Prorok, niechciany we własnym Kościele [OPINIA]
Jeśli o kimś można powiedzieć, że był niezastąpiony, to z pewnością o księdzu Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim. Jego odwagi, zaangażowania, chęci pomocy, ale też niezależności nie da się podrobić i nie widać nikogo, kto mógłby go zastąpić - pisze dla Wirtualnej Polski Tomasz Terlikowski.
09.01.2024 | aktual.: 13.01.2024 14:11
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski był jednym z tych naprawdę nielicznych ludzi, którzy nigdy nie bali się mówić tego, co naprawdę myślą. Wieloletni nieformalny rzecznik osób skrzywdzonych na różne sposoby w Kościele. Jako pierwszy mówił o lustracji, o skandalach seksualnych, o wykluczeniu. Jego głosu będzie naprawdę bardzo brakować, bo niewielu ma tyle odwagi i wiedzy, co on.
Wielu, w wielu miejscach, odetchnęło z ulgą, że nie będzie już tego, który wygarnia prawdę w oczy, i który ujawnia sprawy, które miały być głęboko zakopane pod dywan.
Inni ze smutkiem pomyśleli, że odszedł ten, do którego mogli się zgłosić, z którym mogli porozmawiać, który nie bał się być po ich stronie, i to nawet gdy wszyscy inni ich opuścili. Nie bał się narazić biskupom ani politykom i nigdy - no może niemal nigdy - nie gryzł się w język.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Człowiek absolutnie niepowtarzalny
Takiego zapamiętają go ci wszyscy, którzy znali go głównie z zaangażowania publicznego. Ale to nie jest cała prawda o nim. Bo Tadeusz był przede wszystkim naprawdę "kolorowym ptakiem" polskiego Kościoła. I nie chodzi o styl ubierania, który był dość typowy. Chodził w koloratce, a marynarkę często zastępowała kamizelka albo sweter, ale jeśli na chwilę zostawiło się strój, to spod niego wyłaniał się człowiek absolutnie niepowtarzalny.
Poeta i publicysta, historyk, wytrawny retor, ale i ksiądz, który poza mszą w obrządku łacińskim odprawiał także liturgię ormiańską, którą naprawdę się fascynował. A do tego człowiek, który potrafił opowiadać historię całymi godzinami, ubarwiać je licznymi anegdotami, także z jego życia rodzinnego. Nigdy nie miał dość, nawet gdy był już osłabiony i chory.
"Mówił, gdy wszyscy chcieli, by milczał"
Hagiografii nie cierpiał, więc nie będę udawał, że Tadeusz nie miał żadnych trudnych cech charakteru. Miał, ale to także one sprawiały, że był tym, kim był, i zrobił to, co zrobił. Jego upór był legendarny, jeśli był o czymś przekonany, to nie istniały argumenty, które mogły zmienić jego zdanie. Polityka, przyjaźnie, rachunek interesów nie mogły go przekonać, by się wycofał z czegoś, w co wierzył. Tak było w kwestii Wołynia, ludobójstwa Ormian czy polityki ukraińskiej. Jego nic nie mogło przekonać, by w tej sprawie zmienił zdanie, a nawet by choć na chwilę zamilkł. Ksiądz Isakowicz uznał, że jest głosem zamordowanych, i że nie może milczeć, a skoro tak, to mówił. I to nawet wówczas, gdy wszyscy chcieli, by milczał.
I nawet jeśli nie zgadzałem się z jego poglądami (a nie zgadzałem się), to nie mogę nie przyznać, że to właśnie jego sławetny upór sprawiał, że nie cofał się także w innych sprawach.
Lustracji w Kościele by nie było, gdyby nie fakt, że Tadeusz uznał, że potrzebna jest prawda, i żadne argumenty, żadne polityki kościelne, żadne przyjaźnie nie mogły go przekonać, że powinien z tej sprawy się wycofać. I nie wycofał się, choć wtedy posypały się na niego kary.
Nie inaczej było, gdy chciano go zmusić do tego, by nie opowiadał o skandalach seksualnych w Kościele. Tę sprawę pamiętam szczególnie dobrze, bo wtedy i na mnie posypały się gromy. Wielu dzwoniło i próbowało przekonać, żeby już nie opowiadać o kurii biskupiej, która opanowana jest przez homoseksualne lobby, i by nie sugerować, że problem pedofilii nie istnieje w Kościele. Ileś relacji, także z tymi, którzy teraz są w pierwszym rzędzie walczących o oczyszczenie w Kościele, zostało wówczas zerwanych, ileś spotkań odwołano, a w księdza Tadeusza uderzyło to jeszcze mocniej. On musiał stawiać się przed kościelnymi komisjami, a jego przesłuchania prowadził biskup, który obecnie uchodzi za niezwykle postępowego i otwartego. I co? I nic! Ataki na niego, zerwane relacje tylko utwierdzały go w tym, że ma rację, i że nie może się cofnąć.
To do niego zgłaszali się skrzywdzeni
Utwierdzały go w tym także setki spotkań. To do niego, zanim powstała Państwowa Komisja ds. Pedofilii czy kościelna Fundacja św. Józefa, zgłaszali się skrzywdzeni w Kościele. On miał dla nich czas, on doradzał, co mogą zrobić, a czasem ujawniał ich sprawy publicznie, gdy zrozumiał, że zostawienie ich w rękach biskupów (co początkowo próbował robić) skończy się niczym. Wiele godzin spędził na czytaniu listów i rozmowach. Miał dla nich czas, choć był niezmiernie zajęty, i potrafił głęboko wczuć się w to, o czym mu opowiadali.
I wcale nie zawsze były to sprawy pedofilskie, bo to między innymi jego zasługą jest fakt, że z biskupstwa odwołano i wydalono do stany świeckiego pewnego mężczyznę, który uwiódł młodą kobietę, miał z nią dziecko z in vitro, co nie przeszkadzało mu robić kariery w Kościele.
On także ujawnił skandaliczne działania arcybiskupa Wiktora Skworca, który najpierw przenosił księdza pedofila z parafii na parafię, a potem wysłał go do Ukrainy. I za to diecezja tarnowska wytoczyła mu proces.
Jego serce biło w Fundacji Brata Alberta
Ale jego uporu w tych sprawach nie byłoby także, o czym jestem głęboko przekonany, gdyby nie miejsce, w którym nieustannie biło jego serce. Gdy przyjeżdżałem do Radwanowic, do ośrodka Fundacji Brata Alberta, mogłem to zobaczyć. Tym, co było dla niego najważniejsze, nie była polityka, którą się pasjonował, ani historia, ani nawet wielkie reformy, ale osoby z niepełnosprawnością intelektualną, którym poświęcił życie.
Już jako kleryk zetknął się z nimi i ich rodzinami i za sprawą Ruchu Wiara i Światło zaangażował w przygodę swojego życia. A potem, gdy został prezesem Fundacji, poświęcił się jej całym sercem. To od osób z niepełnosprawnością uczył się empatii, będąc z nimi - jak sam wspominał - chłonął wiarę, ale też walcząc o nich, uczył się nieustępliwości. A gdy widziało się, jak z nimi był (bo trudno to nawet nazwać "pracą"), widać było, jak wiele w nim ojcowskich uczuć, jak bardzo był dla nich prawdziwym ojcem. Umiał przytulić, ale i ustawić, pośmiać się, ale i poważnie rozmawiać o śmierci ich najbliższych. Tam był w pełni sobą i dopiero, gdy widziało się go w tym otoczeniu, można go było realnie poznać.
I to jest klucz do niego. Był cholerykiem, czasem trudno się z nim rozmawiało, nie dawał się przekonać, ale był chodzącą emocją i empatią. Będzie go bardzo brakować.
Umawialiśmy się na dłuższą rozmowę, kolejną w ważnej sprawie. Odwołałem ją najpierw ja, potem on, a potem szpital. Nie dowiem się już, co myśli o pewnych sprawach. Pamiętam jednak jego ostatnie słowa do mnie: "jesteś pewien, że chcesz się tym zajmować?". I śmiech. Ten śmiech będę pamiętał i te godziny rozmów, jakie odbyliśmy. To był wspaniały człowiek. Człowiek, który kochał ludzi, kochał Polskę, kochał Kościół.
Czy należy mu się pomnik? Myślę, że on sam nie chciałby, żeby go ktoś zakuwał w spiż, bo do pomników Jana Pawła II miał stosunek żartobliwy, ale jednocześnie nie mam wątpliwości, że jeśli komuś w polskim Kościele ostatnich 20 lat się on należy, to właśnie jemu. Za odwagę mówienia o rzeczach trudnych, za zaangażowanie, ale i za to, że miał odwagę myśleć i działać samodzielnie.
Jeśli Kościół w Polsce ma zachować wpływy społeczne, to potrzebuje o wiele więcej takich duchownych. Pomnikiem dla księdza Isakowicza-Zaleskiego będzie z jednej strony pamięć o nim, a z drugiej strony fakt, że - w odróżnieniu od sporej części polskich, teraźniejszych biskupów - do podręczników historii trafi jako bohater pozytywny - właśnie ten nielubiany przez nich prosty ksiądz z Krakowa.
Dla Wirtualnej Polski Tomasz P. Terlikowski*
*Autor jest doktorem filozofii religii, pisarzem, publicystą RMF FM i RMF24. Ostatnio opublikował "Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła", a wcześniej m.in. "Czy konserwatyzm ma przyszłość?", "Koniec Kościoła jaki znacie" i "Jasna Góra. Biografia".