Pomagają migrantom na granicy. Zostali za to zaatakowani. "Mieli broń"
Kryzys na granicy polsko-białoruskiej trwa od niemal dwóch miesięcy. Sytuacja zaostrzyła się w poniedziałek, kiedy kilka tysięcy osób próbowało przejść na polską stronę. Wielu mieszkańców pasa przygranicznego, widząc dramat, jaki się rozgrywa, pomaga migrantom. - Oni walczą o życie. To trzeba zrozumieć. Nie chcą nas zaatakować - mówi mieszkanka Podlasia w rozmowie z WP. Opowiedziała nam również o ataku nieznanych sprawców z bronią na jej męża, gdy wracał z lasu, gdzie pomagał uchodźcom.
Bohaterka naszego reportażu prowadzi na Podlasiu agroturystkę. Przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską, że razem z mężem pomagają uchodźcom napotkanym w lesie. - Kupowaliśmy im jedzenie i wodę, ponieważ najczęściej byli głodni i spragnieni - zdradza.
Małżeństwo z Podlasia ogłosiło też zbiórkę. Ludzie z Polski, którzy bezpośrednio nie mogli pomóc, wysyłali m.in. jedzenie, ciepłe ubrania, odzież, a także termosy na ciepłą zupę i power banki. Rozmówczyni WP podkreśla, że w lesie spotykała nie tylko osoby dorosłe, ale także dzieci.
Właściciele agroturystyki zlokalizowanej około 6-7 kilometrów od strefy objętej stanem wyjątkowym nie śledzili dalszych losów osób, którym pomogli przy granicy. Jak wskazuje mieszkanka Podlasia, wpływ miał na to m.in. fakt, że nie ubiegali się oni o azyl. - Nie mogliśmy dać im swojego numeru telefonu, to było dla nas zbyt ryzykowne. Wiemy, że służby mogą to wykorzystać, a my będziemy odpowiadać za udział w przemycie ludzi, co jest nieprawdą - mówi nam Podlasianka i dodaje, że ona też ma rodzinę, którą musi chronić.
- Niestety, mieliśmy też takie sytuacje, że widzieliśmy później w mediach osoby, które zostały wywiezione z powrotem na Białoruś. Poznałam te twarze. Widzieliśmy tych ludzi w lesie. Twarzy się nie zapomina - mówi.
Zobacz też: Sytuacja na granicy eskaluje. Bodnar: tragedia się już dzieje
Sytuacja na granicy. Zaatakowano ich, gdy pomagali uchodźcom
Właścicielka agroturystyki opowiedziała nam również o ataku na grupę osób, która niosła pomoc migrantom w lesie. Zdarzyło się to w nocy.
- Mój mąż razem ze znajomymi poszli nocą do lasu nieść pomoc - wskazała rozmówczyni WP i dodała, że jest to legalne. - Gdy wsiedli do samochodu zaparkowanego na parkingu przy lesie, nagle zaatakowali ich inni ludzie. Wyciągnęli mojego męża z samochodu siłą i rzucili na ziemię. Wyzywali koleżankę. Zachowywali się bardzo agresywnie. Krzyczeli do nich, że robią nielegalne rzeczy, są przemytnikami i pójdą do więzienia - mówi właścicielka agroturystyki.
- Byli zamaskowani. Nie wiemy, kto to tak naprawdę był. Stwierdzili, że są służbami, jednak nie chcieli się wylegitymować - podkreśla. Według niej to nie były osoby z lokalnej społeczności, gdyż sprawcy ataku byli profesjonalnie przygotowani i mieli broń. - Miejscowi nie biegają tutaj z karabinami - twierdzi nasza rozmówczyni.
Na koniec wezwano Straż Graniczną. Zaatakowana grupa osób także nie została wylegitymowana. Całe zajście nie zostało oficjalnie odnotowane.
Miejscowi są skorzy do pomocy
Rozmówczyni WP zaznacza, że nie tylko jej rodzina i znajomi pomagają migrantom, ale także inni okoliczni mieszkańcy. - Są tu osoby o wielkich sercach. Noszą im jedzenie. Wierzą, że każdy człowiek zasługuje, żeby żyć godnie.
