"Ta walka jest prosta". Automatyczna kontrola prędkości na masową skalę
Gdy wprowadzali program "Wizja zero", byli pośmiewiskiem całej Polski. Dziś z Jaworzna nikt się już nie śmieje, bo bezpieczeństwo na drogach zdecydowanie wzrosło, a miasto się nie korkuje. Gdyby zależało to od Tomasza Toszy, kamery kontrolujące kierowców byłyby w sygnalizacji świetlnej w całej Polsce, a wysokość mandatów byłaby powiązana z zarobkami.
Patryk Słowik: Można jeździć szybko i bezpiecznie?
Tomasz Tosza, zastępca dyrektora w Miejskim Zarządzie Dróg i Mostów w Jaworznie: Nie można.
Dlaczego? Są przecież nawet kursy szybkiej i bezpiecznej jazdy. Organizatorzy oszukują?
Oszukują. Ale pan pozwoli, że odpowiem pytaniem na pytanie. Czy wie pan, dlaczego w miejscach, w których występuje dzika zwierzyna, ustanawia się z reguły ograniczenia prędkości do 60 km/h?
Nie wiem. Dlaczego?
60 km/h to próg percepcji zwierząt na szybko poruszające się obiekty. Innymi słowy, taka prędkość auta daje nadzieję, że zwierzę uniknie zderzenia. Wierzymy w te zwierzęta bardziej niż w ludzi.
Gdybyśmy uznali, że można jeździć szybko i bezpiecznie, uznalibyśmy, że próg percepcji prędkości u ludzi jest lepiej rozwinięty niż u dzikich zwierząt. A nie jest.
Może da się to wyćwiczyć?
Jeśli już to w bardzo ograniczonym zakresie.
Natomiast faktycznie jesteśmy w stanie wyselekcjonować ludzi, którzy pod względem fizjologicznym są nadludźmi. W ten sposób dobierano np. astronautów do programu Apollo. Pod względem możliwości psychoruchowych byli nadzwyczajni, mieli wyjątkowe zdolności i talenty.
Gdy stali się bohaterami Ameryki, od lokalnego dystrybutora samochodów Chevrolet dostali po corvette. I na przylądku Canaveral jeździli bardzo nieprzepisowymi prędkościami. Policja przymykała na ich wyczyny oko, w końcu bohaterowie. Okazało się, że nigdy nie spowodowali żadnego wypadku.
Ale, jak sam pan powiedział, fizjologicznie byli nadludźmi.
I do tego właśnie zmierzałem. Dziś prawo jazdy może mieć w zasadzie każdy. Przepisy prawa drogowego muszą więc być dostosowane dla przeciętnych użytkowników dróg, a nawet ciut poniżej przeciętnej.
Jednocześnie większość kierowców przecenia swoje możliwości. 90 proc. kierujących autami uważa, że jeździ lepiej niż co najmniej połowa kierowców. Statystycznie to niemożliwe.
Jeśli więc mam być bardzo precyzyjny w odpowiedzi na pytanie, czy można jeździć szybko i bezpiecznie, to powiem tak: jeśli ktoś mógłby zostać astronautą w programie kosmicznym, to zapewne może. Ale przytłaczająca większość z nas ani nigdy nie kwalifikowałaby się do takiego programu, ani nie może jeździć szybko i bezpiecznie.
Może jeśli często będę jeździł szybko, nauczę się tego i będę też jeździł bezpiecznie?
Nie. I to z dwóch powodów.
Po pierwsze, mamy ograniczenia, których nie przeskoczymy. Przykładowo ludzki wzrok, w porównaniu do wielu innych gatunków żyjących na naszej planecie, jest żałośnie słaby. Ewolucja uznała, że nie potrzebujemy lepszego wzroku, bo nie przewidziała, że wynajdziemy pojazdy mogące poruszać się tak szybko.
Po drugie, wypadki, jak sama nazwa wskazuje, to efekt wypadku, przypadku.
