Przemyśl. Ochotnicy z całego świata jadą walczyć w Ukrainie
Wśród wsiadających do pociągu z Przemyśla znajdują się ochotnicy m.in. z USA, Kanady, Wielkiej Brytanii, Czech. Wszyscy, którzy jadą walczyć w Ukrainie, zgodnie twierdzą, że z ostaną tam tyle, ile trzeba - czyli do zakończenia wojny.
Około dwieście osób czekało w czwartek po południu na odjeżdżający z peronu piątego w Przemyślu pociąg do Lwowa. Pośród tłumu z walizkami szczególną uwagę przykuwały kilkuosobowe grupy dobrze zbudowanych mężczyzn w wojskowych ubraniach. Niektórzy mieli hełmy na głowie - m.in. Aaron, który jest inżynierem z Waszyngtonu.
Jego koledzy żartują, że wygląda jak Arnold Schwarzenegger. - W końcu jadę na wojnę - podkreśla wyjaśniając, że zgłosił się na ochotnika, bo chce zatrzymać wojnę i ocalić ludzkie życia. - Oczywiście, że się boję, ale chcę jechać - zaznacza mężczyzna.
W swoim plecaku – jak wylicza – ma niezbędny sprzęt do przetrwania: lekkie uzbrojenie, leki, opatrunki, ubrania. Zapytany o to, czy potrafi posługiwać się bronią, odpowiada z nieskrywaną pewnością: "Jestem Amerykaninem - oczywiście, że tak".
- To nie problem dla mnie – zaznacza, pokazując na telefonie zdjęcie swojej kolekcji broni w domu. W Waszyngtonie czeka na niego żona, której fotografię ma na tapecie smartfonu. - Zostanę w Ukrainie tyle, ile potrzeba – to znaczy do zakończenia wojny - dodaje Aaron.
Na odprawę w Przemyślu czekają również ochotnicy m.in. z Kanady i Wielkiej Brytanii. Jest też 39-letni Petr z Czech. Odnosząc się do swojej motywacji wyjaśnia, że w Ukrainie umierają cywile i dzieci. - Trzeba to powstrzymać. Jestem rozwiedziony, ale mam 3-letniego syna i jak zobaczyłem w telewizji, że giną dzieci, to od razu postanowiłem się zgłosić – dodaje Petr, który prowadzi firmę turystyczną w Czechach.
Wyjaśnia, że teraz jadą z innymi ochotnikami do Lwowa, ale nie mogą powiedzieć, gdzie dokładnie będą dalej kierowani. - Chcę w jakikolwiek sposób podać pomocną dłoń Ukrainie. Nieważne w jakiej części Ukrainy i w jaki sposób. Jeżeli nie będę na pierwszej linii frontu, to mogę pomagać np. przy przygotowywaniu amunicji – cokolwiek – zapewnia.
Zapytany o to, czy się obawia wyjazdu do kraju ogarniętego wojną podkreśla, że ma mocną psychikę, ale boi się. - Ten, kto się nie boi, jest szaleńcem - dodaje Petr.
Wracają do Ukrainy z Polski. "Będziemy mieszkać pod swoim dachem"
Natomiast do Odessy wraca ukraińska rodzina - małżeństwo z córką, która jest studentką psychologii. Jej mama pracuje jako opiekunka w przedszkolu. - Przyjechaliśmy do Polski dwa dni temu, ale podjęliśmy decyzję, żeby wracać, bo trudno nam się tu odnaleźć; nie mamy w Polsce nikogo. Boimy się powrotu, ale przynajmniej będziemy mieszkać pod swoim dachem – wyjaśnia Alina.
Do Odessy jedzie również 60-letni Aleksander, który ma polskie korzenie i świetnie mówi po polsku. Z zawodu jest elektrykiem. - Przyjechałem do kolegi na kilka dni. Zostawiłem u niego cenne rzeczy, żeby nie były w domu. Oddałem mu je na przechowanie. Gdy wojna się skończy, to zabiorę – wyjaśnia.
Odnosząc się do sytuacji w Odessie przekazuje, że sporo mieszkańców wyjechało na wieś. Jak podkreśla, w centrum jest raczej bezpiecznie, ale sytuacja jest bardzo nerwowa. - Obawiam się, co będzie dalej, ale najbardziej boję się o swoje dzieci. Miejmy nadzieję, że ocalimy Ukrainę – zaznaczył Aleksander.
Według danych Straży Granicznej, od 24 lutego br. z Polski do Ukrainy wyjechało ok. 300 tys. osób.
Czytaj też: