ŚwiatŚwiat według Hillary Clinton

Świat według Hillary Clinton

Sekretarz stanu Hillary Clinton wygłosiła w waszyngtońskiej siedzibie Rady Stosunków Międzynarodowych (CFR) przemówienie, w którym przedstawiła swoją wizję roli USA na arenie międzynarodowej.

Świat według Hillary Clinton
Źródło zdjęć: © AFP

Alexis de Tocqueville pisał, że w stosunkach międzynarodowych Amerykanie mogą dawać przykład, ale nie lekcję - nie są bowiem skłonni do teoretyzowania i holistycznego ujmowania mechanizmów rządzących światową polityką. Administracja Baracka Obamy, a zwłaszcza sam prezydent, próbują to zmienić. Służą temu wielkie mowy wygłaszane przez prezydenta podczas podróży zagranicznych. Teraz przyszedł czas, by głos zabrała Clinton.

Od jakiegoś czasu krążyły bowiem po Waszyngtonie pogłoski, że Barack Obama zepchnął szefową dyplomacji ze sceny stosunków międzynarodowych, a Biały Dom przyjął ręczne sterowanie polityką zagraniczną.

Główną postacią w kreśleniu roli USA w świecie ma być...prezydencki doradca (w czasie kampanii prezydenckiej odpowiadał za wizerunek Obamy), David Axelrod. Wyjaśniałoby to częste używanie biografii do politycznych celów.

Biograficzna polityka zagraniczna to przeniesienie biograficznej kampanii prezydenckiej na wymiar międzynarodowy. Nie tak miało być. Gdy Clinton obejmowała stanowisko szefowej dyplomacji, Obama ogłosił, że Departament Stanu przejmuje znowu kluczową rolę w tworzeniu amerykańskiej polityki zagranicznej po tym, jak jego kompetencje uszczuplił prezydent George W. Bush.

Duża samodzielność stanowiska była z pewnością jednym z decydujących czynników, które sprawiły, że Hillary Clinton schowała dumę do kieszeni i weszła do rządu tego, który pozbawił ją partyjnej nominacji (a najpewniej i prezydentury). Miała za sobą doświadczenie w stosunkach międzynarodowych, świetnie poznała trudności rokowań na najwyższym szczeblu i specyfikę dyplomacji w globalnym wymiarze.

Rzeczywiście: przez pierwsze miesiące prowadziła dosyć niezależną politykę zagraniczną - prezydent Obama był bowiem skupiony na przeprowadzeniu przez Kongres pakietu stymulacyjnego. Kolejną wielką reformą miało być powszechne ubezpieczenie zdrowotne.

Tymczasem Clinton miała pecha - złamała akurat rękę wtedy, gdy rozgrywały kolejne międzynarodowe kryzysy - Korea Północna, Iran, Honduras. Chociaż prawie natychmiast po operacji złamanego łokcia wróciła do pracy, mleko się już rozlało - nie pojechała z Barackiem Obamą do Rosji, Włoch i Ghany.

Poza tym - Obama w podróży budzi znacznie większe zainteresowanie: uwagę mediów (amerykańskich i zagranicznych) przyciąga też Michelle Obama, a w przypadku ostatniej podróży - także córki prezydenta.

1:4 to przytłaczająca przewaga

Jednak nie tylko złamany łokieć odsunął Hillary Clinton od głównego nurtu amerykańskiej dyplomacji. Z największymi bowiem problemami globalnymi prezydent Barack Obama próbuje sobie radzić przy pomocy specjalnych wysłanników (ambasadorów at large) - Richarda Holbrooke`a i George1a Mitchella.

Przed przemówieniem w CFR Hillary Clinton skonsultowała się z wieloma ekspertami i teoretykami stosunków międzynarodowych, a także z byłymi sekretarzami stanu; m.in. z Kissingerem, Brzezińskim, Fukuyamą. Niebagatelną rolę pewnie odgrywała też Madeleine Albright - pierwsza kobieta - szefowa dyplomacji, mianowana na to stanowisko przez Billa Clintona. Albright i Clinton często wtedy współdziałały - ówczesna pierwsza dama była silnym sojusznikiem działań sekretarz stanu. Kluczową koncepcję swojej polityki zagranicznej - smart power - zaczerpnęła Hillary Clinton od Jospeha Nye`a. Smart power w rozumieniu Clinton to nie odżegnywanie się od zdecydowanych działań i poleganie na sile perswazji, ewentualnie - promowanie amerykańskiej kultury. Przynajmniej: nie tylko. Smart power to umiejętność dobrania narzędzi stosownie do okazji i ich odpowiedniego różnicowania. Nie wyklucza to w żadnym wypadku zdecydowanej reakcji, choć nie uważa ich za pierwszą właściwą opcję.

W przemówieniu w CFR Clinton przedstawiła działania i priorytety amerykańskiej dyplomacji bardziej z punktu widzenia teoretyka niż praktyka. Praktykiem jest w tym kontekście oczywiście prezydent Obama.

Przede wszystkim, widać zmianę z "Clintonowskiej" (Billa, oczywiście), na "Obamowską" wizji roli USA w środowisku międzynarodowym. O ile za prezydenta Clintona podkreślanie wielobiegunowości świata było raczej kokieterią niż faktem, dzisiaj - wielobiegunowość jest soczewką, przez którą postrzega świat Barack Obama.

Hillary Clinton nie odrzuciła jednak amerykańskiego przywództwa, ale zamiast rozszerzać jego zakres, podkreśliła konieczność wzmocnienia jego intensywności. Ujawniają się tu inspiracje Francisem Fukuyamą, który porzucił już "Koniec historii" i ostatnio zajął się "Budowaniem państwa", którego siła (w sensie ogólnym) zależy nie od zakresu dziedzin objętych regulacją, ale od intensywności i prawidłowości funkcjonowania koniecznego minimum obszarów.

Powrót do twardego rdzenia amerykańskiego przywództwa musi być, zdaniem Clinton, zasadzony na amerykańskich wartościach: wolności, sprawiedliwości, demokracji i równości szans dla każdego.

Ważnym elementem, który uwypukliła Hillary Clinton, jest odejście od dyplomacji salonowej na rzecz dyplomacji nastawionej na cele humanitarne, na budowanie społeczeństwa obywatelskiego, na dyplomację publiczną. Polityka zagraniczna nie rozgrywa się bowiem w próżni, a globalizacja tylko uwydatniła prawdę o tym, że dyplomacja ma przełożenie na codzienne życie milionów ludzi w USA i miliardów - na świecie. Pięcioma filarami polityki zagranicznej wg Hillary Clinton, są:

Po pierwsze - zmiana dawnych platform współpracy z partnerami, jak np. NATO. Twory z czasów zimnej wojny stały się bowiem nieprzystające do dzisiejszej rzeczywistości, która - zdaniem sekretarz stanu - "jest zbyt złożona". Oprócz aktualizowania dawnych struktur, tworzone mają być nowe, bardziej elastyczne, przypominające raczej permanentną konferencję (issue focused), niż organizację międzynarodową.

Po drugie - "oparte na zasadach zaangażowanie" w stosunkach z państwami, które mają inne zdanie niż USA. Żaden kraj nie może być więc autorytatywnie oceniany jako "zły" i zaliczany do grupy państw, z którymi Stany Zjednoczone dialogu nie podejmą. Umocowanie w zasadach wyższego rzędu ma być gwarantem tego, że ustępstwa nie będą sięgały zbyt daleko.

Po trzecie - promowanie i popieranie rozwoju - w szerokim znaczeniu tego słowa. Rozwój jest bowiem podstawą, na której można budować demokrację. Podstawa ta nie ma jednak charakteru jedynie ekonomicznego - rozwój to także prawa człowieka, które stają się naturalnym źródłem zasad demokratycznych, pojmowanych więc jako proces, a nie odgórne (i zagraniczne) narzucanie obcych kulturowo rozwiązań. Po czwarte - integracja działań militarnych i cywilnych podczas interwencji zagranicznych. Pierwsze tego typu działania zostały już wprowadzone w Afganistanie. Wojsko działa bowiem jak miotła - jednak po usunięciu źródła konfliktu (dyktatora) lub wsparcia jednej ze stron walczących w wojnie domowej, pozostaje zazwyczaj spalona ziemia. Nowych instytucji brak, a jeśli już są - są zbyt słabe, by udźwignąć ciężar zarządzania organizmem państwowym. Dlatego potrzebne są działania nastawione na budowanie. Nie można pozostawiać tego samej armii - potrzebne jest angażowanie ludności miejscowej ludności cywilnej i odbudowa
instytucji metodą małych kroków.

Spokój zaprowadzony siłą będzie tylko ciszą przed burzą. Prawdziwy pokój - nie tylko spokój - można zaprowadzić jedynie przez przywrócenie mieszkańcom ich państwa, do tej pory będącego w czyichś rękach - jednego człowieka czy wąskiej grupy rządzącej bez oglądania się na swych obywateli. Cenne będzie też wsparcie amerykańskich doradców - także spoza US Army.

Po piąte w końcu - odbudowa źródeł amerykańskiej siły: przywrócenie prężności gospodarce i odnowa wartości.

Jednym z najważniejszych sygnałów dotyczących konkretnego stanowiska USA w sprawach międzynarodowych, była konstatacja Hillary Clinton, że Stany Zjednoczone są ciągle otwarte na rozmowy z Iranem. Podkreśliła przy okazji, że w tej chwili piłeczka jest po stronie Teheranu, a USA nie mogą czekać wiecznie.

Ten krótki fragment dobrze obrazuje politykę zagraniczną, której architektem chce być Hillary Clinton: składa ofertę wstępną i czeka na reakcję potencjalnego partnera, przerzucając jednocześnie nań odpowiedzialność za ewentualne niepowodzenie rozmów.

Oferta wstępna - trzeba przyznać - jest relatywnie hojna

Będąc świadomą, że jednym ze skuteczniejszych narzędzi dyplomacji jest gra na czas, Clinton ustala pewne limity. Nie konkretyzuje ich wprawdzie, ale wyraźnie zaznacza, że tym sposobem niewiele można z USA ugrać.

Podczas przemówienia Hillary Clinton zaprzeczyła, że prezydent Barack Obama odsuwa ją - szefową dyplomacji - na boczny tor, a między Departamentem Stanu i Białym Domem istnieją spory kompetencyjne.

Publicystka "The Daily Beast", Tina Brown, napisała przed wystąpieniem Clinton w CFR, że Barack Obama traktuje swoją sekretarz stanu jak saudyjską żonę. Wezwała też prezydenta, by pozwolił Hillary Clinton "zedrzeć jej burkę". Szansa chyba ku temu odpowiednia: podróż do Indii i Tajlandii to kolejna okazja, by Hillary Clinton umocniła w Azji swoją rolę jako czołowej postaci amerykańskiej dyplomacji.

Jeśli sprawdzą się prognozy Zbigniewa Brzezieńskiego o nadejściu czasu Azji w tworzeniu ładu międzynarodowego, Hillary Clinton postawiła na właściwy kontynent.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.

Magdalena Górnicka

Źródło artykułu:WP Wiadomości
polityka zagranicznawizjapsz
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)