Trumpa czeka najtrudniejsze wyzwanie. Jak wyznaczyć linię demarkacyjną?
Negocjacje w sprawie potencjalnej linii demarkacyjnej pomiędzy Rosją a Ukrainą mogą być jednym z najtrudniejszych wyzwań, które staną przed amerykańską dyplomacją. Na razie Donald Trump, próbując doprowadzić do zawieszenia broni pomiędzy Moskwą i Kijowem, był już zmuszony do zaciśnięcia zębów i robienia dobrej miny do gry toczonej przez Władimira Putina. A to przecież tylko pierwszy krok.
Po rozmowie prezydentów USA i Federacji Rosyjskiej, do której doszło 18 marca, media przychylne Republikanom triumfalnie ogłosiły, że Kreml zgodził się na tymczasowe zawieszenie ataków na infrastrukturę energetyczną. W podobnie radosnym tonie wypowiedział się też sam prezydent Stanów Zjednocznych. Również Kreml oświadczył, że Władimir Putin zaakceptował propozycję Trumpa i "natychmiast wydał rosyjskiemu wojsku odpowiedni rozkaz".
Okazało się, że Putin najwyraźniej odmiennie pojmuje, co znaczy "natychmiast". Kilka godzin po tych oświadczeniach, Rosjanie przeprowadzili atak lotniczy, w którym użyli dwóch pocisków balistycznych Iskander-M, czterech pocisków kierowanych S-300 oraz 145 bezzałogowców. Pociski spadły m.in. na dwa szpitale, budynki mieszkalne i infrastrukturę energetyczną, w tym na elektrownię w Słowiańsku. Ataki, ale już o mniejszym natężeniu, powtórzyli dzień później, gdy Trump rozmawiał z kolei z Wołodymyrem Zełenskim.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Rozmowa Trump-Putin. Gen. Polko o przemianie "terrorysty w owieczkę"
Amerykanie uderzeń nie skomentowali. Musieliby przyznać, że Trump został ośmieszony. Pojawiły się jedynie nieśmiałe komentarze, że negocjacje, wykonanie i monitorowanie zawieszenia broni wymagają czasu, a wcześniej Ukraina i Rosja muszą ustalić szczegóły, jak wprowadzić je w życie.
W tym samym czasie ucichły głosy amerykańskich polityków dotyczące błyskawicznego zawieszenia broni i ustanowienia linii demarkacyjnej. Zwłaszcza że Putin nie przyjął amerykańsko-ukraińskiej propozycji i powtórzył swoje żądania rozwiązania wojny, które jest równoznaczne z kapitulacją Ukrainy. Inna sprawa: czy utworzenie linii demarkacyjnej jest w ogóle możliwe.
Linia frontu
Linia frontu jest obecnie rozciągnięta na ok. 1,5 tys. km, z czego aktywne działania prowadzone są na długości ok. 200 km. Na tym odcinku linia frontu meandruje od miejscowości do miejscowości, a wraz z kolejnymi operacjami walczących stron, dość często się zmienia. Kluczowe starcia toczone są najczęściej w miastach lub ich bliskich okolicach. Na pozostałych odcinkach najczęściej prowadzony jest jedynie ostrzał artyleryjski. Rzadziej dochodzi do walk patroli i wypadów piechoty - te mają miejsce głównie na Zaporożu i Charkowszczyźnie. Nie są jednak częste, a front jest stabilny.
W ostatnim czasie Rosjanie w Donbasie ograniczyli działania zaczepne, co może wskazywać na chwilowy brak zasobów. To dlatego, że Kreml - z racji zaangażowania znacznych sił w obwodzie kurskim - ewidentnie nie jest w stanie prowadzić dwóch operacji zaczepnych na poziomie operacyjnym w tym samym czasie. Miał do wyboru odbijać obwód czy prowadzić atak w Donbasie. Wybrał to pierwsze.
Są jednak oznaki, że Rosjanie mogą chcieć zająć lepsze pozycje przed ewentualnym zawieszeniem broni. Na Zaporożu próbują zdobyć miejscowości, przez które przechodzi linia frontu, a na zapleczu są szkolone oddziały, które mogą wziąć udział w spodziewanej wiosennej ofensywie. Być może dopiero po niej Kreml zgodzi się na zawieszenie broni, licząc, że silne uderzenie wyrzuci Ukraińców z Donbasu.
Problem dla Rosjan może okazać się to, że dotychczas uderzenia, w których byli zmuszeni do walki manewrowej, nie wychodziły im. Z pewnym prawdopodobieństwem można więc założyć, że przyszła linia demarkacyjna może przechodzić w przybliżeniu wzdłuż obecnej linii frontu.
Jak wyznaczyć linię demarkacyjną?
Przede wszystkim należy wyznaczyć środki kontroli, które będą nadzorować porozumienie. Rosja kategorycznie nie zgadza się, aby były to wojska europejskie, nie jest także przekonana do tego, aby były to oddziały Organizacji Narodów Zjednoczonych. Można przypuszczać, że najchętniej w ramach "sił pokojowych" Kreml widziałby wojska państw zaprzyjaźnionych, na przykład Iranu czy Korei Północnej. W grę wchodziłyby ewentualnie przyjaźnie neutralne Indie. To wygląda już jednak nie jak realny scenariusz, a science fiction.
Takie rozwiązanie trudno sobie wyobrazić, bo pozwalałby na większą swobodę i przymykanie oka na prowokacje, które Rosjanie uskuteczniają od lat. Zapewne nie inaczej byłoby po zawieszeniu broni.
- W tym przypadku można formułować wnioski na podstawie doświadczeń z okresu obowiązywania porozumień mińskich, to znaczy między lutym 2015 a lutym 2022 r. Wówczas siły tzw. separatystycznych republik, a de facto rosyjskie, regularnie naruszały zawieszenie broni – mówi dr Dariusz Materniak, ekspert ds. wschodnich. - Oczywiście sytuacja była wtedy dużo spokojniejsza niż obecnie i względnie stabilna. Po stronie rosyjskiej obowiązywały też, z lepszym lub gorszym skutkiem, porozumienia o wycofaniu ciężkiego sprzętu i artylerii na określoną odległość od linii rozgraniczenia. To wpływało pozytywnie na zmniejszenie intensywności prowadzonych działań zbrojnych.
Podobnego zadnia jest dr Michał Piekarski, ekspert ds. bezpieczeństwa z Uniwersytetu Wrocławskiego.
- Prowokacje są praktycznie pewne i miałyby na celu zmuszenie Ukrainy do odpowiedzi, a tym samym zdyskredytowania pokojowego rozwiązania konfliktu. – mówi ekspert. - Obawiam się, że Rosjanie celowo prowokowaliby walki i powodowali ofiary, pozorując ataki "nieznanych sprawców" czy "ukraińskich bojówek".
To bardzo prawdopodobna opcja. Kreml wyciągnął właśnie z szafy Władislawa Surkowa, który po 2014 r. odpowiadał za działania hybrydowe na kierunku zachodnim. Także w Polsce. Jego pojawienie się w sferze publicznej nie wróży nic dobrego. A problemów jest przecież znacznie więcej.
Kością niezgody mogą być także miejscowości, o które nadal toczą się walki, a pełnej kontroli nad nimi nie posiada żadna ze stron. Tak jest choćby w Torecku czy wsiach w pobliżu linii frontu. Rosjanie w tej chwili robią całkiem dużo, aby przejąć nad nimi kontrolę, jednak nie są w stanie uzyskać przewagi.
- Prawdopodobnie najlepszym rozwiązaniem byłoby uznanie takich miejscowości za strefy zdemilitaryzowane – uważa dr Materniak. - Kontrola reżimu wstrzymania ognia jest trudniejsza w terenie zabudowanym niż otwartym, tworzy zwiększone ryzyko prowokacji zbrojnych. Dlatego najlepiej, aby obie strony wycofały się na tę samą odległość od linii frontu, tak, aby oddać takie tereny pod kontrolę sił międzynarodowych. Otwartym pozostaje pytanie, czy będzie to możliwe.
Na straży porozumień
Zarówno Europa, jak i Ukraina oraz USA sugerują, że na straży zawieszenia broni powinny stanąć oddziały pokojowe. O oddziałach pod egidą ONZ prawie się nie wspomina, bo organizacja uważana jest w Kijowie za skompromitowaną. Częściej wspominane są oddziały złożone z armii europejskich, na co z kolei nie chce zgodzić się Moskwa. Również zdania wśród ekspertów są podzielone.
- Z pewnością rozmieszczenie sił pokojowych wpłynęłoby stabilizująco na sytuację na linii frontu – mówi dr Materniak. - Na pewno bardziej niż np. w przypadku obecności misji obserwacyjnej OBWE jak w czasie porozumień mińskich.
Odmiennego zdania jest dr Piekarski.
- Wojska rozjemcze byłyby fatalnym pomysłem, o ile nie byłyby bardzo silne. Jeśli tak by sie nie stało, byłyby zagrożone prowokacjami i rosyjskimi atakami, a finalnie powtórzyłyby los sił UNPROFOR z Bośni – zauważa ekspert, dodając, że Rosjanie nie mogą czuć się zbyt pewnie w obliczu sił pokojowych.
- Są tu jednak dwa główne problemy – zauważa jeszcze dr Materniak. - Po pierwsze musiałaby się na to zgodzić sama Rosja, a decyzja w tej sprawie może zapaść na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ, a tam Rosja ma prawo weta jako stały członek. Po drugie, otwarte jest pytanie, żołnierze, z jakich krajów mieliby brać udział w takiej misji. Jak wiadomo, Moskwa wyklucza udział żołnierzy z krajów NATO, zatem pod uwagę można brać kraje afrykańskie, Ameryki Południowej czy też Dalekiego Wschodu, o ile będą one zainteresowane udziałem w takiej misji.
Ponadto mandat misji pokojowej, czy to pod egidą ONZ, NATO, czy też innej organizacji, powinien regulować środki, jakie będzie ona posiadać. To może potrwać. ONZ dotychczas nie działało zbyt rychliwie, a samo prawo weta, jakie posiada Rosja, może sparaliżować wszelkie działania pokojowe. Wydaje się, że Trump nie do końca wiedział, na co się porywa, bo choćby ustalenie tylko linii demarkacyjnej może być niezwykle skomplikowane.
Sławek Zagórski dla Wirtualnej Polski
CZYTAJ WIĘCEJ: Putin nie ruszy na Europę? "Na 100 proc. nie"