Premier z ciężką teczką
W dzisiejszych sporach politycznych wciąż przywoływany jest rząd Jana Olszewskiego, pierwszy prawicowy, wyłoniony po w pełni demokratycznych wyborach. Dla jednych są to wspomnienia o okresie wyjątkowej nieudolności i dusznych klimatach; dla innych – o bezkompromisowości w walce z postkomunistycznym układem, zwłaszcza z państwem agentów.
01.03.2006 | aktual.: 01.03.2006 06:50
W słynnym już sejmowym wystąpieniu Jarosław Kaczyński rządowi Olszewskiego poświęcił sporo miejsca, nie żałując ciepłych słów. To wielka zmiana opinii. Przez lata bowiem mówił, że to gabinet kompromitacji polskiej prawicy. Jak więc z tym rządem naprawdę było?
Trzy kwadranse po północy, a więc już 5 czerwca 1992 r., po obradach trwających ponad 16 godzin – oczywiście z przerwami, jak to w sytuacjach kryzysowych bywa – mimo rozpaczliwych prób zwolenników, by nie dopuścić do głosowania, Sejm odwołał rząd Jana Olszewskiego. Za połączonymi wnioskami prezydenta Lecha Wałęsy i małej koalicji (Unii Demokratycznej, Kongresu Liberalno-Demokratycznego oraz Polskiego Programu Gospodarczego) opowiedziało się 273 posłów, przeciw 119, wstrzymało się 33. Godzinę wcześniej w telewizyjnym wystąpieniu (w obu programach) premier zmęczonym, łamiącym się głosem oskarżał swych przeciwników, że chcą się go pozbyć, by nie dopuścić do ujawnienia tak zwanych „kopert Macierewicza”, czyli dostarczonej przed południem do Sejmu listy zawierającej „informacje o zasobach archiwalnych MSW”, czyli potocznie mówiąc listy agentów. Czy to nocne wystąpienie miało poruszyć naród, by stanął w obronie pierwszego niepodległościowego rządu, czy było już tylko aktem desperacji w obliczu nieuchronnej
katastrofy? Czy też stanowiło przesłanie na przyszłość wypełniane obecnie przez ekipę Prawa i Sprawiedliwości? W każdym razie rząd Olszewskiego upadł w wyniku jednego z najpoważniejszych kryzysów parlamentarnych, który łatwo mógł przerodzić się w kryzys państwa, bowiem na swej liście urzędujący minister spraw wewnętrznych umieścił nie tylko kilkudziesięciu posłów i senatorów, ale także urzędującego prezydenta Lecha Wałęsę i marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego.
Z sytuacjami kryzysowymi rząd Jana Olszewskiego był oswojony od momentu powstania. Rzec można: był to gabinet, który bez przerwy trwał w kryzysie. W wyborach, które odbyły się 27 października 1991 r., według ordynacji, która nie miała progu zaporowego, żadne z ugrupowań nie uzyskało znaczącej przewagi. Najwięcej, bo 62 mandaty, zdobyła Unia Demokratyczna, tylko o dwa mniej Sojusz Lewicy Demokratycznej, po 50 mandatów uzyskały Polskie Stronnictwo Ludowe, Wyborcza Akcja Katolicka (głównie ZChN) i Porozumienie Obywatelskie Centrum, czyli praktycznie PC Jarosława Kaczyńskiego. Prezydent Lech Wałęsa uznał, że skoro nie ma wyraźnego zwycięzcy, a do niego należy pierwszy ruch, to trzeba zaproponować rozwiązania wariantowe. Wałęsa miał wówczas kilka wariantów, które charakteryzowały się tym, że prawie w każdym to on był formalnie premierem. Pomysły prezydenta najlepiej charakteryzuje rozmowa z Jackiem Kuroniem; to on był pierwszym po wyborach politykiem, którego Wałęsa przyjął. Kuroń tak tę rozmowę relacjonował: „Ja
zostaję premierem, ty wicepremierem. Pierwszym wicepremierem, więc tak naprawdę to ty jesteś premierem. Zaraz tu zawołam dziennikarzy i powiem im, że skierowałem cię do misji tworzenia rządu. I jeszcze powinieneś wziąć Bieleckiego. On jest dobry i będzie sygnał na Zachód, że robimy ten sam kurs polityki”. Kuroń odmówił, ale potem misję tworzenia rządu przyjął Bronisław Geremek. W rzeczywistości Wałęsa nie chciał ani Kuronia, ani Geremka, chciał Jana Krzysztofa Bieleckiego, który nadal kierował rządem. Prezydent tak prowadził zawiłe gry, aby ostatecznie Bielecki pozostał premierem i aby storpedować plan Jarosława Kaczyńskiego uczynienia premierem Jana Olszewskiego, wokół którego można było zgromadzić w miarę szeroką koalicję ugrupowań i pojedynczych posłów (po wyborach mandaty podzielono między 28 komitetów, a więc rozdrobnienie Sejmu było wręcz pokazowe). W tym pojedynku zwycięzcą okazał się Kaczyński, któremu udało się stworzyć koalicję pięciu partii (PC, KLD, ZChN, KPN oraz Porozumienia Ludowego); w
połowie listopada wysunęła ona kandydaturę Jana Olszewskiego na premiera.
Minęło jednak aż pięć tygodni, nim rząd powstał i uzyskał wotum zaufania. To były tygodnie walki o jego kształt i partyjny podział stanowisk. Jan Olszewski lawirował między niechęcią Wałęsy, ambicjami partyjnych liderów (Leszek Moczulski bezwzględnie chciał zostać szefem MON i KPN do koalicji jednak nie weszła) i wolą walki Kaczyńskiego o utrzymanie kruchej koalicji przeciwko Wałęsie. Ostatecznie rząd dostaliśmy pod choinkę. 23 grudnia gabinet uzyskał wotum zaufania, choć w składzie słabo przez Sejm akceptowanym (kilku ministrów nie uzyskało pozytywnych opinii sejmowych komisji), a przez premiera nie do końca rozpoznanym. Dzieje powstawania tego gabinetu zaciążyły jednak na tym, co działo się później. Rzec można – wirus zagłady został zaszczepiony w momencie powstania.
Olszewski mówił o swym rządzie – gabinet ponadpartyjnych osobistości. Bardzo szybko przylgnęło jednak do niego określenie – gabinet osobliwości. Niewątpliwie skład Rady Ministrów był zaskoczeniem, także dla ministrów. Szefem finansów – poszukiwanym w myśl zasady dajcie kogoś od Balcerowicza, byle nie jego i nie jego wiceministrów – został Karol Lutkowski, którego nazwiska premier nie zdążył sobie przyswoić przed wygłoszeniem exposé i długo po sejmowych stenogramach błąkał się jakiś Lutkiewicz. Andrzej Diakonow, który wziął budownictwo, ze szczerością wyznawał, że z premierem nie rozmawiał w ogóle, a tym bardziej o zadaniach rządu. Prof. Andrzej Stelmachowski wylądował w resorcie edukacji, choć Olszewski widział go jako ministra spraw zagranicznych, na co nie zgodził się Wałęsa, trwający przy Krzysztofie Skubiszewskim. Drugim warunkiem Wałęsy było zachowanie Janusza Zaorskiego na stanowisku prezesa Radiokomitetu. Jana Parysa na szefa MON wyciągnięto z niskiego stanowiska w Centralnym Urzędzie Planowania, bo
był jedyną osobą w całej koalicji, która miała pojęcie o wojskowości. Historia tego gabinetu pokazała, że mniej ważne było, kto znalazł się w rządzie, a ważniejsze, kogo w nim zabrakło. Otóż nie było faworytów Jarosława Kaczyńskiego: jego brata Lecha (był pomysł, aby został ministrem obrony, ale Olszewski zdawał sobie sprawę, że Wałęsa do tego nie dopuści) i Sławomira Siwka, który tak się przywiązał do myśli powołania na szefa Urzędu Rady Ministrów, że zdążył zwiedzić gabinet, który ostatecznie zajął człowiek zaufania premiera Wojciech Włodarczyk. Tym samym rząd, który powstał skutkiem wielkiego uporu Jarosława Kaczyńskiego i z jego woli przeciwstawienia się Wałęsie, od początku znalazł się w konflikcie ze swym ojcem chrzestnym. Nic więc dziwnego, że pierwszym politykiem, który gabinet Jana Olszewskiego poddał głębokiej krytyce, by w późniejszych okresach przejść do krytyki totalnej, był Jarosław Kaczyński. W krytyce wyprzedzał go tylko prezydent Lech Wałęsa, który niezmiennie upominał się o obecność w
koalicji Unii Demokratycznej.
Tak więc ledwie gabinet powstał, już zaczęto mówić o jego rekonstrukcji, zwłaszcza zaś o rekonstrukcji zaplecza politycznego, co było ze wszech miar uzasadnione. Za powołaniem rządu Olszewskiego głosowało 235 posłów z PC, ZChN, PL, PSL, Solidarność, NSZZ Solidarność, Chrześcijańskich Demokratów, Partii Chrześcijańskich Demokratów, Partii X, Mniejszości Niemieckiej oraz częściowo Solidarności Pracy i Polskiego Programu Gospodarczego, szerzej znanego jako Partia Przyjaciół Piwa. Towarzystwo było więc mało zborne i niezwykle rozproszone. Decydujące dla uzyskania wotum zaufania były jednak głosy PSL, które do rządu nie weszło, ale udzieliło kredytu gabinetowi określanemu jako chrześcijańsko-ludowy. Zdecydowanie przeciwko byli posłowie SLD i Unii Polityki Realnej, od głosu wstrzymały się UD, KLD i KPN. Jeżeli zważyć, że tylko 4 ugrupowania miały swoich ministrów, to stabilne zaplecze rządu liczyło 114 posłów; faktycznie więc gabinet Jana Olszewskiego był od początku rządem mniejszościowym i pierwszym zadaniem
było poszerzenie koalicji. Zadanie to, którego gorącym orędownikiem był Jarosław Kaczyński, zajęło mnóstwo czasu tak premierowi, jak i szefom potencjalnych sojuszników, głównie Tadeuszowi Mazowieckiemu, liderowi Unii Demokratycznej. Rozmowy Olszewskiego z Mazowieckim przeszły do historii jako negocjacje najdłuższe i najmniej obfitujące w słowa. Składały się głównie z przedłużonego milczenia rozmówców, które nawet Mazowieckiego doprowadzało do pasji i skarżył się: jak ten premier wolno mówi.
Doszliśmy do pewnych ustaleń, które wymagają dalszych rozmów – to zdanie Jana Olszewskiego, które swego czasu zrobiło sporą karierę, może stanowić motto dla bardzo wielu działań tak premiera jak i jego gabinetu. Odnieść je można do nieudanych rozmów o poszerzeniu koalicji, do częstych rozmów z prezydentem, zazwyczaj przy okazji wybuchających konfliktów, z liderami innych ugrupowań czy wreszcie do rozmów z samym Jarosławem Kaczyńskim, który coraz bardziej obawiał się, że premier chce dokonać rozłamu w jego słabym wówczas i zdezintegrowanym ugrupowaniu i stworzyć swoją własną partię, co rzeczywiście później, już po upadku gabinetu, nastąpiło. Do poszerzenia koalicji nie doszło głównie dlatego, że w miarę upływu czasu premier zamykał się we własnym coraz mniej licznym otoczeniu (rezygnowali nawet doradcy, na przykład Czesław Bielecki). Dość charakterystyczne jest zdarzenie, jakie miało miejsce na kilka godzin przed upadkiem gabinetu, kiedy to posłowie KPN krążyli między premierem, ministrem Macierewiczem,
szefem UOP Piotrem Naimskim i kierującym wówczas resortem obrony Romualdem Szeremietiewem w poszukiwaniu teczki Leszka Moczulskiego, którą miano im okazać, by udowodnić, że szef KPN był agentem, co miało spowodować przewrót w szeregach konfederatów i wejście ich do koalicji. Minister Szeremietiew proponował szampana i spokojnie wyjaśniał, że gabinet nie upadnie, będzie rządził długo i spokojnie, bo przecież ma teczki i nikt nie odważy się głosować przeciwko niemu. Kto przeciw, ten agent. Tak więc gabinet Jana Olszewskiego zamykał się coraz bardziej na rzeczywistość i syndrom oblężonej twierdzy był wszechobecny. Nie potrafiono dobrze pokazać nawet tego, co było sukcesem, a więc wyraźnego przeorientowania polskiej polityki na Zachód, zabiegów o przyjęcie Polski do NATO, podpisania traktatu stowarzyszeniowego z EWG. To, co mogło być sukcesem, na przykład ustanowienie pierwszego cywilnego ministra w MON, zmieniło się w klęskę, gdyż Jan Parys, momentami nawet awanturniczo, walczył z Lechem Wałęsą, zwierzchnikiem
sił zbrojnych, próbując pozbawić prezydenta wpływu na wojsko. Rzecznik rządu Marcin Gugulski nie sprostał powierzonej mu funkcji, a powtarzanie, że gabinet Jana Olszewskiego jest najostrzej atakowanym rządem w całym tysiącleciu, zyskało mu prześmiewcze miano Rzecznika Tysiąclecia. Premier Gugulskiego odwołał, ale nowego rzecznika powołał dopiero na pięć dni przed upadkiem. Jan Olszewski bowiem nie spieszył się z decyzjami. Odszedł minister finansów, który został kompletnie przygnieciony swymi obowiązkami, nie podejmował decyzji i nawet poczty już nie czytał; na jego miejsce przyszedł Andrzej Olechowski, co wywołało spore zdziwienie, gdyż Olechowski przyznawał się do współpracy z wywiadem, a rząd miał być wolny od wszelkich wpływów ludzi dawnego systemu.
Olechowski podał się do dymisji, gdy Sejm przyjął orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie waloryzacji płac w sferze budżetowej, co rozkładało i tak z trudem klejony budżet. Nowego ministra aż do upadku rządu nie powołano. Po długich namysłach i rozmowach zdymisjonowano szefa MON Jana Parysa, który od początku był w konflikcie z prezydentem i ministra obrony też nie było. Sfera polityczna stała się pasmem porażek rządu. Olszewski sprawiał wrażenie, że nie robią one na nim wrażenia, a nawet że może je przekuć w sukces, bo przecież w wielkim trudzie i z mozołem zmaga się z wielkimi przeciwnościami rządzenia. Zdawał się mieć wielką wiarę w moc słów wypowiadanych z sejmowej trybuny – że zastąpią one czyny.
Jan Rokita po latach, gdy już stał się zwolennikiem lustracji i nie noc teczek decydowała o jego oglądzie tego gabinetu, stwierdził bez ogródek, że Jan Olszewski po prostu nie nadawał się na premiera. Wielogodzinne narady z doradcami i ścisłym kierownictwem rządu zajmowały mu najwięcej czasu. Nikomu z tych narad informacji czy dyspozycji nie przekazywano. Wydawało się, że państwo staje w oczekiwaniu na decyzje, a premier – mecenas, tak jak przez całe swoje adwokackie życie, gawędził sobie z klientami.
Czas i okoliczności wymagały dużej politycznej elastyczności, umiejętności gry na wielu instrumentach i kluczenia między różnymi ugrupowaniami. Olszewski, godząc się na kompromisy z prezydentem, trochę tej elastyczności i realizmu wykazał. Potem szło mu już tylko gorzej, zwłaszcza że liczba przeciwników trwającego w bezruchu gabinetu szybko rosła. Dla jednych był za mało radykalny, dla drugich zbyt radykalny, choć spór szedł głównie o słowa, a nie o konkretne czyny. Nie widać było żadnego rozbijania układów, wyjąwszy tradycyjne zmiany kadrowe. Nie było żadnej wielkiej odnowy ani rozliczeń. Lustracja, która ostatecznie przyczyniła się do upadku rządu, mogła zostać przygotowana wcześniej i lepiej. Tymczasem okazało się, że nawet projektu ustawy nie wniesiono i lustrowano na podstawie uchwały przygotowanej na kolanie przez posłów UPR, uznanej potem przez Trybunał Konstytucyjny za niezgodną z konstytucją. Lustrowano w nadziei uratowania się przed upadkiem. I dość paradoksalnie dzięki temu rząd Jana Olszewskiego
przetrwał w polskiej tradycji politycznej o wiele silniej niż inne, bardziej sprawne, podejmujące wiele reformatorskich działań, rzeczywiście zmieniające Polskę gabinety.
Janina Paradowska