Sąd może i Najwyższy, ale standardy najniższe [OPINIA]
Sprawa posłów Kamińskiego i Wąsika uwypukliła to, co wszyscy zainteresowani wiedzieli od dawna: przy gmachu Sądu Najwyższego dobrze byłoby wstawić piaskownicę. Sędziowie by się idealnie odnaleźli, a przy okazji mogliby nielubianych kolegów zdzielić grabkami po głowie.
05.01.2024 17:40
Kilka miesięcy temu poszedłem do wpływowego sędziego Sądu Najwyższego na wywiad. Zawsze jestem odrobinę zestresowany w takich sytuacjach - bo i zależy mi na tym, by rozmowa była udana, i niektórzy wybitni prawnicy trzymają dystans, przez co atmosfera bywa dość sztywna, by nie rzec - grobowa.
Tu było zupełnie inaczej. Rozmowa bardzo dobra, płynna, zero ciągnięcia za język. Sędzia - świetny gość. Szybko pochwalił się swoim największym sukcesem ostatnich lat. Uwaga, uwaga: jest nim to, że mówią mu "dzień dobry" i podają ręce wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego. I ci tak zwani "starzy", i "nowi".
- Może to się panu wydawać głupie, panie redaktorze, ale mam z tego powodu wielką satysfakcję - rzekł do mnie sędzia. Wydawało mi się to głupie - ale bynajmniej nie to, co powiedział mój rozmówca, lecz to, że dotarliśmy do tego etapu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
O czym nie jest ten tekst
Jeśli ktoś oczekuje, że w tym miejscu będę pisał o szczegółach sprawy panów Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, to rozczaruję: nie będę. Pisałem o tym już wielokrotnie, wypowiadają się codziennie na ten temat eksperci, politycy, dziennikarze. Krótko mówiąc, to nie ten tekst.
Idąc dalej, jeśli ktoś oczekuje, że będę w tym tekście przesądzał, kto w Sądzie Najwyższym ma rację, a kto jej nie ma - znów: to nie ten tekst. Pisałem o tym wielokrotnie, nawet dostawałem od niektórych sędziów (lub, jak kto woli, neosędziów) po głowie za wygłaszane tezy.
Jeśli ktoś liczy na to, że napiszę, którzy konkretnie politycy zdewastowali system prawny i autorytet poszczególnych instytucji w Polsce, znów – nie tutaj. Zresztą każdy może samodzielnie sprawdzić, kto rządził w ostatnich ośmiu latach, a zatem kto bierze odpowiedzialność za to, w jakiej sytuacji jesteśmy.
Tu chcę skupić się na społecznym aspekcie odbierania Sądu Najwyższego przez obywateli, którzy nie śledzą politycznych zawieruch, nie interesuje ich kto ma rację. Takich osób, wbrew pozorom, jest w Polsce dużo.
I te osoby dostają w ostatnich dniach jasny sygnał: Sąd Najwyższy, od którego powinien bić autorytet, jest trawiony animozjami, kuriozalnymi sporami o to, kto ma w szafce akta ważnych spraw, dyskusjami o bardziej lub mniej tajnych spotkaniach.
Dwa światy
Dziś jesteśmy w sytuacji, gdy część najważniejszych osób w państwie mówi: tej decyzji Sądu Najwyższego nie uznajemy, bo nie wydał jej sąd w rozumieniu prawa, a tę uznajemy, bo wydał ją sąd we właściwym składzie. Brzmi logicznie, prawda?
Inne najważniejsze osoby w państwie mówią: ta decyzja sądu będzie nieważna, bo sąd już we właściwym składzie zajął się sprawą, a nasi konkurenci nie są od oceniania, kto może wydawać wyroki, a kto nie może. Też jest w tym pewna logika, czyż nie?
Są prawnicy, którzy dowiodą, że pierwsi mają rację. Są tacy, którzy będą wykazywać, że drudzy.
Jeden prezes Sądu Najwyższego wychodzi i mówi, że drugi prezes ma się zastosować do tego, co ten pierwszy powiedział.
No to wychodzi drugi i mówi, że się nie zastosuje, bo pierwszy nie ma racji. I nie wyda akt sprawy.
Na stronie Sądu Najwyższego opublikowane zostaje oficjalne stanowisko. Tyle że nie zgadza się z nim znaczna część zasłużonych, doświadczonych sędziów.
Oczywiście nie jest tak, że prawda leży pośrodku, bynajmniej tak nie twierdzę. Ale w tym bałaganie pogubiło się już wielu ekspertów. Przeciętny obywatel nie ma prawa wiedzieć, kto ma rację, a kto jej nie ma; co najwyżej może obdarzyć pewne osoby zaufaniem, a innym nie ufać. Sąd Najwyższy zaś stał się miejscem kłótni prowadzonych w złym stylu.
Miłe początki
Do Sądu Najwyższego zacząłem chodzić w 2014 r. - jako dziennikarz prawny. Niektóre rzeczy w funkcjonowaniu sądu mi się podobały bardziej, inne mniej. Do niektórych sędziów miałem szacunek ogromny, do innych trochę mniejszy, bo widziałem, jak potrafią zachowywać się poza salą.
Ale zawsze, gdy szedłem do Sądu Najwyższego, czułem, że idę do jednego z najważniejszych gmachów w Polsce. Idę do miejsca, w którym - mimo wszelkich zastrzeżeń - rządzi prawo. Gdzie oczywiście to prawo bywa różnie interpretowane, ale mistrzowie prawniczego fechtunku walczą ostro, a jednocześnie przestrzegają pewnych zasad. A na koniec dnia bez złości podają sobie dłonie, by za dzień, tydzień, miesiąc lub kwartał znów spotkać się na sądowej arenie. I znów udowadniać młodym dziennikarzom, takim jak ja, że w Sądzie Najwyższym jest inny klimat. Jakkolwiek by to brzmiało - przyzwoitszy niż na zewnątrz.
Sami sędziowie zaś, w większości, przyjęli mnie, niedoświadczonego dziennikarza, w sposób wspaniały. Widzieli "świeżaka" na sądowych salach. Zależało im, żebym i ja czuł się dobrze w sądzie, i żeby moi czytelnicy dostawali rzetelny przekaz z Sądu Najwyższego.
Kiepska teraźniejszość
Tego już nie ma. W samym Sądzie Najwyższym, wśród "starych" i "nowych", wyczuwalna jest wrogość. Od postronnych osób oczekuje się, że opowiedzą się po jednej ze stron. Kto się jawnie opowiedzieć nie chce, ten symetrysta. A "symetrysta" to bardziej obelga niżeli sama prosta definicja.
Spory są coraz mniej o prawo, a coraz bardziej osobiste, ostrza zaczynają być kierowane w kierunku człowieka.
I znów: to nie tak, że wszyscy są temu winni w równym stopniu. Jako prawnik mam swój pogląd na to, kto częściej ma rację, a kto fauluje. Ale nie jest też bynajmniej tak, że jedna strona jest zawsze nieomylna, a druga za każdym razem się myli.
Co jednak smutne, dotarliśmy do etapu, w którym, gdy czytelnik poda mi nazwisko sędziego, będzie istniało duże prawdopodobieństwo, że odgadnę, jaki prezentuje pogląd na kluczowe sprawy ustrojowe.
Ciężkie do odbudowy
Autorytet Sądu Najwyższego wali się na naszych oczach. I to wielki kłopot, większy niż sądzą dziś politycy i wielu publicystów. Przez kolejne lata bowiem, niezależnie od obsady sędziowskiej, wielu prawników będzie do kluczowego sądu w Polsce podchodziło już inaczej niż do niedawna.
Adwokaci i radcowie prawni, po przegranej, będą mówili swoim klientom: "wiecie, z tym Sądem Najwyższym to bywa różnie, sami widzieliście, że tam nie zawsze chodzi o prawo, a często wygrywa polityka".
Już powszechnie mówi się, że "zobaczymy, na jaki skład trafimy". Ba, klienci o to sami dopytują pełnomocników, uznając, że w danej sprawie lepiej trafić na "nowych" lub na "starych".
Z kolei tacy naiwniacy jak ja, dzień po dniu, sędziowska kłótnia po kłótni, zastanawiają się: dekadę temu wierzyłem w coś, co nie istnieje? A może wtedy istniało, tylko przez tę dekadę aż tak ten autorytet się zawalił?
A jeśli to drugie - ile lat potrwa odbudowa?
Patryk Słowik jest dziennikarzem Wirtualnej Polski
Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl