wspólnotowe. To, co teraz się zmieniło, to zaufanie - mówi Blusz. - Teraz, kiedy pojawia się temat Europy wielu prędkości, za tym pojęciem kryje się fenomenalnie niski poziom zaufania politycznego, zarówno państw członkowskich do innych państw, jak i do instytucji unijnych. To prowadzi do usankcjonowania tego stanu i dalszej fragmentaryzacji - dodaje.
Jak tłumaczy ekspert, taki układ jest dla pozostającej na uboczu Polski niekorzystny, choćby ze względów gospodarczych.
- Polską drogą rozwojową było oparcie się na unijnych instytucjach, dorobku i na jednolitym rynku. Bo to właśnie dostęp do tego rynku, a nie fundusze unijne, były motorem naszego rozwoju. Tymczasem funkcjonowanie jednolitego rynku nie jest możliwe bez pogłębionej koordynacji politycznej - mówi Blusz. - Obecnie rządząca opcja mówi o tym modelu, że to model niemal neokolonialny. Ale fakt jest taki, że tam, gdzie dwie gospodarki są połączone, ta mniejsza zbliża się z czasem do większej. A alternatywnej wizji na nasz rozwój nie widać - dodaje.
Jak argumentuje ekspert, być może jeszcze ważniejsza jest kwestia bezpieczeństwa. Podzielona i "luźniejsza" Unia to Unia bardziej podatna na zewnętrzne zagrożenia, nie tylko pod względem militarnym. Podziały są bowiem wykorzystywane przez graczy takich jak Rosja czy Chiny i okazują się dobrym polem do ugrywania przez nie swoich interesów.
Jednak zdaniem Pawła Świdlickiego, analityka think-tanku OpenEurope w Londynie, obecna sytuacja może stać się dla Unii - a także dla Polski - szansą na uczynienie Unii bardziej "elastycznej", w której każde państwo miałoby większą swobodę dotyczącą swoich warunków członkostwa w UE. W takim scenariuszu głównym sojusznikiem Polski byłaby Wielka Brytania i wokół tego duetu mógłby zostać stworzony alternatywny ośrodek integracji, który skupiłby się na integracji gospodarczej, ale niekoniecznie politycznej.
- Unia ma problem z integracją, co coraz częściej pokazują jej wyborcy w wyborach, sondażach czy referendach. Problem w tym, że nie chce się do tego przyznać. Według polityków, brak integracji automatycznie równa się dezintegracji. Tymczasem potrzebne jest nowe myślenie - mówi WP Świdlicki. - Żeby zachować Europę, żeby wzmocnić ten projekt, trzeba właśnie takiego elastycznego podejścia. Tylko w takiej formie UE może przetrwać.
Analityk odrzuca przy tym obawy o izolację oraz utratę pozycji Polski w UE, jeśli pozostałaby poza unijnym "twardym jądrem", którego podstawą jest obecnie strefa euro.
- Najważniejsza jest wiarygodność. Jeśli państwo jest stabilne, ma dobrą gospodarkę i się rozwija, to stanowi tak naprawdę o wpływach czy sile państwa w UE - mówi Świdlicki.- Oczywiście, nie jest tak, że obecność i prawo głosu w instytucjach nie są ważne. Ale nie można do tego dążyć za wszelką cenę. Wystarczy spojrzeć na Grecję, która jest w strefie euro i teoretycznie jest w tym twardym jądrze. Ale zamiast współdecydować, są zdani na to, co zdecyduje reszta państw - dodaje.
Zdaniem Blusza, postawienie na brytyjskiego konia i na brytyjską wizję UE, może być jednak dla Polski ryzykowne, choćby ze względu na niepewną przyszłość Zjednoczonego Królestwa we wspólnocie.
- Polska jest obecnie w trudnym momencie. Z jednej strony nie może krzyknąć "więcej Europy", bo obecny rząd uważa ją teraz bardziej za zagrożenie niż szansę, ale z drugiej strony nie ma prawdziwej alternatywy, bo nie skierujemy się przecież na wschód. Te działania są chaotyczne, jesteśmy zawieszeni i "kręcimy się w miejscu" - mówi Blusz. - To jest zresztą woda na młyn tych środowisk, które nigdy nie chciały rozszerzenia Unii. Ich myślenie oparte jest na przeświadczeniu, że deficyt cywilizacyjny między "starą" a "nową" Europą jest tak duży, że nie ma sensu nawet próbować go zasypywać. Te głosy jeszcze niedawno były izolowane, ale teraz coraz częściej pojawiają się w europejskim "mainstreamie". To nie jest dobra sytuacja - podsumowuje ekspert.