Nawet jeżeli uznalibyśmy, że potrafi pan jeździć szybko i bezpiecznie, to czy mamy pewność, że inni kierowcy także potrafią? Czy jesteśmy pewni tego, że kierowca widzący, jak pan mknie swoim superautem, nie zachowa się w sposób nieracjonalny?
Moi redakcyjni koledzy, Dariusz Faron i Paweł Figurski, zajęli się tematyką nielegalnych nocnych wyścigów. I policjanci powiedzieli im, że mają związane ręce, że przepisy są złe. To prawda czy tylko wymówka?
Prawda. Mamy problem z przepisami. I nie jest to problem w egzekwowaniu ich, tylko w braku narzędzi. Policja ma techniczne możliwości ścigania tych ulicznych rajdowców, ale nie ma możliwości prawnych.
Jak powinno się to uregulować?
Nielegalne wyścigi powinny być zakazane, a uczestnictwo w nich powinno być traktowane podobnie jak uczestnictwo w bójce.
Czyli kodeks karny, przestępstwo i skazywać.
I to nie za pasję, bo w zamiłowaniu do szybkich sportowych samochodów nie ma nic złego. Tylko takie pasje należy realizować na zamkniętych i bezpiecznych torach, a nie na ulicach.
Zaostrzanie przepisów dla kierowców zazwyczaj spotyka się ze znacznym oporem społecznym.
W wypadku uznania nielegalnych wyścigów za działalność przestępczą bez wątpienia by tak nie było; mało kto będzie popierał możliwość zasuwania po 200 km/h ulicami miasta, po których mogą chodzić ludzie.
Ale, mówiąc ogólniej, uważam, że grupa ludzi, którzy chcą jeździć szybko, jest bardzo głośna, ale niewielka.
Przed wprowadzeniem podwyżki mandatów za zbyt szybką jazdę zostały przeprowadzone badania opinii publicznej. I okazało się, że 2/3 polskich obywateli popiera podwyższenie wysokości mandatów. Intuicja zresztą ludzi nie zawiodła.
Dzięki temu mieliśmy 1/3 mniej wypadków śmiertelnych w ubiegłym roku. To efekt tylko i wyłącznie zmian wprowadzonych przez wysokość mandatów.
Kierowcy, którzy wcześniej trzymali nogę na gazie, teraz trzymają rękę na portfelu?
Kierowcy zawsze pojadą z prędkością, która uważają za bezpieczną dla siebie. Nie pojadą szybciej, jeżeli będą się bać. Bać mogą się geometrii drogi lub o stan swojego portfela. Bo na mandat 50 czy 100 zł wielu mogło machnąć ręką. Teraz gdy kierowca za podobne wykroczenie ma zapłacić 1000 czy 1500 zł mandatu, to już się obawia. Ot, choćby tego, że nie ukryje przed żoną, iż trzeba wydać tyle pieniędzy bez sensu.
W przypadku ścigających się nocami nawet wysokie mandaty nie pomagają. Stać ich.
Można by to rozwiązać poprzez wprowadzenie rozwiązania, które obowiązuje w niektórych krajach skandynawskich, gdzie wysokość mandatu uzależniona jest od deklarowanych dochodów.
Gorzej, gdy zarabiają rodzice, ścigają się dzieci, a samochód jest zarejestrowany na jeszcze kogoś innego.
Skuteczną metodą walki mogłaby być konfiskata samochodów. I miałoby to dodatkowy wymiar, bo uczestnicy nocnych wyścigów są fascynatami motoryzacji. Dla nich samochód to nie tylko urządzenie do przemieszczania się. To także sposób pokazania swojej męskości, ilości testosteronu, to obiekt miłości. A ryzyko utraty tej miłości mógłby stanowić czynnik zniechęcający do brania udziału w wyścigach.
Polski ustawodawca postanowił konfiskować auta pijanych kierowców. I tak nagmatwano w ustawie ze wskazaniem, kiedy zabiera się samochód, kiedy ktoś musi zapłacić jego równowartość, że łatwo się w tym pogubić. W efekcie łatwo te przepisy były ośmieszane.
Nie powinniśmy prawa wymyślać na nowo. Można przecież skorzystać ze wzorców prawnych wypracowanych w innych krajach, gdzie to sprawdzono i gdzie to działa. Możemy np. przepisy duńskie, niemieckie przetłumaczyć i wprowadzić do polskiego systemu. Społeczne poparcie dla zmian jest. Ludzie nie akceptują bandyckich zachowań na drodze.
A może tak się panu tylko wydaje? 17 września wejdą w życie przepisy, które spowodują szybsze usuwanie punktów karnych i przywrócenie możliwości organizowania kursów redukujących liczbę punktów. To powrót do dawnych rozwiązań. Politycy uznali, że zapewni im to popularność.
Uważam, że nie zapewni.
Łagodzą przepisy wbrew obywatelom?
W przypadku polityków mamy do czynienia z ludźmi z klasy średniej i wyższej, których stać na duże, szybkie samochody. I ludzie ci mają wewnętrzną potrzebę manifestowania swojego bogactwa. Nie pojmują rzeczywistości z perspektywy społeczeństwa. Kreują przepisy pod siebie.
Warto badać opinię publiczną, żeby wiedzieć, jakie ludzie mają podejście do łamiących przepisy ruchu drogowego.
Tymczasem wprowadza się zmianę, której chcą głównie sami politycy.
Chcą też przedsiębiorcy z branży transportowej.
Jeżeli ktoś ma dużo punktów, niech ich już więcej nie zbiera. To banalnie proste, należy tylko zweryfikować te cyferki, które są na znakach, z tymi cyferkami, które są wyświetlane na wyświetlaczach samochodów.
Nie należy jeździć szybko, nie należy wyprzedzać na podwójnej ciągłej, na przejściu dla pieszych, nie należy wymuszać pierwszeństwa. To są rzeczy do zrobienia.
Ta nowelizacja pogorszy bezpieczeństwo na drogach?
W krótkiej perspektywie nie. Ci, którzy nazbierali punkty, przez rok jeszcze muszą uważać.
Być może pójdą i zapłacą za kurs edukacyjny, ale nie sądzę, by to wpłynęło znacząco na sytuację.
Te kursy redukujące punkty to dobry pomysł czy zły?
To totalna bzdura. Jedyną rzeczą, która edukuje kierowców, to odpowiedniej wysokości mandat i punkt karny.
Ale wracając: po 17 września nie będzie tąpnięcia, jeśli chodzi o poziom bezpieczeństwa na drogach. Natomiast trzeba pamiętać o tym, że mimo tego, iż po wcześniejszej zmianie przepisów zmniejszyliśmy liczbę wypadków śmiertelnych na drogach o 1/3 i trafiliśmy do średniej unijnej, gdzie około pięćdziesiąt kilka osób na milion ginie rocznie w wypadkach drogowych, to są kraje w Europie, gdzie ten poziom bezpieczeństwa na drogach jest dwukrotnie lepszy. Mamy ciągle pole do tego, żeby zmniejszyć liczbę wypadków śmiertelnych o około tysiąc osób rocznie. Innymi słowy, tysiąc osób może żyć, jeżeli będziemy walczyć o bezpieczeństwo na drogach. A ta walka jest prosta.
Co należałoby zrobić?
Na masową skalę zautomatyzować kontrolę nad prędkością.
Czyli?
Po pierwsze należy wdrożyć automatyczne odcinkowe pomiary prędkości na znacznie większą skalę niż dotychczas, tak jak zrobiono to np. w Holandii, Danii czy Szwecji. To jest najlepszy, najskuteczniejszy i najbardziej poprawiający bezpieczeństwo system.
Po drugie, kontrola przejazdów na czerwonym świetle. W Polsce większość sygnalizacji świetlnych jest nowoczesna, posiada sterowniki, do których można podpiąć system kamer automatycznie wykrywających naruszenia przepisów.