Podlasianka dodaje jednak, że w jej okolicy żyje też sporo starszych osób, które oglądają tylko TVP, bo ona "towarzyszy im od zawsze". "Najzwyczajniej w świecie się boją", bo dowiadują się m.in. tego, że migranci są terrorystami. - Moim zdaniem brakuje porządnej kampanii społecznej - stwierdza właścicielka agroturystki.
- Myślę, że gdyby te osoby chociaż raz poszły z nami spotkać się z tymi ludźmi, inaczej by na to spojrzały. Niezapomniane są takie widoki, jak ludzie płaczą tylko dlatego, że dostali butelkę wody - mówi w rozmowie z WP mieszkanka województwa podlaskiego i zaznacza, że najbardziej wzrusza ją widok dzieci w lesie. - Każdy zasługuje na pomoc. Nikt nie powinien umierać w lesie - mówi.
Mieszkańcy terenów przygranicznych nie dostają także konkretnych informacji od lokalnej władzy. Nie ma wytycznych. - Wiele osób próbuje umyć ręce od tego, co tu się dzieje - dodaje i podkreśla, że ludzie w Polsce powinni dowiedzieć się więcej o uchodźcach. Między innymi tego, skąd pochodzą i dlaczego uciekają ze swojego kraju.
- Sami zaczęliśmy drukować plakaty i wzięliśmy udział w akcji "Zielone światło" - mówi. Osoby, które mieszkają w strefie przy granicy polsko-białoruskiej i chcą pomóc imigrantom oraz uchodźcom, mogą to zakomunikować przez wystawienie w oknie lub przy drzwiach zielonej lampy.
- Wtedy miejscowi ludzie zaczęli do nas dzwonić i mówić o tym zielonym świetle. Okazało się, że wielu z nich bało się wcześniej ujawnić, że też pomaga cudzoziemcom - wyjaśnia nam Podlasianka i przekazuje, że lokalni mieszkańcy bali się przyznać, bo nie wiedzieli, czy działają zgodnie z prawem.
Rozmówczyni WP dodaje, że wiele osób dzwoniło po Straż Graniczną, myśląc, że w tej sposób pomaga. Potem jednak okazało się, że funkcjonariusze wywożą migrantów znów do lasu po stronie białoruskiej.
Lokalni mieszkańcy dyżurują
Mieszkanka terenów przygranicznych przekazała, że mieszkańcy jej okolicy wspierają migrantów w miarę możliwości: - Wielu z nas, miejscowych, którzy pomagają na granicy, zaniedbuje swoje obowiązki. Teraz robimy dyżury. Na początku każdy chciał jak najwięcej, ale po jakimś czasie stwierdziliśmy, że sami nie możemy się wykończyć.
Podlasianka przekazała też, że razem z mężem w swojej agroturystyce przyjmują wolontariuszy: - Są to osoby, które przyjechały nas trochę odciążyć.
Jak twierdzi, wiele osób dzwoni też z pytaniem, jak mogą pomóc. - Ale my nie jesteśmy w stanie stworzyć tutaj obozu. Chociaż coś podobnego już u siebie mamy - przyznaje. Jej zdaniem razem mężem są przygotowani na to, aby w każdej chwili nieść pomoc, jeśli dostaną telefon, że ktoś jej potrzebuje.
Szturm na granicę. Co dalej?
Rozmówczyni WP mówi, że poniedziałkowe doniesienia medialne o szturmie na granicy nie przestraszyły jej rodziny. Razem z mężem nadal są gotowi do niesienia pomocy. Jak dodaje, tam przebywają zdesperowani ludzie. - Oni walczą o życie. To trzeba zrozumieć. Oni nie chcą nas zaatakować. Większość z nich nie chce nawet zostać w naszym kraju - mówi Podlasianka.
Z uwagi na bezpieczeństwo bohaterki reportażu jej dane pozostają jedynie do informacji redakcji.
Źródło: WP Wiadomości