Czujesz, że uczestniczysz w czymś, czego się nie da odwrócić, nie da pościerać, nie da się odzobaczyć i cofnąć. Koniec, kropka - mówi podinspektor Krzysztof Burdak. Widział zmasakrowane ciała. Ludzi bez głów. Widział dzieci, które w ułamku sekundy zostały sierotami. Kierowcom, którzy do tego doprowadzili, ma do powiedzenia jedno: "Pozabijałeś ich, bandyto drogowy".
Od redakcji: tekst Anny Śmigulec ukazał się w WP Magazyn w lipcu 2021 roku
***
Anna Śmigulec: Pamięta pan sytuację z pracy w drogówce, która panem wstrząsnęła?
Podinspektor Krzysztof Burdak, emerytowany naczelnik krakowskiej policji drogowej, aktualnie egzaminator i specjalista do spraw bezpieczeństwa ruchu drogowego w Małopolskim Ośrodku Ruchu Drogowego:
Niestety, pamiętam. To był drugi dzień mojej służby, miałem 21 lat i byłem na śmiertelnym wypadku. Nad taką sytuacją nie można później przejść do porządku dziennego.
Mój starszy kolega powiedział kiedyś, że policjant nigdy nie uwolni się od pewnych rzeczy, których doświadczył w czasie pracy.
Kryminalny nie zapomni widoku człowieka, który się powiesił, ofiar handlu ludźmi, gwałconych kobiet, a policjant z drogówki nie wyprze z pamięci wypadków śmiertelnych. Słońce już nigdy nie będzie świecić tak samo.
Dziś jestem na emeryturze, przesłużyłem 34 lata, zabezpieczałem wizyty wielu głów państw, cesarza i cesarzowej Japonii, trzech papieży, w tym Światowe Dni Młodzieży, ale tamtą sytuację mam wciąż przed oczami, choć chciałbym zapomnieć.
Zginęło małżeństwo. Przed Olkuszem, gdzie droga biegła z górki, pod górkę i na łuku drogi, my to nazywaliśmy "siodełko". Przy wyprzedzaniu.
Nie chcę do tego wracać.
Albo później już w Krakowie: ktoś zostawił nieoświetloną przyczepę na wiadukcie. A samochodem osobowym jechali pracownicy ze Śląska. I nie wiem: zagadali się czy byli zmęczeni, ale jej nie zauważyli. I wbili się pod tę przyczepę. Poodcinała im wszystkim głowy. Trzy śmierci na miejscu.
Nie chcę mówić o szczegółach, całe życie chciałem to wymazać z pamięci i nie jestem w stanie.
Ale zaraz po tym pierwszym wypadku zdarzyło się jeszcze coś ważnego. W innym miejscu zginęło bodajże dwóch braci i żona jednego z nich. Wszyscy z jednego domu.
Nie miałem jeszcze tygodnia służby, a pojechałem ze starszym kolegą i koleżanką powiadomić rodzinę.
To było między Krakowem a Skałą, kręta droga pod górkę, w wiosce, pamiętam ten domek...
I co wtedy? Staje pan przed drzwiami domu, ktoś otwiera...
No właśnie, i... tego się nie da opisać. Nie wiadomo, w jaki sposób to powiedzieć.
A przecież przyjeżdżamy do ludzi, którzy są zajęci własnymi sprawami: ktoś odrabia lekcje z dziećmi, ktoś wstawia pranie, ktoś ogląda komedię. A ty dzwonisz do drzwi i masz mu oznajmić, że jego syn albo żona, albo i pół rodziny zginęło w wypadku. I wręczyć rzeczy osobiste, które po nich zostały.
Najpierw jest zdziwienie: "Czego ten policjant chce?". A potem już niedowierzanie, wielki szok, rozpacz. Wszystko naraz.
Koledzy strażacy byli na śmiertelnym wypadku: zginął młody chłopak na motocyklu, rozcinali coś i zobaczyli, że akurat dzwoni telefon. Wyświetlało się "Mama". Nie odebrali.
Pewnie trudno to udźwignąć.
Od czterech lat prowadzę szkolenia reedukacyjne dla kierowców, którym odebrano prawo jazdy po alkoholu lub narkotykach. I zawsze mówię tym ludziom: "To wy powinniście z tą policją pojechać powiadomić rodzinę, że ich bliscy nie wrócą już do domu. Nigdy. I oddać rzeczy osobiste. Dokumenty, karty kredytowe, pieniądze, telefon, klucze. Może wtedy zrozumielibyście, że to jednak nie wy mieliście pecha".
Pecha? O czym pan mówi?
No przecież kierowcy, którym odebrano prawo jazdy za prowadzenie po pijanemu, czują się pokrzywdzeni! Żalą się jeden drugiemu [tu Krzysztof Burdak odgrywa scenkę, jakby rozmawiało dwóch mężczyzn: zatroskany i przygnębiony].
- Co się stało?
- A, daj spokój, jakiego miałem pecha! Gliniarze mnie zatrzymali.
- Co się stało?
- No przecież wczoraj wracałem od ciebie, cośmy po dwa czy trzy piwka wypili. I zabrali mi prawko.
W większości krajów cywilizowanych motoryzacyjnie to wstyd się przyznać. A u nas:
- Ty, faktycznie, ale miałeś pecha! Jak ci pomóc? Mamy kogoś znajomego?
Przecież to do mnie dzwoniono wiele razy!
Jak był pan naczelnikiem drogówki?
No tak! Że "przyjaciel miał pecha" i żebym mu pomógł. Na co odpowiadałem: "Nawet nie próbuj mnie o cokolwiek prosić! Bo dowalę jeszcze tobie".
Bo u nas wszystko zganiamy na pecha. Nie na własną głupotę, nieodpowiedzialność, ułańską fantazję. I przeraża mnie to, że zaczynamy o tym mówić dopiero, kiedy dojdzie do takiej tragedii, jak ta pod Stalową Wolą.
A ja pytam moich kursantów:
Jakim prawem narażacie czyjeś życie? Art. 38 Konstytucji mówi, że prawnym obowiązkiem Rzeczpospolitej Polskiej jest chronić życie i zdrowie obywateli. Zgadza się? Armia, policja, ochrona zdrowia, itd. Ale co: normalnie chronić życie i zdrowie, a na drodze to już nie? Ja mówię: Chcesz ryzykować? To weź parasol, wejdź na dziesiąte piętro i zabaw się w Ikara: skacz na parasolu i sprawdź, czy da się wylądować jak na spadochronie. Twoja sprawa. Unieszczęśliwisz swoich bliskich - szkoda. Ale jakim prawem ryzykujesz życie i zdrowie innych ludzi?
Jakim prawem narażasz na niebezpieczeństwo, na utratę zdrowia i życia Bogu ducha winne dzieci czy całe rodziny, które jadą na wakacje, są szczęśliwe, mają plany?
Tym dzieciom, którym pijany kierowca zabił rodziców, życie się już skończyło, zanim na dobre się zaczęło. Koniec, pstryk! Ktoś im zgasił światło. Już się wychowają bez rodziców.
Ten dwuipółletni chłopiec może nawet nie będzie ich pamiętał. Jego zdjęcie wtulonego w strażaka pokazuje namiastkę tej tragedii. Mam tyle lat doświadczeń, a jak mówię o takich sytuacjach, to wciąż głos mi się łamie.
Te szkolenia powinienem rozpocząć takim zdjęciem i pytaniem: "Wy mieliście pecha? Wam się krzywda stała?! Że jesteście tutaj, a nie w zakładzie karnym?".
Jak pan ich jeszcze przekonuje?
Pokazuję im prawdziwe przykłady, ku przestrodze, żeby komuś się jeszcze lampka zapaliła.
Choć niektóre są tak abstrakcyjne, że gdybym je opisał w książce, to byście ją rzucili w kąt, narzekając: "Co za banialuki! Nie będę czytał bajek dla starszych dzieci!". A to jest prawdziwe życie. Które pisze takie scenariusze, że trudno uwierzyć.
W styczniu 2018 r. w Świdniku koło Sącza 21-letni chłopak zaprosił kolegę na imprezę. Kolega, 36-latek, przyjechał z żoną i 10-letnim synkiem. Późnym wieczorem rodzina wyszła, bo chciała zdążyć na ostatni autobus do domu do Sącza.
Warunki były fatalne, szalała śnieżyca, ale rodzina zostawiła samochód pod domem gospodarza i szła na przystanek chodnikiem, drogą w kształcie litery S w dół. Ten, który ich zaprosił, może pomyślał: "A dokupię flaszeczkę", albo coś innego i postanowił pojechać na stację benzynową.
Kilka minut później wsiadł w samochód, na łuku drogi stracił panowanie nad samochodem i wjechał w swoich znajomych. Siła uderzenia była tak potężna, że ich ciała przeleciały, wyłamując siatkę na czyjejś posesji. Wylądowali za ogrodzeniem, za tujami w ogródku przy drodze. Synek na chodniku ciężko ranny.
Oczywiście ten 21-latek uciekł. Przygodny kierowca zatrzymał się, próbował udzielić pomocy, ale nie udało się uratować chłopczyka. Służby ratownicze przyjechały z podświetleniem i dzięki temu zobaczyły: siatka wyłamana, ciała rodziców leżą u kogoś w ogródku.
Pytam: na co ich zaprosił ten 21-latek? Na śmiertelną kolację? Co miał w głowie? Później zresztą mataczył, ukrył samochód w garażu i przykrył plandeką, żeby nikt nie zobaczył uszkodzeń i śladów krwi. Oraz wciągnął w kłamstwa 17-letniego brata. To są rzeczy nie do wyobrażenia.
Albo w wakacje, dwa lata temu koło Łodzi. Cała wieś wie: bodajże od 10 lat facet nie ma prawa jazdy. Bo zabrali mu za jazdę po pijanemu. Ale jeździ od budowy do budowy. Któregoś dnia skończył pracę, wypili litrową flaszeczkę i po cztery piwa na głowę. Rozstali się wszyscy, pojechali. Niedaleko ma przecież, tylko kilkaset metrów do domu.
Tymczasem jego 9-letnia córeczka zaprzyjaźniła się z 10-latką, która była u dziadków na wakacjach w tej wsi. Jeździły rowerkami, usiadły sobie przy krawężniku, sierpień, końcówka wakacji. A ten mężczyzna wracający z budowy stracił panowanie nad samochodem i wjechał w te dwie dziewczynki.
Zabił tę przyjaciółkę na miejscu, a córka w ciężkim stanie. Co zrobił dzielny tatuś? Uciekł do lasu. Samochód zostawił, córką się nie interesował, może nawet nie wiedział, że to córka.
Albo ostatnio pani, która popijając piwo, jechała autostradą A4 z dzieckiem. Kierowcy zaalarmowali policję i została zatrzymana. Okazało się, że jechała pokazać dziecku Wawel i Kraków. Mając półtora promila.
Kuriozalne sytuacje.
Kolokwialnie mówi się: "nóż się w kieszeni otwiera". O takich sytuacjach, w których niewinne dzieciaczki ginęły przez bandytów drogowych, my mówiliśmy, że broń sama przeładowuje się w kaburze.
Dlatego zawsze powtarzam: myśl trzeźwo. Dosłownie i w przenośni.
Bo zazwyczaj na trzeźwo nie skaczesz na główkę do basenu bez wody, prawda? A po pijanemu się zdarza.
Alkohol odbiera rozum. Dlatego pomyśl, zanim wypijesz. Jak jedziesz na imprezę, obiecując, że prowadzisz tylko w jedną stronę, to oddaj kluczyki i zapewnij sobie, że ktoś cię odwiezie, albo zostaniesz na noc, zanim sięgniesz po pierwszego drinka. Bo potem jest za późno. Mówisz, że masz silną wolę i po alkoholu nie wsiądziesz za kierownicę, albo że nad wszystkim panujesz? Zapomnij. Tracisz kontrolę i nawet o tym nie wiesz.
W ogóle się zastanawiam: ile w tym zachowaniu nas - polskich kierowców - jest głupoty, nieodpowiedzialności, a ile nieznajomości przepisów prawa?
Jeżeli jedziesz 120 km/h w centrum miasta, wyprzedzasz na przejściach dla pieszych, wymuszasz pierwszeństwo, itd., to jest niewiedza?
Nie, to jest świadome ryzykowanie cudzego życia!
Prawo karne mówi: "Kto, naruszając, chociażby nieumyślnie, zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym, wodnym lub powietrznym, powoduje nieumyślnie wypadek, […] podlega karze, itd.". A ja pytam: gdzie tu jest nieumyślność? Skoro jedziesz 240 km/h we mgle? I to pijany! Nagrali to policjanci drogówki pod Rzeszowem.
Po pijaku jeżdżą też zawodowi kierowcy. Np. ten złapany w Świebodzinie miał 3,5 promila i jechał z materiałami niebezpiecznymi. To co by się stało, gdyby doszło do jakiegoś wypadku? Cały Świebodzin w powietrzu, łącznie z największym na świecie pomnikiem Chrystusa?
Ale na trzeźwo też kierowcy wyprzedzają na podwójnej ciągłej, jadą 200km/h na autostradzie "na zderzaku", zajeżdżają innym drogę. To ja znów pytam: gdzie tu jest nieumyślność czynu? Jak kogoś przy tym zabijesz, to ona polega na stwierdzeniu po fakcie: "O, jak mi przykro. Nie chciałem"?
Jak ktoś jedzie 120 km/h po mieście, gdzie obowiązuje ograniczenie do 50 km/h, to chyba nie ma mowy o nieumyślności?
I jeszcze przychodzi taki na skargę do mnie, jako naczelnika drogówki, że bezduszny policjant zabrał mu prawo jazdy, a on tylko o jeden kilometr na godzinę przekroczył!
Wtedy pytam: "Przepraszam, jak a była dozwolona prędkość?". "No, 70 km/h". "A ile pan jechał?". "121 km/h, przecież mówiłem, że przekroczyłem o jeden!". A ja na to: "Panie, o 51 km/h pan przekroczył, nie o jeden – żeby była jasność".
Jeden kilometr zdecydował, że stracił prawo jazdy, bo policja je zabiera, jeśli ktoś przekroczy prędkość o ponad 50 km/h. Ale tych 50 km/h delikwent już nie policzył. I czerwona lampka mu się nie zaświeciła, kiedy jechał o 30, 40 i 50 km/h za szybko. Pojechał z prędkością autostradową w centrum miasta i jeszcze domagał się sprawiedliwości!
A gdyby kogoś zabił?
Maksymalna kara za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym to 8 lat pozbawienia wolności. Ale rzadko kiedy sąd na tyle skaże. Ja z góry dziękuję tym policjantom, prokuratorom i sędziom, którzy podejmują dyskusję, że to nie wypadek drogowy, tylko zabójstwo drogowe.
I za tym jestem - żeby w Kodeksie karnym - wzorem innych krajów - wprowadzić tę kwalifikację czynu: zabójstwo drogowe.
Kiedy ty w zamiarze bezpośrednim i ewentualnym zagrażasz innym, to trudno mówić o nieumyślności czynu! Pozabijasz niewinne dzieciaki lub rodzinę i co? Dostaniesz maksymalnie 8 lat więzienia, jak jechałeś na trzeźwo? A po jak po pijanemu, to 12 lat?
Tylko 12 lat za zabicie kilku osób? Przecież za jedno zabójstwo można dostać dożywocie.
Widzi pani? Ja na szkoleniach tłumaczę tak:
Jak kogoś udusisz, wbijesz nóż albo siekierę w plecy, to się kwalifikuje jako zabójstwo i dostajesz 25 lat więzienia albo dożywocie. Ale jak zabijesz za pomocą samochodu, to tylko 8 lat. A przecież pozabijałeś moje dzieci! Albo pozabijałeś rodziców jakichś dzieci. Pozabijałeś ich, bandyto drogowy. Ale możesz dostać maksymalnie 12 lat. A ile dostaniesz w rzeczywistości? Nie wiem, może mniej.
Mówię im też: "Jak nie skorzystacie z rad starego gliniarza ruchu drogowego, to mi was po prostu żal. Bo wcześniej czy później skończycie tak: albo w kryminale, bo pozabijacie niewinnych ludzi i będziecie musieli z tym żyć do końca swoich dni. Albo unieszczęśliwicie swoich bliskich, a święto wasze będzie przypadać pierwszego listopada".
A ludzie chyba nie myślą o tym, że kierowca, który powoduje wypadek śmiertelny i idzie za to do więzienia, ma na sumieniu nie tylko tych, których zabił i ich bliskich, ale i swoich bliskich. Jego rodzina też staje się ofiarą.
Oczywiście, dzieci wychowują się bez ojca lub matki, rodzina traci dochody, pary się rozstają, rodzice w podeszłym wieku są oskarżani, że wychowali mordercę, itd.
Zresztą każdy wypadek oznacza ofiary: zabitych i rannych. Niektórzy nie giną, ale kończą bez kończyn górnych czy dolnych, na wózkach inwalidzkich.
A młodym ludziom życie kończy się podwójnie. Bo druga osoba stwierdza: "Nie chcę się opiekować kaleką". Do tego dochodzą rodzice, rodzeństwo, przyjaciele, znajomi, koledzy z pracy...
Kiedyś na międzynarodowej konferencji o bezpieczeństwie ruchu drogowego prelegent powiedział, że do jednej ofiary wypadku prawie 100 osób staje się ofiarami pośrednio.
A statystyki policyjne podają, że w zeszłym roku na naszych drogach zginęło 2491 osób, a prawie 23,5 tys. zostało rannych.
I teraz trzeba to pomnożyć: jeśli było dwóch kierujących w dwóch samochodach, to ta setka pośrednich ofiar razy dwa, jeśli byli pasażerowie, to razy trzy, itd.
A ja w ogóle zeszły rok traktuję jak dziwoląg. Przez pandemię. Od Wielkanocy nie mieliśmy właściwie żadnych wyjazdów, bo lockdown. Nie było majówki, nie było długiego weekendu na Boże Ciało, nie było prawdziwych wakacji, nie było długiego weekendu 15 sierpnia, nie było szkół, nie było studentów, nie było Wszystkich Świętych, bo zamknięto cmentarze, i nie było Bożego Narodzenia, bo mieliśmy kolejny lockdown.
A o ile mniej osób zginęło niż przed pandemią? Tylko 418! To ja zapytam: ile to procent? Niecałe 15 proc.? A o ile procent ruch był mniejszy? O 40-50 proc.?
Więc nie ma się czym chwalić.
No właśnie, to mnie zdziwiło. Że najwięcej wypadków ma miejsce nie w zimie w podczas śnieżycy, tylko w lipcu i sierpniu...
… w dzień, na prostym odcinku drogi. Tak. Najpiękniejsza pogoda, najdłuższy dzień, sucha jezdnia - i najwięcej tragedii.
Nie w zimie. Bo Jasiu wie, że jak pójdzie za szybko, to się pośliźnie i wywróci. Więc wtedy do auta wsiadamy ostrożnie i jedziemy ostrożnie, żeby nie mieć stłuczki. A jak jest ładna pogoda, to co?
Zachowujemy się, jakbyśmy lecieli Boeingiem 737: włączamy automatycznego pilota i mentalnie wychodzimy do toalety lub pogadać z personelem. Wydaje nam się, że auto samo pojedzie. Jeszcze nie. Są już auta wyższej klasy, które samoistnie hamują przed większym zagrożeniem. Ale większość nie.
I to jest nasza głupota i nieodpowiedzialność. Mogą się obrazić na mnie wszyscy, ale gdyby dało się odkręcić głowę jak żarówkę i wymienić u znacznej części polskich kierowców, na pewno mielibyśmy mniej ofiar na drogach.
Komenda Główna Policji już trzeci raz robi wakacyjną mapę wypadków drogowych ze skutkiem śmiertelnym. Można śledzić na ich stronie internetowej: aktualnie blisko sto ofiar, a za nami dopiero dwa tygodnie wakacji. W zeszłym roku zginęło prawie pół tysiąca ludzi. Czarne kropki to ofiary śmiertelne na miejscu, szare kropki to zmarli w wyniku ciężkich obrażeń ciała do 30 dni, a migające kropki to najświeższe zgony z ostatniej doby. Wczoraj to były cztery ofiary, w niektóre dni bywa kilkanaście. Szkoda, że ludzie o tym nie wiedzą. Może gdyby codziennie to sobie wyświetlali, albo ktoś im wyświetlał, to by do nich dotarło, jak łatwo można stracić życie.
Zaraz... Może wasz portal to zrobi? Jak powiedział klasyk: "Ocalić jedno życie, to jak ocalić cały świat".
Jak jeszcze można temu zaradzić?
Być może trzeba się zastanowić nad zwiększeniem kar. Nie ma się co okłamywać. Słynny taryfikator skończył niedawno 24 lata. Tak jak ustawa Prawo o Ruchu Drogowym, tak i taryfikator pochodzi z 20 czerwca 1997 r.
Od niemal ćwierć wieku nie był aktualizowany?
Absolutnie nie, nawet o jeden grosik nie podrożał! I 500 zł, czyli maksymalna kara w taryfikatorze 24 lata temu, do dziś się nie zmieniła. Można zapytać rodziców: czy 500 zł ćwierć wieku temu miało tę samą wartość, co dzisiaj?
Z pewnością nie.
No właśnie. Jak prowadzimy szkolenia za punkty karne, to wie pani, czego ludzie się najbardziej boją? Nie mandatów. Punktów karnych.
Na przykład Inspektorat Transportu Drogowego przesyła właścicielowi samochodu zdjęcie z fotoradaru. I ten właściciel ma do wyboru: Ty kierowałeś? Płacisz 100 zł i 2 punkty karne za każde przekroczone 10 km/h. Nie ty kierowałeś? To podaj, kto. Wtedy on zapłaci pieniędzmi i punktami karnymi. A jak nie wiesz, kto - to płacisz 500 zł i bez punktów. No bo nie można dać punktów, skoro nie wiemy, komu.
I co się okazuje? 90 proc. nie wie, kto kierował ich samochodem!
Króluje kombinowanie zamiast postawy: mea culpa, trudno, zawaliłem.
Skąd ta nieodpowiedzialność pana zdaniem?
Może przez te lata życia w ustroju komunistycznym robimy na przekór. Tylko teraz na przekór samym sobie. Chyba jesteśmy takim butnym narodem: "Nikt mi nie będzie rozkazywał, ja najlepiej wiem, co mam robić i jak! Ja tu decyduję, jak mam jechać!".
Albo kary są zbyt niskie: pieniężne i więzienia.
Na tej międzynarodowej konferencji wystąpiła też komisarz do spraw bezpieczeństwa z Holandii. I mówi:
"Panowie oficerowie z Polski, mam do was jedno pytanie. Dlaczego my z polskim kierowcą nie mamy problemu poza granicami waszego kraju?". I kontynuuje z szelmowskim uśmiechem: "Nie oczekuję odpowiedzi, bo pewnie wszyscy wiecie". I wywinęła kieszeń swoich spodni na zewnątrz, patrząc porozumiewawczo. "Przecież wy jesteście najbardziej humanitarną policją w Europie!".
I obliczyła nam, ile nakładamy kar, w jakiej wysokości w stosunku do liczby kierowców, pojazdów i mieszkańców.
To my się dziwimy, że jesteśmy na trzecim miejscu pod względem śmiertelności w wypadkach? Po Rumunii i Bułgarii?
Bo jak się oblicza wskaźnik bezpieczeństwa? Ile jest ofiar śmiertelnych na 100 wypadków. Wypadki były, są i będą. Chodzi o to, żeby ofiar - rannych i zabitych - było jak najmniej. W Europie przyjmuje się, że w miarę bezpieczne kraje to te, w których giną nie więcej niż 4 osoby na 100 wypadków.
No właśnie według raportu policji za 2019 r. jesteśmy już na pierwszym miejscu pod względem liczby zabitych w wypadkach drogowych. Przed Bułgarią. Wskaźnik zabitych w Polsce to 9,6. Bułgaria jest za nami z wynikiem 9,3. Dla porównania Niemcy mają wskaźnik 1,0.
Na tej konferencji zainspirował mnie też Brytyjczyk, który mówił:
"To, co się dzieje na drodze, było, jest i będzie. My też mamy problemy, walczymy z nimi. I nigdy się ich nie pozbędziemy całkowicie. Ale u nas motto policjantów ruchu drogowego mówi: <<Bycie kierowcą to przywilej. Każdy może nim być, ale nie każdy musi>>. To wy, policjanci, decydujecie, czy ktoś pozostanie kierowcą, czy nie".
Może polski kierowca nie rozumie, że przepisy i obostrzenia służą temu, żeby go chronić, tylko traktuje je jak uciążliwą przeszkodę do pokonania, a policjanta jak wroga?
Pojechałem teraz nad morze. I przeraziłem się tym, co zobaczyłem na autostradzie.
My jesteśmy jednym z niewielu krajów, który ma podwyższoną prędkość do 140 km/h. W innych krajach europejskich to jest 110-120 km/h. U nas od miesiąca z haczykiem działają nowe przepisy.
Od samochodu przed tobą masz zachować odległość w wysokości połowy prędkości, z jaką jedziesz. Jedziesz z dopuszczalną 140 km/h, czyli masz zachować odległość 70 m. I od razu problem: a jak mam to zmierzyć?!
Ano, masz słupki przy autostradzie co 100 m. Trzymaj dystans od słupka do słupka, albo dwie trzecie tej odległości. Po to, żebyś wyhamował.
Ale nie. Wszyscy jadą jeden na drugim. Na zderzaku. I cóż, w dwóch miejscach stójka. Dzwon pod Włocławkiem, i drugi za Grudziądzem. Bo gdyby kierowca jechał z przepisową odległością i zdarzyłoby się coś niebezpiecznego, to by zdążył wyhamować, bądź "uciec" - jak to mówią - na prawo czy na lewo.
To czemu ludzie tak robią?
Z ruchem drogowym jest jak z covidem. Wiosną zeszłego roku, jak zobaczyliśmy, co się dzieje we Włoszech, to szok! Jak tu teraz wyjść, zakupy zrobić, zabezpieczyć rodzinę, żeby nie umrzeć? A zachorowań było ile? Kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych. Nieznany wróg, nieznane zagrożenie.
Jak na jesieni było już kilkadziesiąt tysięcy zachorowań, i prośby zewsząd: noście maski, zostańcie w domu, itd., to myśmy to już ignorowali. Większość ludzi ruszyła na imprezy, spotkania, wyjazdy. Bo już się przyzwyczailiśmy. Wyparliśmy zagrożenie. Ja zachoruję? Ja wyląduję pod respiratorem? Ja umrę? Z ruchem drogowym jest podobnie.
Od dziecka w nim jesteśmy. Idziemy z mamusią czy tatusiem do przedszkola, uczą nas: popatrz w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo, bo samochody są niebezpieczne. Później jest rowerek, hulajnoga i wreszcie samochód. I wraz z upływem czasu z tym ruchem drogowym na tyle się oswoiliśmy, że wyparliśmy zagrożenie. Ja coś zrobię? Mnie coś zrobią? Niemożliwe.
Ten problem nie dotyczy mnie. Wszystkich innych, anonimowych, tylko nie mnie.
Tymczasem wypadek drogowy to trzy czynniki: człowiek, pojazd, droga.
… i w raporcie jest jasno napisane, że najsłabszym ogniwem jest człowiek. To człowiek powoduje wypadki, a nie np. awaria samochodu.
Też to tłumaczę na szkoleniach. Drogi mamy coraz lepsze, kiedyś o takich marzyliśmy. Ale na czym polega pułapka? Że są coraz szybsze. Pojazdy mamy coraz lepsze i bezpieczniejsze. A pułapka? Że coraz szybsze i coraz ich więcej. W Polsce mamy prawie 30 mln zarejestrowanych pojazdów. Człowiek buduje te pojazdy, buduje te drogi, do tego lata w kosmos, a i tak jest najsłabszym ogniwem.
Paradoks polega na tym, że człowiek tworzy coraz bezpieczniejsze samochody i coraz lepsze drogi, a potem w nich i na nich ginie.
Tak, mówi się nawet: "Tak młodo, jak w tej chwili, już się więcej nie spotkamy". Jako dzieci jesteśmy niezdary i ciamajdy. Później dorastamy, dochodzimy do maksimum swoich możliwości percepcji, a potem wraz z wiekiem ta percepcja spada. Ale nam się wydaje, że nic się nie zmieniło: nadal mam świetny wzrok, ten sam czas reakcji, itd. A to nieprawda.
Również pod tym względem jesteśmy najsłabszym ogniwem, czy nam się to podoba, czy nie. To nie drzewo nam wtargnęło na jezdnię. To nie słup pijany przechodził w miejscu niedozwolonym. To nie ziemia się zatrzymała i my nagle zaczęliśmy koziołkować w samochodzie i wypadliśmy z drogi. To my. Nie pojazd, nie droga. Człowiek decyduje: w jakim miejscu, w jakim czasie, w jakim stanie, jakim pojazdem, w jaki sposób kieruje.
Ludzie, którzy nie doświadczyli wypadku, widzą albo czytają: "wypadek". Ale dla nich to tylko słowo. A w rzeczywistości co tam się widzi i czuje?
Niemoc, wściekłość, przerażenie, pustkę - wszystko naraz! Czujesz, że uczestniczysz w czymś, czego się nie da odwrócić. Jak wylejemy kawę czy herbatę, to się wypierze. A tego się nie da pościerać. Nie da się odzobaczyć. Nie da się cofnąć. Koniec, kropka.
Słońce nigdy już nie będzie świeciło tak samo.