I po trzecie - fotoradary. Przy czym ich mogłoby być nawet mniej, gdyby wdrożyć powyższe rozwiązania, bo fotoradary działają mniej skutecznie niż odcinkowe pomiary prędkości i powodują efekt kangura. Czyli kierowca jedzie szybko, zwalnia przed fotoradarem, jedzie szybko, znów zwalnia.
I to by wystarczyło, by zbliżyć się pod względem bezpieczeństwa na drogach do najlepszych w Europie?
Tak. Nie jesteśmy przecież gorszymi kierowcami niż Finowie czy Duńczycy.
Nawet jeśli mamy trochę starsze i gorsze samochody, to przytłaczająca większość wypadków nie zdarza się z powodu awarii technicznej pojazdu. To efekt tego, że nasze ciała i zmysły są nieprzystosowane do działania powyżej naturalnych prędkości.
Mogę jeden przykład?
Oczywiście.
Od pewnego czasu samochody posiadają czarne skrzynki, które rejestrują parametry pojazdów. Niemieccy naukowcy zbadali czarne skrzynki pojazdów, które brały udział w zdarzeniach drogowych. Chcieli zobaczyć, jak kierowcy reagują na zmieniającą się sytuację na drodze podczas zdarzenia. Okazało się, że 90 proc. kierowców nie zrobiło najprostszej rzeczy, którą można zrobić, żeby zmniejszyć ciężkość zdarzenia - nie nacisnęli na pedał hamulca.
Pokazuje to, że ludzka percepcja i czas reakcji nie jest dostosowany do poruszania się z nieprzepisowymi prędkościami.
A ze wzoru na energię kinetyczną wynika, że nawet niewielkie zmniejszenie prędkości może przynieść znaczne korzyści, poprawę bezpieczeństwa.
W skrócie zatem: tak, jeśli spowodujemy, że polscy kierowcy trochę zwolnią, będzie u nas dużo lepiej.
Policja podsumowała właśnie wakacje na polskich drogach.
Widziałem. Nic się nie zmieniło, statystyki jak w zeszłym roku.
Jednak było trochę lepiej, mniej wypadków.
Odchylenia na poziomie 2-3 proc. są zbyt małe, by mówić o poprawie. Wystarczy, że przez kilka dni tego roku była odrobinę gorsza pogoda niż w zeszłym roku.
Chyba lepsza.
No właśnie nie, taki paradoks. Obecnego lata mieliśmy nawet dwa takie dni, gdzie nie doszło do żadnego wypadku śmiertelnego. I cechą tych dni była po prostu brzydka pogoda. Wszyscy zwolnili. Natomiast kiedy jest piękna pogoda, sucha jezdnia, droga czyściutka aż po horyzont, wtedy noga w pedał gazu. Nieprzewidziana sytuacja. I nagle okazuje się, że mamy 8, 9, a nawet 14 wypadków śmiertelnych dziennie.
W połowie 2021 r., gdy wprowadzano przepis przyznający bezwzględne pierwszeństwo pieszemu na przejściu dla pieszych i likwidowano tzw. wtargnięcie na przejście, mówił pan, że będzie lepiej. A jest stagnacja.
Ale stagnacja jest, gdy porównujemy lato 2023 r. do lata 2022 r. Efekty tamtych przepisów - czyli przede wszystkim pierwszeństwa pieszych i podniesienie mandatów - zostały już skonsumowane. 1/3 wypadków śmiertelnych mniej nie wzięła się znikąd.
Jeśli chcemy jeszcze bardziej poprawić bezpieczeństwo na drogach, to musimy jeszcze mocniej dokręcać śrubę. Dodatkowo, nie traćmy z pola widzenia tego, że nie jesteśmy w stanie w ciągu roku przebudować infrastruktury drogowej tak, żeby wyglądała, jak duńska, szwedzka czy holenderska.
Inna rzecz, że kłopoty z nią są zupełnie inne, niż mogłoby się niektórym wydawać.
To znaczy?
Jestem zwolennikiem tezy, że infrastruktura jest w stanie ratować życie. I nie potrzeba znaków, tylko droga, infrastruktura drogowa, powinna pomóc kierowcy jeździć zgodnie z przepisami. Jeżeli kierowca widzi drogę, która jest w odpowiedni sposób zbudowana, i widzi, że jechanie z prędkością większą niż 50 km/h jest dla niego niebezpieczne, niezdrowe i złe dla jego samochodu, to on dostosuje się do prędkości. On nie potrzebuje wtedy żadnych znaków.
Jeśli jednak mamy w polskich miastach drogi, które wyglądają jak autostrady, to proszę wybaczyć, ale sugerowanie kierowcom znakami, że mają jeździć z mniejszymi prędkościami, sprawia, że ci kierowcy mają poważny dysonans. Jak mam jechać 70 km/h, jak mogę jechać spokojnie 140 km/h?
Może to efekt tego, że kiedy władze jakiegokolwiek miast chcą zwęzić drogę, spotykają się z karczemnymi awanturami.
Trzeba to przetrwać, a ludzie zauważą, że te nieintuicyjne, sprzeczne z mitycznymi "zdrowym rozsądkiem" i "chłopskim rozumem", rozwiązania działają.
Ruch drogowy to nie jest życie na sawannie. Nasze mózgi zostały przystosowane przez ewolucję do tego, żeby przeżyć na sawannie, a nie do tego, żeby jeździć samochodami. To, co nazywamy chłopskim rozumiem, jest tak naprawdę brakiem wiedzy, zawsze prowadzi do gigantycznych kłopotów i do dużej liczby wypadków śmiertelnych.
Każdego roku na naszej planecie ginie ponad milion osób w wypadkach drogowych. To zdecydowanie więcej niż we wszystkich wojnach, jakie są teraz toczone i w przypadku zabójstw. Więcej się zabijamy samochodami, niż innymi narzędziami, bronią palną czy bronią białą.
Dalej mamy kłopot z pijanymi kierowcami czy to już melodia przeszłości?
Mamy gigantyczny problem! Konfiskata samochodów pijanych kierowców to coś, co może być wstrząsem dla tych ludzi. I stopniowo będziemy tych ludzi eliminowali z dróg. Pomimo tego, że pijani kierowcy czasami są łapani, karani, otrzymują kolejne sądowe zakazy prowadzenia pojazdów, to ciągle znajdują się w ruchu drogowym. I to jest dramat.
Mam wrażenie, że o pijanych kierowcach mówi się przede wszystkim wtedy, gdy jakiś kolejny artysta zostanie złapany, a potem nader łagodnie ukarany.
Nie mam wrażenia, by same kary były bardzo łagodne. Ze społecznego punktu widzenia pijanych kierowców należałoby prędzej leczyć niżeli wsadzać do więzienia. A jednocześnie odbierać narzędzie popełnienia przestępstwa oraz zakazywać prowadzenia pojazdów.
Tylko ludzie często mówią "i co z tego, skoro i tak będzie jeździł?".
I niestety mają rację, bo te zakazy bywają martwe. Gdyby np. wszystkie radiowozy w Polsce zaopatrzyć w skanery tablic rejestracyjnych, to policjant jadący radiowozem w zupełnie w innej sprawie, będzie mógł dostrzec: "o, jedzie samochód zarejestrowany na osobę, która ma odebrane uprawnienia z powodu jazdy po alkoholu". I wtedy bomby i wyłapujemy człowieka.
Tylko to niedoskonałe narzędzie - równie dobrze ktoś bez uprawnień może jechać autem z wypożyczalni, pożyczonym od znajomego.
Oczywiście, że to niedoskonałe narzędzie. Ale lepsze niż żadne. W przypadku polityków i artystów, którzy jeździli mimo orzeczonego zakazu, było najczęściej tak, że jeździli swoimi pojazdami.
Pamiętajmy, że liczba pijanych kierowców jeżdżących po polskich ulicach jest liczona w promilach. Natomiast liczba wypadków ciężkich z udziałem tych kierowców to 6-7 proc. ogółu ciężkich wypadków rocznie.
Pomówmy chwilę o Jaworznie.
