Protest ratowników wybucha. Niedzielski powiedział o jedno zdanie za dużo?
Minister wrzucił zapalony dynamit w sam środek protestu - tak dyrektor stacji pogotowia komentuje słowa Adama Niedzielskiego, że ratownicy medyczni mogliby uzyskać podwyżkę z zysków stacji pogotowia. Większość stacji je wykazuje i to nawet kilka milionów złotych. Dlaczego w takim razie protest rozbija się o kilkadziesiąt złotych podwyżki za godzinę dyżuru i kto powinien znaleźć pieniądze dla ratowników? Tłumaczymy.
- Myślałem, że ministrowi jako ekonomiście nie będę musiał tłumaczyć, że wykazany przez stację zysk księgowy to nie to samo co gotówka w kasie. Na zysk złożyło się m.in. 3,5 mln zł przychodów z darowizn w czasie epidemii. Ale to są na przykład przyłbice i ubrania, którymi nie zapłacimy - mówi WP Bogdan Kalicki, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Białymstoku. Za 2020 rok stacja wykazała 4,5 mln zł zysku.
Czy na pogotowiu ratunkowym można zarabiać? Brzmi jak absurd, bo przecież komendy policji nie ogłaszają zysków za łapanie złodziei, a strażacy nie wykazują marży na usłudze gaszenia pożarów. Jednak większość stacji pogotowia w Polsce wykazuje zyski, bo działają jako spółki samorządowe.
Warszawski Meditrans miał 6 mln zł zysku za 2020 rok, w Poznaniu był to 1 mln zł. W Bydgoszczy zarobili niecałe 350 tys. zł, ale już mniejsza stacja w Nowym Sączu wypracowała 2 mln zł zysku.
Jak donosi Ogólnopolski Związek Zawodowy Ratowników Medycznych, większość stacji pogotowia ratunkowego wykazała zyski w swoich rocznych sprawozdaniach finansowych.
Protest ratowników. Milionowe zyski stacji pogotowia
Właśnie wątku milionów chwycili się w ostatnich dniach szefowie Ministerstwa Zdrowia: Adam Niedzielski i wiceminister Waldemar Kraska, który jest odpowiedzialny za ratownictwo medyczne. Wskazują, że pretensje ratowników są nie do nich. Jak twierdzą, to rozliczenia pomiędzy "ratownikami-firmami" a dyrektorami stacji - menedżerami spółek w osiągających milionowe zyski.
"W stacji warszawskiej ratownictwa medycznego przez dłuższy czas nie były realizowane podwyżki. Analizując wyniki finansowe, został pokazany zysk ponad 6,5 mln zł i myślę, że osoby tam pracujące mogą mieć poczucie, że wypracowały ten zysk i mogą mieć w nim udział" - powiedział Adam Niedzielski w Polsat News.
- To tak nie działa i nie zadziała - ripostuje Bogdan Kalicki, szef pogotowia w Białymstoku. Tłumaczy z kalkulatorem w ręku. Gdy podzielić zysk stacji przez 316 tysięcy "dyżurogodzin" przepracowanych w ciągu roku przez załogi karetek, wychodzi mu, że na godzinę może dopłacić 9,50 zł. Czyli już nie 36 zł, ale 45,50 zł (brutto). Po tym, jak wypowiedzenia złożyło 140 kontraktowych ratowników, ogłosił, że przyjmie nowych, na nowe stawki. 30 osób wróciło do pracy, ale u części medyków wywołało to wściekłość. Jak już informowaliśmy, ktoś pociął opony w aucie ratownika, który podjął dyżur.
- Podwyżka finansowana z zysku zaspokoi tylko ratowników. A co z pozostałymi 450 pracownikami stacji? Dlatego takie myślenie jest krótkowzroczne, stale będzie prowokować protesty, jak nie jednej, to innej grupy osób. W roku, kiedy nie będzie zysku, mielibyśmy zmniejszać pensje? - pyta. - Minister Niedzielski wrzucił płonącą laskę dynamitu w sam środek protestu, dolał benzyny do ognia - dodaje Kalicki.
Ktoś mdleje na ulicy. Pogotowie przyjeżdża, bo ma płacone dobokaretkach
Wyjaśnijmy, skąd biorą się miliony na koncie stacji pogotowia. Główna kwota przychodu wszystkich stacji to świadczenie za ratownictwo medyczne. Narodowy Fundusz Zdrowia wypłaca je w jednostkach nazywanych dobokaretka. Jedna karetka podstawowa (ratownik i kierowca/ratownik) to aktualnie niewiele ponad 3000 zł, a karetka specjalistyczna (kierowca, ratownik i lekarz) wyceniana jest na około 4200.
Tyle płaci NFZ stacji pogotowia za dzień pracy zespołu ratunkowego. W Warszawie takich zespołów potrzebnych jest około 80. Stąd przychody stacji przekraczają 158 mln zł rocznie. Koszty to paliwo, energia, leki i zaopatrzenie leasingi pojazdów, ale najważniejszy (71 proc.) to koszt pracy obsady karetki.
Problem w tym, że gdyby ratowników zatrudnić na etat i płacić tyle, jak na to zasługują (ratownikiem medycznym zostaje się po trzech latach studiów), to pieniędzy z dobokaretek nie wystarczy do sfinansowania ludzi.
Protest ratowników. "Chcesz zarobić, pracuj 13 godzin dziennie"
- Zysk stacji pochodzi z dziadowskich oszczędności pogotowia, budowanych na bazie rozliczeń dobokaretką. Pozakładaliśmy firmy, mamy płacone na godzinę dyżuru 36 zł brutto, gdy ktoś chce zarobić jak człowiek, to musi pracować 260 godzin na miesiąc albo i 400 godzin. Z normalnej pracy nie zarobiłbym więcej niż 3000 zł - tłumaczy w rozmowie z WP Adam, warszawski ratownik z 20-letnim stażem i dyspozytor pogotowia.
- Jeśli trzymać się absurdalnej formuły, że pogotowie to przedsiębiorstwo nastawione na zysk, wprowadźmy cennik. Za skuteczną reanimację dziecka 1500 zł, za nieskuteczną na przykład 500. Odwiezienie ofiary wypadku - stawka jak za holowanie auta do warsztatu, Właśnie nie! Ratownictwo powinno być służbą państwową jak straż czy policja - dodaje.
Podkreśla, iż nie ma złudzeń, że ratownicy staną się służbą opłacaną jak mundurowi. Dlatego walczą o zwiększenie stawki za dobokaretkę. Według propozycji Piotra Dymona, przewodniczącego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych powinna ona wzrosnąć do 11 tys. zł. Tyle przynajmniej rzucił na początku negocjacji w sierpniu. Wówczas w płatności za karetkę zmieści się przyzwoite wynagrodzenie dla ratownika (84,5-100 zł za godzinę dyżuru).
ZOBACZ TAKŻE: Błyskawiczna reakcja wiceministra na nagranie z Donaldem Tuskiem. Nawet się nie zawahał
Wiceminister Waldemar Kraska zapewniał i nadal zapewnia, że wyliczenia dotyczące stawki dobokaretki są już na ukończeniu. Liczyli, liczyli, ale jakoś nie udało się tego policzyć, zanim ratownicy zaczęli masowo składać wymówienia kontraktów. Tak dzieje się Bydgoszczy, Łomży, we Wrocławiu i wielu innych miastach. W piątek dołączył Płock.
Jak dowiaduje się WP, w piątek w Warszawie nie pracowało 45 załóg z około 80. Według dyspozytora pogotowia, dobę wcześniej w nocy nie było gotowej żadnej specjalistycznej karetki. W zastępstwie ratowników ambulansami jeżdżą strażacy (do wypadku wezwano ambulans z OSP Wesoła), wojskowi i pracownicy prywatnych przychodni.
Piotr Owczarski, rzecznik mazowieckiego pogotowia od kilku dni zapewnia dziennikarzy, że wszystko jest pod kontrolą, nie ma opóźnień w przyjazdach karetek. W rozmowie z WP twierdził nawet, że pacjenci są tak zadowoleni, że piszą listy z podziękowaniami za sprawne odwiezienie do szpitala.
W tym samym czasie w Warszawie trzykrotnie lądował śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego. Rzecznik LPR tłumaczyła, że śmigłowiec wezwano, bo nie było ani jednej karetki.