Smutny los kolejnego błędnego rycerza polskiej polityki [OPINIA]
Efektowna, choć niezbyt długa i kończąca się serią bolesnych upadków, polityczna kariera Szymona Hołowni, więcej niż o jego apetycie na władze, mówi nam o żelaznych prawach politycznej gry - pisze w felietonie dla WP Sławomir Sowiński z Instytutu Nauk o Polityce i Administracji UKSW.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Wchodząc z przytupem na polską polityczną scenę w roku 2020, Szymon Hołownia miał talent, ambicje, szeroką rozpoznawalność, ładną biografię filantropa, spore grono entuzjastów, a przede wszystkim, dogodny polityczny moment narastającego zmęczenia polaryzacją PiS-PO. Wszystko to nie pozwoliło mu jednak przetrwać w królestwie władzy ani zmienić panujących w nim reguł, ani uniknąć dość kardynalnych politycznych błędów.
Mocne wejście polskiego "sługi narodu"
Nie tylko Szymon Hołownia próbował wkraczać z przytupem w specyficzny świat współczesnej polskiej polityki z hasłem jego zasadniczej zmiany lub naprawy. W różny sposób i z różnym skutkiem sztuki tej próbowali w swoim czasie Paweł Kukiz, Ryszard Petru, Robert Biedroń, Janusz Palikot czy Andrzej Lepper. Mało kto dziś pamięta, że hasło odpartyjnienia czy uzdrowienia reguł polskiej polityki niosły też na swych sztandarach, na początku ich drogi i PiS, i PO.
Czytaj również: Wielki kongres straconych szans [OPINIA]
Hołownia się pożegnał. "Chcę prosić, żebyście trzymali za mnie kciuki"
A jednak mocne polityczne entrée z przełomu roku 2019 i 2020 ustępującego dziś marszałka Sejmu było na tym tle jakoś szczególne i wyjątkowe. Jego zaś pierwowzoru szukać można, nie tyle w analogiach krajowych, co w oszałamiającym sukcesie popularnego ukraińskiego aktora i kabareciarza, który wprost z kultowego serialu "Sługa narodu" przeniósł się - za sprawą wyborów prezydenckich 2019 r. - do gabinetu prezydenta Ukrainy. A potem, na historyczne karty ukraińskiego bohaterstwa z roku 2022.
Polskiemu "słudze narodu", w polskich wyborach prezydenckich roku 2020 sztuka ta udała się wprawdzie tylko częściowo, ale analogia wydaje się bardzo wyraźna. Szymon Hołownia, podobnie jak Włodymir Zełenski, prawie nic nie zmieniając, w swym publicznym, czy - w jakimś sensie - estradowym wizerunku wojownika o inną politykę, z powodzeniem przeniósł się ze sceny medialnej, na tę polityczną, zajmując na niej ważne i rozpoznawalne miejsce.
I choć debiutując w pamiętnym, dramatycznym wyścigu prezydenckim w 2020 r. zajął on dopiero trzecie miejsce, to poparcie prawie 2,7 mln wyborców, jakie wówczas uzyskał, pozwoliło zbudować mu silny pozaparlamentarny ruch społeczno-polityczny, zatrzymać (wraz z PSL-em) w roku 2023 PiS-owski walec władzy. I wreszcie zostać najbardziej chyba błyskotliwym marszałkiem Sejmu w historii współczesnej polskiej polityki.
Dzięki temu wreszcie Szymon Hołownia, podobnie jak moim zdaniem Jarosław Gowin w roku 2020 przy okazji tzw. "wyborów kopertowych", mógł zapisać swe nazwisko na najlepszych stronach historii polskiej demokracji, gdy przekreślił jednoznacznie pokusy niezaprzysięgania wybranego w roku 2025 przez polski naród polskiego prezydenta.
W pułapce Sejmflixu
To jednak co było kapitałem w spektakularnym marszu na szczyty polskiej polityki, w gąszczu gabinetów władzy, okazało się – jak często w tego rodzaju przypadkach – źródłem błędów i porażek.
Pierwszy i najbardziej chyba spektakularny na tej liście błąd to słodkie złudzenie fenomenem Sejmflixu, któremu zdawał się ulec sam Szymon Hołownia u początku swego marszałkowania. Tłumy śledzące w Internecie – a nawet w sali kinowej – jego błyskotliwe parlamentarne popisy, w końcu 2023 roku mogły dawać nadzieje, że polityczny rząd dusz, i detronizacja Jarosława Kaczyńskiego pospołu z Donaldem Tuskiem, są na wyciągnięcie ręki.
Rzecz jednak w tym, że szlifując w tamtym czasie lapidarność i błyskotliwość swego stylu, zlekceważył nieco marszałek Hołownia twarde prawa politycznej gry, które znaczą w polityce wiele więcej, niż sezonowe emocje. Zgodził się na mało poważną formułę "marszałka rotacyjnego", nie dopilnował sprawy teki wicepremiera dla swego obozu, i wywindował oczekiwania wobec siebie na poziom, na dłuższą metę, nie do utrzymania.
A przede wszystkim, uległ złudzeniu, że wiarygodnie można być jednocześnie, i "w" i "na zewnątrz" rządzącej koalicji, łącząc dwa wykluczające się wizerunki: kąsającego pospołu PiS i PO dowcipnego politycznego stańczyka oraz marszałka Sejmu "koalicji 15 października", który niejako z definicji uosabiać powinien powagę swego politycznego dworu.
Gwiazda bez gwiazdozbioru
Sprawa druga to niewątpliwy charyzmat i osobista determinacja marszałka Hołowni. Kierując się nimi, wkroczył on pewnie na scenę polskiej polityki, stworzył wokół siebie ruch polityczny, zbudował niepodrabialny wizerunek i niekwestionowaną rozpoznawalność. Tyle tylko, że te wyjątkowe indywidualne przymioty, a także, jak wiele na to wskazuje, osobisty apetyt na władzę (głównie chyba prezydencką) sprawiły, że gdy zasiadł już w nobilitującym fotelu marszałka Sejmu, skoncentrował się głównie na karierze solowej.
Zapomniał albo zignorował fakt, że polityka jest grą zespołową, a drogą do sukcesu jest w niej pilnowanie interesów własnej partii, budowanie struktur, nieustanne szukanie nowych kadr, a także zręczne stymulowanie, kontrolowanej, wewnątrzpartyjnej rywalizacji, z której wyłaniać się powinny nowe polityczne talenty.
Obserwując różne efektowne polityczne figury, zwroty akcji, czy piruety marszałka Hołowni, za pomocą których próbował on błyszczeć, jednocześnie w wewnątrz i na zewnątrz rządzącej koalicji, trudno dopatrzyć się u niego organicznej pracy każdego lidera politycznego, jaką jest codzienne doglądanie własnej partii.
Trudno też powiedzieć, że znalazł on innych, którzy tę niewdzięczną, choć konieczną polityczną pracę, z sukcesem wykonali za niego.
Filantropi i cynicy
I wreszcie sprawa ostatnia, i może najważniejsza. Wiele wskazuje na to, że marszałek Hołownia nie dość uważnie przyswoił sobie lekcję Niccolo Machiavellego, który jako jeden z pierwszych, już na progu XVI w. niezwykle trafnie zidentyfikował reguły nowożytnej gry o władzę.
Przypomnijmy, ów wybitny florentczyk, w swym dramatycznym studium o anatomii nowożytnej polityki, obrazowo diagnozował, że warunkiem utrzymania się na burzliwej politycznej fali, jest łączenie bezwzględności lwa i przebiegłości lisa. I nawet jeśli te rady autora "Księcia" uznamy za zbyt drastyczne, czy cyniczne, to trudno nie zgodzić się ze stojącą za nimi ogólniejszą diagnozą, że twarde pole walki o władzę, mało tylko miejsca pozostawia, najsprawniejszym nawet retorom, filozofom, filantropom czy iluzjonistom, którzy nie posiedli sztuki politycznego fechtunku i wyobraźni.
Uważniejsza lektura tej, obowiązkowej dla każdego polityka, książeczki, być może uchroniłaby go na przykład, przed pewną polityczną kolacją, która polityczną czkawką odbijała mu się długimi tygodniami, czy przed dywagacjami o publicystycznym zamachu stanu.
Czy ta historia mogła potoczyć się inaczej?
Czy ta historia mogła potoczyć się inaczej? Spierać się pewnie będą o to przyszli badacze polskiej polityki, choć dziś, ostrożnie powiedzieć możemy, że raczej nie. W tym sensie głównym błędem marszałka Hołowni wydaje się jego złudzenie, że samą ostrą szpadą ciętej politycznej retoryki, czy przywoływaniem politycznych standardów, w pojedynkę, można zmienić prawa grawitacji polskiej polityki.
Nieco pewniej, tu i teraz dodać też możemy, że kolejnym szlachetnym błędnym rycerzom polskiej polityki, będzie teraz znacznie trudniej, równie efektownie wyruszać na spotkanie z jej bezwzględnymi wiatrakami. Rotacyjny marszałek, swym następcom, poprzeczkę zawiesił tu bowiem bardzo wysoko.
Sławomir Sowiński dla Wirtualnej Polski
Sławomir Sowiński jest politologiem z Instytutu Nauk o Polityce i Administracji UKSW, specjalizuje się w badaniach nad polityką i religią oraz współczesnymi procesami politycznymi. Autor książki "Boskie, cesarskie, publiczne. Debata o legitymizacji Kościoła katolickiego w Polsce w sferze publicznej w latach 1989-2010".