Jaworzno było jednym z najbardziej zakorkowanych miast w Polsce. Wszystkie podróże wewnętrzne, czyli po mieście, odbywały się przez śródmieście, które w godzinach szczytu stawało się jednym gigantycznym korkiem.
Postanowiliście coś z tym zrobić. Co?
Najpierw, zanim zaczęliśmy przebudowywać drogi, poprosiliśmy o przygotowanie rozwiązań przez inżynierów transportu. To na pozór banał, ale w wielu miastach urzędnikom wydaje się, że wszystko sami wiedzą najlepiej.
Zrealizowaliśmy program budowania wewnętrznych obwodnic, które wyprowadzały ruch międzydzielnicowy z miejsc, gdzie toczy się miejskie życie. To po kilku latach poprawiło bezpieczeństwo na drogach o blisko połowę i zmniejszyło korki.
Widząc efekty, poszliśmy dalej. Zaczęliśmy kameralizować ulice.
Tu wyjaśnijmy od razu: nie oznacza to zakładania kamer.
Nie. Zaczęliśmy tak przebudowywać ulice, aby sam ich wygląd mówił kierowcom, z jaką bezpieczną prędkością mogą się poruszać. Zwężaliśmy pasy ruchu.
Zaczęliśmy stosować metody fizycznego ograniczenia prędkości. Wyniesione przejścia dla pieszych, wyniesione skrzyżowania, masowe budowanie rond.
Pamiętam, że byliście pośmiewiskiem na ogólnopolską skalę.
Przez pewien czas byliśmy jednym z największych bohaterów programu TVN Turbo "Absurdy drogowe". Faktycznie najpierw wyśmiewano nasze rozwiązania, ale później - gdy nasza "Wizja zero" zadziałała i zredukowaliśmy liczbę wypadków śmiertelnych do zera - to w tym samym TVN Turbo pokazywali Jaworzno jako przykład tego, że odpowiednia infrastruktura drogowa może uratować życie.
A tak naprawdę stosowaliśmy rozwiązania, które zostały wymyślone, wdrożone i sprawdzone w dużych miastach Zachodniej Europy – nic więcej. Te rozwiązania działają wszędzie i w każdych warunkach. Drogi to ma być scenografia jak w teatrze. Jak aktor wchodzi na scenę, to ma od razu wiedzieć, jaką role odgrywa, czy to ma być komedia, czy dramat. A te scenografie trochę się różnią.
Wystarczy kierowcom pomóc jeździć z legalną prędkością i natychmiast poprawia się nam bezpieczeństwo.
Mam wrażenie, że traktuje pan kierowców trochę jak niesforne dzieci.
Bo kierowcy są trochę jak niesforne dzieci. Łamią zasady, więc trzeba ich za to zbesztać, czasem ukarać, niekiedy odebrać narzędzie, którym wyrządzają zło. Aż się nauczą właściwie zachowywać.
Protekcjonalne.
Jeśli ten protekcjonalizm pozwala uratować życie wielu ludzi, w porządku - mogę uchodzić za protekcjonalnego.
Widziałem, jak na wprowadzane przez was zmiany zareagowali mieszkańcy Jaworzna. Ogromna fala krytyki.
Teza, że mieszkańcy Jaworzna byli i są przeciwko, jest nieprawdziwa. W Jaworznie mieszka 90 tys. ludzi. Wystarczy, żeby krytycznymi wobec zmian było kilkaset osób, to one są w stanie wywołać w Internecie taki hejt, że mogłoby się wydawać, że wszyscy mieszkańcy Jaworzna są przeciwni zmianom.
W badaniach opinii publicznej wyszło nam, że ponad 80 proc. ludzi te zmiany popiera.
Jakoś ich w mediach, także tych lokalnych, nie widać.
Prawda jest taka, że w mediach pracują ludzie, którzy są przeciwni zmianom, bo lubią sobie szybko pojeździć. To podobny kazus jak z politykami.
Ktoś awansuje do średniej klasy i stać go na szybki samochód, to chce wykorzystać jego możliwości. Nie przejmuje się opinią czy też bezpieczeństwem innych ludzi.
Pana zdaniem politycy i dziennikarze promują to, co niebezpieczne, bo sami lubią szybko jeździć?
Oczywiście. Dziennikarze prezentują zazwyczaj te poglądy, do których im bliżej. Nie widzę innego wyjaśnienia tego, że 80 proc. mieszkańców Jaworzna popiera wprowadzone przez nas zmiany, a w sondach ulicznych przeprowadzanych przez niektóre redakcje wszyscy są przeciw.
Z legislacją jest podobnie.
Proszę zwrócić uwagę, że nie mamy problemu z uchwalaniem przepisów lotniczych, bo politycy na masową skalę nigdy nie będą pilotami i nie będą musieli stosować tych przepisów. W lotnictwie udało się osiągnąć "wizję zero" jasnymi i egzekwowanymi przepisami. Jeżeli pilot zaczyna fikać, to natychmiast traci licencję i już sobie nie polata, nikt go nie zatrudni.
Oczywiście zdarzają się pewne tragedie, ale tego nie da się całkowicie uniknąć.
Tylko jest pewna różnica: licencja pilota to dla większości Polaków fanaberia. Prawo jazdy to dla wielu konieczność jest niczym prawo obywatelskie.
Dotykamy innego kłopotu, czyli wykluczenia komunikacyjnego. Fakt jest taki, że mamy w Polsce kilkanaście milionów ludzi wykluczonych komunikacyjnie. I rzeczywiście samochód jest im potrzebny, skoro są pozbawieni dostępu do innego środka przemieszczania się. Tym bardziej więc ludziom tym trzeba zapewnić przede wszystkim prawo do bezpiecznego przejazdu z miejsca A do miejsca B, bez ryzyka, że zginą na drodze, bo ktoś musi popisać się wydechem.
Dodatkowo wie pan, na co najczęściej narzekają kierowcy?
Na korki?
Bingo.
No, to jeśli pan zwęża ulice i wstawia dodatkowe ograniczenia prędkości, zwiększa pan korki.
Wprost przeciwnie, zmniejszamy. I mogę to łatwo udowodnić, właśnie na przykładzie Jaworzna.
To było miasto, które było jednym wielkim korkiem. W tej chwili korków w Jaworznie nie ma. Nie ma ich dlatego, że kierowcy jeżdżą wolniej, ale podróż jest szybsza, bo nie muszą np. stać na skrzyżowaniach.
Problemem w polskich miastach jest włączenie się do ruchu, wjechanie z drogi podporządkowanej na główną. Główną drogą kierowcy jadą tak szybko, że trzeba czekać na dużą dziurę pomiędzy pojazdami, żeby się wbić. Natomiast kiedy wszyscy jeżdżą w sposób zdyscyplinowany, nie ma problemu z włączaniem się do ruchu. Prędkości są mniejsze, ale poświęcamy mniej czasu na podróżowanie, ponieważ jeździmy płynniej.
Jeśli ktoś w to nie wierzy, powtórzę - wystarczy zobaczyć, jak było w Jaworznie, a jak jest obecnie.
Wierzy pan, że gdy spotkamy się za pięć lat, sytuacja w całej Polsce się poprawi?
Są na to szanse. Już dziś nie niesiemy czerwonej latarni pod względem bezpieczeństwa ruchu drogowego w Europie, jesteśmy średniakiem.
Paradoksalnie pomóc w zmianach mogą tragiczne wypadki, do których dochodzi. Przecież nasza rozmowa nie wzięła się znikąd - odezwał się pan, bo w ostatnich tygodniach doszło do kilku bardzo poważnych wypadków śmiertelnych spowodowanych przez "ścigantów".
Jest szansa, że politycy poczują presję społeczną. I dostrzegą, że na poprawie bezpieczeństwa na drogach można zyskać, bo większość Polaków właśnie tej poprawy oczekuje, a nie drogowej wolnoamerykanki.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski