Polityka ukraińska coraz bardziej pada ofiarą sondażowych słupków [OPINIA]

W poniedziałek w Kijowie miał miejsce szczyt ministrów spraw zagranicznych UE. Jak podkreślał szef unijnej dyplomacji Josep Borrell, spotkanie ma historyczny wymiar. Z Polski zabrało jednak ministra Zbigniewa Raua. Wyborcze kalkulacje w PiS przesłoniły myślenie strategiczne - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski
Źródło zdjęć: © East News | UKRAINIAN PRESIDENTIAL PRESS SERVICE, afp
Jakub Majmurek

03.10.2023 13:11

Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.

Wszystkie informacje o wyborach 2023 znajdziesz TUTAJ.

Po raz pierwszy ministrowie państw Unii spotykali się na terenie państwa, które nie jest jeszcze członkiem Wspólnoty, ma tylko status kandydata. Organizacja szczytu w Kijowie była wyraźnym sygnałem wsparcia dla europejskich aspiracji Ukraińców.

Na szczyty tego typu nie zawsze dojechać mogą wszyscy ministrowie, czasem wysyłają zastępców. Tak zrobiło czterech z 27 unijnych ministrów. Wśród nich szef polskiego MSZ, minister Zbigniew Rau.

Czemu zabrakło go w Kijowie? Wcześniej w mediach pojawiały się informacje, że minister ma COVID-19. W niedzielę był jednak obecny na konwencji PiS w Katowicach.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Wyborcze kalkulacje przesłoniły myślenie strategiczne

Czy w takim razie nieobecność ministra Raua wynikała z ostatnich napięć na linii Warszawa-Kijów? Czy miała być kolejnym sygnałem dla Kijowa, że nie jesteśmy zadowoleni z tego, co Ukraina mówi o naszej decyzji, by zamknąć rynek dla europejskiego zboża? Może to sugerować fakt, że do ukraińskiej stolicy MSZ wysłał przedstawiciela w randze zaledwie podsekretarza stanu. Na podobnie niskim szczeblu w stolicy Ukrainy reprezentowane były wyłącznie najbardziej prorosyjskie w Unii Europejskiej Węgry.

Dzień wcześniej premier Morawiecki zapewniał w Spodku na konwencji PiS, że jego rząd będzie "bronić polskiego rolnictwa przed ukraińskimi agrooligarchami". Po raz kolejny Kijów został dołączony, obok zwyczajowych Berlina i Brukseli, do listy stolic, przed którymi PiS chce bronić Polaków.

W sobotę przedstawicieli Polski zabrakło z kolei na forum przemysłu obronnego w Kijowie. Stawiło się na nim 38 firm z 19 państw, podpisano ponad 20 umów i listów intencyjnych. Polska nie wzięła w tym udziału, jak w wywiadzie w poniedziałek rano powiedział ambasador Ukrainy w Polsce Wasyl Zwarycz, bynajmniej nie z powodu braku zaproszenia. Czy w ten sposób też mieliśmy pokazać, że w relacji z Kijowem twardo bronimy swoich interesów?

Wszystko to prowadzi do przygnębiającego wniosku, że nasza polityka wobec Kijowa do reszty pada ofiarą wyborczej logiki. By sięgnąć po głosy Konfederacji i zmobilizować nacjonalistyczny, antyukraiński elektorat, PiS niepotrzebnie podsyca spór z Ukrainą. Jeśli w ramach tej logiki na własne życzenie zrezygnowaliśmy z forum, gdzie polska zbrojeniówka mogła zyskać intratne kontrakty, to trudno nazwać to inaczej niż głupotą.

Oczywiście, wygranie wyborów jest celem wszystkich demokratycznych polityków. Polityków najwyższej klasy poznaje się jednak po tym, że w pogoni za wyborczymi słupkami potrafią rozróżnić sprawy ważne od nieważnych, a te ważne od fundamentalnie ważnych.

Dla Polski ważna jest z pewnością ochrona naszego rolnictwa. Problem w tym, że rząd już spowodował tu największe szkody, doprowadzając w zeszłym roku do zalania kraju ukraińskim zbożem. W tym roku ceny zbóż na światowych rynkach są na tyle niskie, że ukraińskie zboże nie jest aż tak atrakcyjne cenowo jako przedmiot importu do Polski. Te niskie ceny uderzają w interesy polskich rolników, ale winę ponosi za to głównie Rosja: najpierw wykorzystała gaz, którego nie mogła sprzedać, do wyprodukowania tanich nawozów, na których wyhodowała wielkie ilości zboża, którym zalała rynki.

Czy w tej sytuacji faktycznie warto aż tak daleko posuwać się w konflikcie z Kijowem i Brukselą o zakaz importu ukraińskiego zboża do Polski? Tym bardziej, że jeśli faktycznie popieramy wejście Ukrainy do Unii Europejskiej, to problem obecności ukraińskiego zboża na polskim rynku prędzej czy później i tak się pojawi. Fundamentalnym interesem Polski jest także nasza obecność w silnej Unii Europejskiej - a spór o embargo to kolejna kwestia osłabiająca naszą pozycję w Europie i podkopująca europejską jedność.

Przytomnie opisał to na łamach "Rzeczpospolitej" były pisowski szef MSZ Jacek Czaputowicz: "Dla państwa średniej wielkości, jakim jest Polska, nadrzędnym celem powinno być wzmacnianie prawa międzynarodowego i przeciwdziałanie wszelkim przejawom jego naruszania. W sporze z Ukrainą mamy istotne argumenty po naszej stronie, jednak prawo międzynarodowe, w tym zasady wolnego handlu, unii celnej i polityki handlowej UE, leży po stronie Ukrainy".

Eskalując konflikt, PiS może wygrać wybory, ale Polska niewiele na tym zyska. Może ostatecznie na własne życzenie popsuć sobie na długo relacje z Kijowem i przekreślić wszystkie wysiłki, jakie podjęliśmy, pomagając Ukrainie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy.

Nie, polsko-ukraińskie mocarstwo nigdy nie leżało na stole

Ochłodzeniu w polsko-ukraińskich relacjach towarzyszą pojawiające się w polskiej debacie publicznej pytania: "czy Ukraina nas zdradziła?". Prowokują je nie tylko czasem faktycznie nierozsądne i przesadnie agresywne słowa prezydenta Zełenskiego, ale także niedawne zbliżenie między Berlinem i Kijowem.

Trudno się jednak dziwić Ukraińcom, że stawiają dziś na Berlin. Jeśli celem Ukrainy ma być strategiczne zakorzenienie w Unii Europejskiej, to z kim mają na ten temat rozmawiać? Z Niemcami -  niezależnie od tego, jak by to nie irytowało Jarosława Kaczyńskiego - ciągle kluczowym politycznie i gospodarczo państwem Unii, szczególnie istotnym dla jego wschodniej flanki? Czy może z Polską, państwem, które w Unii nie jest w stanie nawet odblokować przysługujących mu środków z KPO?

Polska jest tym bardziej atrakcyjnym partnerem dla Ukrainy, im większe ma przełożenie na Berlin i Brukselę, im większy wpływ na to, jakie decyzje podejmuje się w Unii. Tymczasem dziś Polska może co najwyżej odegrać w Unii rolę hamulcowego, nie kreuje żadnej ambitnej europejskiej polityki, a z Berlinem i Brukselą znajduje się w stanie permanentnej wojny.

Rząd PiS i jego media miesiącami karmiły polską opinią publiczną kompletnie przestrzeloną propagandą. Przekonywała ona, że dzięki swojemu zaangażowaniu w pomoc Ukrainie Polska stanie się liderem regionu, zastąpi Niemcy jako główny sojusznik Stanów we wschodniej części Europy, a nowy polsko-ukraiński sojusz, jeśli wręcz nie nowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, stanie się potężną przeciwwagą dla karolińskiego, francusko-niemieckiego rdzenia Europy. Ten scenariusz nigdy nie leżał na stole i naprawdę trudno mieć do kogokolwiek pretensje, że dziś się on nie materializuje.

Od początku wojny było oczywiste, że Niemcy - niezależnie od błędów, jakie popełniły wobec Ukrainy - pozostaną istotnym graczem w Europie i kluczowym partnerem zarówno Waszyngtonu, jak i Kijowa. A na pewno nie zastąpi ich w tej roli kraj z takim potencjałem i tak źle postrzeganym międzynarodowo rządem jak Polska.

Należało zaangażować się w pomoc Ukrainie nie dlatego, że otwierało nam to mocarstwowe szanse albo by osłabić Niemcy, ale dlatego, że rosyjski imperializm od co najmniej 300 lat jest dla Polski śmiertelnym zagrożeniem i w naszym egzystencjalnym interesie leży maksymalne odsunięcie go od polskich granic. Co wymaga nie tylko wsparcia dla wojny obronnej Ukrainy, ale też dla jej starań o jak najsilniejsze zakorzenienie w strukturach Zachodu: w NATO i Unii Europejskiej.

Pewnych rzeczy tak łatwo nie da się odkręcić

Z drugiej strony można powiedzieć, że do żadnego radykalnego zerwania w naszej polityce wobec Ukrainy nie doszło. Po wyborach rząd - także ewentualnie ten Zjednoczonej Prawicy - teoretycznie będzie przecież mógł złagodzić retorykę i po cichu, pragmatycznie, porozumieć się z Kijowem. O kontraktach dla polskiego przemysłu zbrojeniowego, jakich nie udało się uzyskać na forum w sobotę, będzie można porozmawiać w negocjacjach dwustronnych.

Są jednak rzeczy, których odkręcić tak łatwo się nie da. Wypuszczonego raz z butelki dżina antyukraińskich nastrojów nie sposób w nim ponownie zamknąć. A jest oczywiste, że nowa retoryka rządu będzie przekładać się też na stosunek Polaków do Kijowa, Ukrainy i Ukraińców - w tym tych mieszkających i pracujących w Polsce.

W najbardziej żywotnym interesie Polski jest to, by jak najwięcej z nich zostało w Polsce. Bo demografia jest nieubłagalna, potrzebujemy migrantów, jeśli chcemy się rozwijać, a - jak wiemy z doświadczeń - z integracją Ukraińców nie ma żadnych istotnych problemów. Polska nie będzie dla nich atrakcyjnym miejscem pobytu, jeśli będą się tu mierzyć z agresją i uprzedzeniami. Zwłaszcza jeśli Ukraina znajdzie się na szybkiej ścieżce do wejścia do Unii i stanie przed perspektywą otwarcia rynków pracy w bogatszych od nas państwach.

Premier powinien więc naprawdę zastanowić się, zanim - ścigając się z Bosakiem - znów będzie przechwalał się, jak dzielnie broni Polaków przed Kijowem.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie