Śmierć ciężarnej Doroty. Kolejne fakty w sprawie
- Dziś między kobietą w ciąży a jej lekarzem stoi prokurator. Natomiast ewentualne zasłanianie się przepisami w sytuacji, w której mamy na szali życie kobiety i matki, jest po prostu nieakceptowalne - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską mecenas Jolanta Budzowska, pełnomocniczka rodziny zmarłej pani Doroty.
• Pani Dorota zmarła 24 maja w Podhalańskim Szpitalu Specjalistycznym w Nowym Targu z powodu wstrząsu septycznego. Gdy trafiła do placówki, była w 20. tygodniu ciąży. Wedle słów rodziny, pacjentkę przyjęto z bezwodziem, a mimo to lekarze nie wywołali poronienia.
• - Według mnie doszło do rażących zaniedbań i błędu medycznego. Nie reagowano na rosnące CRP, czyli wskaźnik stanu zapalnego. Pozbawiono też pacjentkę prawa do decyzji - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską pełnomocniczka rodziny zmarłej, mecenas Jolanta Budzowska.
• Prokuratura Rejonowa w Nowym Targu prowadzi śledztwo ws. narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu pani Doroty i jej nienarodzonego dziecka. Wniosek rodziny, aby przejęła ja Prokuratura Regionalna w Krakowie - wyspecjalizowany wydział ds. błędów medycznych - nie został uwzględniony.
• Rzecznik praw pacjenta wszczął postępowanie wyjaśniające. A szpital zadeklarował w oświadczeniu współpracę z wszelkimi organami" i zaznaczył, że dyrekcja "nie będzie komentowała tej niezwykle trudnej i bolesnej sprawy".
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Posłanka Katarzyna Kotula stwierdziła: "Dorota nie żyje, bo lekarze patrzyli, jak umiera". Zgadza się pani?
Mecenas Jolanta Budzowska, pełnomocniczka rodziny pani Doroty: To zbyt daleko posunięte stwierdzenie. Z mojego punktu widzenia doszło jednak do rażącego zaniedbania.
W dokumentacji medycznej przy przyjęciu pani Doroty odnotowano całkowite bezwodzie (sytuacja, w której brakuje wód płodowych - red). To był dwudziesty tydzień ciąży. Szanse na przeżycie płodu były minimalne, jeśli nie zerowe. W miarę upływu czasu rosło ryzyko wstrząsu septycznego. Lekarze mieli trzy dni na monitorowanie stanu zdrowia pacjentki i odpowiednie decyzje. Dodatkowo pani Dorocie nie został przedstawiony jej rzeczywisty stan zdrowia i to, jakie są możliwe zgodne z nauką medyczną rozwiązania i co się z nimi wiąże. Pozbawiono ją prawa do decyzji. Ustawa o prawach pacjenta jasno mówi o prawie do informacji i świadomej zgodzie na leczenie. Co więcej, to jedno z podstawowych praw, a zabrakło ich poszanowania.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Teraz dochodzimy do sedna: czy lekarze dopuścili się wspomnianych zaniedbań świadomie? Jeśli mam stawiać hipotezę dotyczącą ich motywacji, powiedziałabym, że było to połączenie niewiedzy z brakiem pokory do medycyny, w której nie wszystko jest przewidywalne. Lekarze nie wyszli poza standardowe myślenie. Przyjęli założenie: takie rzeczy raczej się nie zdarzają, więc u nas też będzie dobrze.
Możemy postawić znak równości między "rażącym zaniedbaniem" a błędem medycznym?
Tak. Według mnie możemy mówić o błędzie medycznym. Jeśli pozostawiono pacjentkę na obserwacji, należało zabezpieczyć jej stan i zapewnić bezpieczeństwo. Tymczasem nie reagowano na rosnące CRP, czyli wskaźnik stanu zapalnego. Nie wykonano dodatkowych badań, które rozwiałyby wątpliwości, czy pacjentce na pewno nic nie zagraża. Takie zaniechanie jest błędem medycznym. W konsekwencji, nie wyłapano momentu, w którym infekcja zaczęła zagrażać zdrowiu, a potem życiu pacjentki. Lekarze powinni zareagować i wspólnie z pacjentką podjąć decyzję, co dalej.
Wykonano podstawowe badania diagnostyczne, natomiast - raz jeszcze podkreślę - rozwijająca się infekcja nie była prawidłowo leczona. Nie wywołano poronienia, co przy bezwodziu i infekcji jest postępowaniem, które powinno być rozważane w pierwszej kolejności. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Stan pacjentki znacznie się pogorszył, co uruchomiło cały łańcuch zdarzeń.
Co konkretnie wydarzyło się przed śmiercią pani Doroty?
24 maja o godzinie 5:20 stwierdzono w badaniu USG śmierć płodu. Ale kiedy to obumarcie nastąpiło - tego nie wiemy, bo dobrostan płodu nie był odpowiednio monitorowany.
Pomiędzy 5:20 a 7:16 wezwany na konsultację anestezjolog określił stan pacjentki jako krytyczny, badania wykazały ciężką kwasicę metaboliczną. Podjęto wtedy szereg działań z zakresu intensywnej terapii - m.in. podawano leki, zabezpieczono krew, założono wkłucie centralne. Specjalista anestezjologii i intensywnej terapii odnotował też, że podjęto decyzję o jak najszybszym wydobyciu martwego płodu – nie wiadomo jednak, o której godzinie zapadła ta decyzja.
O 7:16 doszło do zatrzymania krążenia, podjęte działania - jak można wnioskować z dokumentacji – pozwoliły jeszcze na krótko podtrzymać czynności życiowe. Zgon pani Doroty stwierdzono o godz. 9:38, po trwającej 90 minut resuscytacji.
W międzyczasie, według dokumentacji, o 7:30 odbyła się konsultacja telefoniczna z prof. Hubertem Hurasem, konsultantem wojewódzkim w dziedzinie ginekologii i położnictwa. Telefon wykonał kierownik oddziału. Po tej rozmowie pacjentka została zakwalifikowana do usunięcia macicy wraz z płodem w trybie natychmiastowym ze wskazań życiowych.
Mówiąc wprost, nie rozumiem tej konsultacji telefonicznej. Pacjentka jest na skraju śmierci, a kierownik oddziału ginekologiczno-położniczego przed podjęciem działań mających na celu uratowanie życia musi mieć zgodę konsultanta wojewódzkiego? Gdy lekarz rozpoznaje zagrożenie, ma prawo wywołać poronienie nawet w przypadku ciąży żywej. A tu mamy stwierdzoną śmierć płodu, skrajnie ciężki stan pacjentki i jeszcze wykonuje się telefon. Jak rozumiem, zrobiono to na wszelki wypadek, żeby lekarzom nikt niczego nie zarzucił. Zaznaczam – to moja teoria. Natomiast nie widzę innego uzasadnienia wspomnianej konsultacji telefonicznej. Powyższe prowadzi do logicznego wniosku, że decyzja o terminacji ciąży nastręczyła lekarzom z Nowego Targu ogromnych trudności.
Sama pani mecenas wspomniała, że zgodnie z ustawą, gdy występuje zagrożenie życia lub zdrowia pacjentki aborcja jest dozwolona. Skąd zatem te trudności?
Bo mówimy o przepisie, który jest pułapką. Ktoś może zapytać: "O co tym lekarzom chodzi? Przecież jest określony przepis". Lekarze odpowiadają: "tak, tyle że ocena, czy ten przepis właściwie zastosowaliśmy, należy ostatecznie do prokuratora". Do pewnego stopnia się z nimi zgadzam. Jeśli ktoś zbyt wcześnie uzna, że występuje zagrożenie życia lub zdrowia pacjentki, teoretycznie może odpowiadać za nielegalną aborcję. A jeśli lekarz zrobi to zbyt późno, może odpowiadać za narażenie pacjentki na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu z art. 160 Kodeksu karnego, lub za spowodowanie śmierci, tak jak to ma miejsce w przypadku pani Izabeli z Pszczyny. Dziś między pacjentką a lekarzem stoi w takich sytuacjach prokurator.
Można rozmawiać o śmierci pani Doroty w oderwaniu od decyzji Trybunału Konstytucyjnego, który 22 października 2020 r. uznał, że przeprowadzanie aborcji w przypadku uszkodzenia lub wad płodu jest niezgodne z konstytucją?
Można, jeśli skupimy się wyłącznie na tym, jak powinni się zachować lekarze. I postawimy kropkę. Ale można też pójść dalej i zadać pytanie: dlaczego doszło do takiej sytuacji? Tu widzę trzy wytłumaczenia. Pierwsze: zwykła niewiedza, niedouczenie, rutyna. Drugie: może jednak lekarze wiedzieli, co należy zrobić, ale bali się odpowiedzialności? Ta teoria w przypadku pani Doroty ma jednak słaby punkt: zaniechanie leczenia zgodnie z aktualną wiedzą medyczną – przynajmniej w mojej ocenie – rozciągnęło się w czasie. Odpowiednie badania można było wykonać od niedzieli do wtorku. Przez ten czas lekarze właściwie nie mieli danych, jaki jest jej rzeczywisty stan zdrowia, nie wiedzieli, co się z nią dzieje. To przeczy tezie, że chodzi wyłącznie o obawy przed dokonaniem aborcji.
Trzecia możliwość: nałożyły się na siebie oba te czynniki. Popełniono błąd medyczny, a na końcowym etapie, gdy już bez wątpienia musiano zdawać sobie sprawę z zagrożenia, i tak potrzebowano potwierdzenia konsultanta, by podjąć decyzję. To potwierdza też tezę, że prawdopodobnie w świadomości lekarzy terminacja tej ciąży była od początku czymś, czego nie bierze się pod uwagę w tym szpitalu. Oczywiście, nie mogę odpowiadać za lekarzy. Z pewnością restrykcyjne prawo antyaborcyjne wpływa negatywnie na bezpieczeństwo kobiet, bo rzutuje na sposób myślenia lekarzy i ubezwłasnowolnia kobiety. Natomiast ewentualne zasłanianie się przepisami w sytuacji, w której mamy na szali życie pacjentki, jest po prostu nieakceptowalne.
Rodzina pani Doroty ujawniła, że chciała ona trafić do szpitala o wyższym stopniu referencyjności, ale lekarze z Nowego Targu byli przeciwko. Dlaczego?
Wedle słów męża pacjentki, lekarze tłumaczyli pani Dorocie, że transport z Nowego Targu do Krakowa czy Bochni może zagrażać jej zdrowiu. Chyba nie podawali bardziej szczegółowych argumentów. Powiedzieli, że jeśli będzie się upierać, może się wypisać tylko na własne żądanie. Pani Dorota i jej mąż zdecydowali się więc zaufać lekarzom.
We wrześniu miną dwa lata od śmierci pani Izabeli z Pszczyny, która, tak jak pani Dorota, zmarła w wyniku wstrząsu septycznego. U płodu wykryto wcześniej wady rozwojowe, a konsultant krajowy stwierdził później, że lekarze mieli obowiązek przerwać ciążę, by ratować życie kobiety. Takie sytuacje w ostatnich latach są jednostkowe, czy po prostu nie o wszystkich wiemy?
Mam wciąż nadzieję, że mówimy o sytuacjach jednostkowych. Po śmierci pani Izabeli z Pszczyny (sprawa jest w końcowym etapie śledztwa) świadomość pacjentek odnośnie zagrożenia, jak i świadomość lekarzy co do możliwości, jakimi dysponują, wzrosła. Rekomendacje ministerstwa zdrowia są jednoznaczne: "W przypadku odpływania płynu owodniowego przed ukończeniem 22 6/7 tygodnia ciąży niezbędne jest poinformowanie kobiety o ograniczonych szansach dziecka na przeżycie i jego prawidłowy rozwój. Postępowanie powinno zależeć od aktualnej sytuacji klinicznej, zaawansowania ciąży, decyzji pacjentki. Niezależnie od podjętej przez kobietę decyzji powinna być ona odnotowana w dokumentacji medycznej i poświadczona przez pacjentkę i lekarza specjalistę w zakresie położnictwa i ginekologii."
Podkreślam: decyzja ma być podejmowana wspólnie. Kobieta powinna być dla lekarza co najmniej pełnoprawnym partnerem do rozmowy i do współdecydowania o jej życiu i zdrowiu. Niestety, jak widać po historii pani Doroty, na tym polu mamy jeszcze dużo do zrobienia.
W tego typu sprawach trudno powstrzymać emocje?
Staram się zachować zawodowy dystans, bo powinnam być tu przede wszystkim prawnikiem, a mniej kobietą i matką. Emocje nie są dobrym doradcą. Jeśli już jednak miałabym odwołać się do tych emocji, to przeraźliwie smutne jest, że w XXI wieku kobiety w Polsce umierają w takich sytuacjach, które nawet nie są przesadnie trudne diagnostycznie, a komplikuje się je tylko dlatego, że kobieta wciąż nie jest traktowana jako osoba władna do podjęcia świadomej decyzji o swoim życiu i zdrowiu. W aspekcie ciąży nadal zbyt często dochodzi do uprzedmiotowienia kobiety.
W listopadzie 2021 r., po śmierci pani Izabeli, mówiła pani mojemu redakcyjnemu koledze Patrykowi Słowikowi, że "trzeba coś zrobić" i "nie można się biernie przyglądać". Jakie działania należy podjąć?
Musimy działać dwutorowo. Po pierwsze – zmienić prawo. Bo niejednoznaczość przepisów utrudnia decyzje w procesie leczenia i potęguje ryzyko zagrożenia życia i zdrowia kobiet. Liberalizacja dostępu do aborcji na pewno zwiększyłaby bezpieczeństwo kobiet w Polsce.
Równolegle powinna iść za tym nieustająca edukacja lekarzy. Nawet przy obowiązujących przepisach nie powinno dojść do śmierci pani Izabeli i pani Doroty. Chcę podkreślić jedno: w sprawie pani Izabeli mamy dowody, w tym jej własną relację, że lekarze kierowali się obawami o odpowiedzialność za nielegalną aborcję. Błędnie rozumieli przepisy. Natomiast w sprawie pani Doroty nie ma takich jednoznacznych danych. Twarde tezy, że panią Dorotę zabił zakaz aborcji, nie są dziś do końca uprawnione na gruncie tego, co wiemy z dokumentacji. Logiczna analiza przebiegu wydarzeń usprawiedliwia jednak podobne rozważania.
Jak to możliwe, że niespełna dwa lata po tym, jak po śmierci pani Izabeli przez kraj przeszła fala protestów, kolejna kobieta straciła życie w podobnych okolicznościach?
Przede wszystkim wina leży w tym, że nie zmieniliśmy przepisów. Ale środowisko lekarskie też powinno spojrzeć w lustro i odpowiedzieć na pytanie, czy na pewno każdy z lekarzy podejmujących w takich sytuacjach decyzję o życiu i zdrowiu pacjentki robi to z odpowiednią pokorą. I czy zawsze dobro pacjentki stawia przed – realnymi czy wyimaginowanymi – obawami o własną odpowiedzialność. A jeśli nie – to co środowisko lekarskie robi, aby zwiększyć bezpieczeństwo: pacjentek i swoje.
Na koniec wrócę do emocji. Nie obawia się pani, że będą kolejne takie przypadki?
Każdego dnia się tego boję. Nie mogę uratować życia tych kobiet. Ale nie ma we mnie zgody, żeby umierały.
Dariusz Faron, dziennikarz Wirtualnej Polski