Pojechałem na Węgry pociągiem Klubów “Gazety Polskiej”. Ostatni raz taką imprezę widziałem na studiach
Nie pomogły apele Tomasza Sakiewicza, by bawić się odpowiedzialnie, bo w pociągu mogą być dziennikarze, a poza tym na dworcu będą czekać kamery. Wódka, wino i piwo lały się strumieniami, wyznaczając rytm rozmów o tym, dlaczego Żydzi chcą wyciągnąć od nas pieniądze, dlaczego media kłamią i dlaczego PiS potrzebuje co najmniej jeszcze jednej kadencji. Ale opinie takie jak ta, że Roberta Biedronia "to przepuściłbym przez komin w Auschwitz" padały też na trzeźwo.
Pierwszy raz słowo "wódka" usłyszałem jeszcze na peronie Dworca Centralnego w Warszawie, a pierwsze flaszki zostały otwarte jeszcze zanim pociąg przekroczył granicę stolicy. - Przeszedłem peronem i tylko w twoim przedziale nie było butelki na stole - mówi już w Budapeszcie jeden uczestnik wyjazdu do drugiego. - Bo ja miałem schowane - śmieje się jego rozmówca.
WARS-owa arystokracja
Ale nie wszystkim podobał się mocno imprezowy charakter wyjazdu. - Poszedłem o 5.30 rano, myślę, że zjem jajecznicę, a tam pełno ludzi, leżą na tych fotelach, sauna, zaduch. No dramat, dramat - opowiadał starszy mężczyzna. - No ale co zrobisz, taki folklor - dodał. - Tam w WARS-ie to się zrobiła arystokracja, siedzą VIP-y, piwo piją, wino... - narzekał jego kolega. - No mnie zdegustowały te opowieści o podróży w WARS-ie. Nie ma się co dziwić że tam się ludzie przewracają. Strasznie lekkomyślni są. Powinni uważać, bo nie wiadomo, czy na te 600 osób nie ma jakiegoś redaktora z gadzinówki Michnika - przekonywał.
A impreza była nie tylko mocno zakrapiana, ale i głośna. W drodze do Budapesztu zaplanowano mini-recital "barda wolnego słowa" Pawła Piekarczyka, który niedawno zasłynął oddaniem Andrzejowi Dudzie orderu. Transmitowany przez wagonowe nagłośnienie występ po jednej piosence przerwano, bo publiczność w WARS-ie była zbyt głośno. Ale szybko do mikrofonu dorwali się uczestnicy biesiady i mocno zachrypniętymi głosami zaintonowano "Serce w plecaku", a później "O mój rozmarynie" i "Jarzębino czerwona", choć ze znajomością słów było źle i piosenkę co chwila przerywało "i co dalej?".
Apele Sakiewicza
Nie pomogły apele, najpierw bardzo zawoalowane, później wprost, o umiarkowanie w zabawie. - Zwykle naszym wyjazdom towarzyszą dziennikarze gazet zaprzyjaźnionych i jeszcze bardziej zaprzyjaźnionych, na przykład z "Gazety Wyborczej" czy z TVN - oni zwykle podają się za kogoś innego, można ich poznać po tym, że się malują czarną pastą do butów albo podają legitymacje sfałszowane. To gdybyśmy takiego wykryli, to proszę przytulić, postawić drinka, tylko nie za mocno przytulać, powiedzieć dobre słowo. Każdy ma prawo się nawrócić. Jadą z nami, zobaczą świat, którego nie widzieli w swojej gazecie. Pochylmy się nad nimi, to są dziennikarze specjalnej troski, nie róbmy żadnych przykrości - prosił.
W drodze powrotnej swoją prośbę przedstawił już znacznie jaśniej. - Wracamy do Polski z wielkim sukcesem, ale nie zepsujmy wyjazdu jakimś incydentem. Oczywiście bawmy się, świętujmy, pijmy wino, śpiewajmy, ale pilnujmy jeden drugiego, i w pociągu, i poza pociągiem. Pamiętajmy też, że tam w Krakowie i Warszawie będą czekały na nas kamery i fotoreporterzy - mówił naczelny "Gazety Polskiej" mocno rozbawionemu towarzystwu. I to nie pomogło, około północy WARS był zapełniony, a towarzystwo przy części stolików, po których walały się puste kieliszki, mocno zmęczone. Na korytarzu wpadłem na uczestniczących w wyjeździe dziennikarzy Strefy Wolnego Słowa, jak nazywają siebie media Sakiewicza, ale nie poznali mnie. Zapewne z powodu słabego oświetlenia i później godziny.
"Ja od 24 godzin nie trzeźwieję"
Alkohol towarzyszył wyprawie nieustannie. Nawet podczas Marszu Pokoju. Pan w średnim wieku w kibicowskim kapeluszu, do którego przypięty był symbol Polski Walczącej, regularnie pociągał z puszki z piwem. Pito też przy pomniku Józefa Bema (Polacy szybko zaludnili dwie pobliskie knajpki), na dworcu Keleti (tam z kolei impreza odbyła się na peronie, przy stoisku z winem rozlewanym do papierowych kubeczków), a w autobusach między punktami wizyty chwalono się osiągnięciami ("ty, ja od 24 godzin nie trzeźwieję").
Tomasz Sakiewicz jeszcze w pociągu tłumaczył, dlaczego wyjazd jest tak ważny. - Za kilka tygodni na Węgrzech odbywają się wybory. Zwycięstwo Orbana może w jakiejś mierze zależeć od nas, ponieważ Węgrzy kochają Polaków i ten, kto dostarczy im przyjaźń polsko-węgierską, jest sukcesorem. Więc jedziemy Węgrom podziękować za ich politykę wobec Polski, która powoduje, że Unia Europejska musi się z nami liczyć, bo Polska nie jest sama - wyjaśniał. To słowa godne działacza politycznego, a nie dziennikarza. I rzeczywiście tak zachowuje się i tak jest odbierany Tomasz Sakiewicz. To przywódca ruchu politycznego. Może nie wielkiego, ale niezwykle zdyscyplinowanego. To nie zwolennicy, a wyznawcy.
- Pan Tomek się trochę zapuścił… - wspomniała jedna z uczestniczek wycieczki. - No ale to wspaniały człowiek - szybko dorzuca jej rozmówca. - To tylko mięsień piwny - żartuje ktoś inny. - Nieee, gdzie tam - i zaczyna się tłumaczenie, że to może ze względów zdrowotnych, a nie stylu życia godnego sybaryty. Temat szybko zmienia się na chwalenie sukcesów redaktora i zwracanie uwagi na jego skromność. - Szedł przed frontem pochodu, bez żadnego parasola - rozpływa się w zachwytach starsza pani. O tym, że po Budapeszcie jeździł busem z kartką "VIP", a nie autokarem, nie wspomniała.
"Przez komin w Auschwitz"
Poza alkoholem, było jeszcze kilka nieodłącznych elementów wyjazdu. Pierwszy to oczywiście polityka. Uczestnicy właściwie nie potrzebowali czasu na poznanie się - od pierwszych chwil zaczęły się intensywne rozmowy o polityce. Przez całą drogę rozmawiano o stosunkach polsko-izraelskich (wiadomo, "Żydzi chcą wyciągnąć od nas kasę"), polityce zagranicznej ("ta zje...a banderowska Ukraina, a my im jeszcze kasę dajemy", "Orban dobrze robi, Putin daje dobrą kasę na elektrownię, to trzeba brać") i o PiS ("ja im daję czas do następnych wyborów, bo teraz może się boją, bo muszą walczyć na 10 frontów. Ale muszą to wszystko wyczyścić").
- Tego to bym zaraz przepuścił przez komin w Auschwitz, debila jednego - rzucił 66-letni pan Andrzej. O kogo chodziło? Mój towarzysz podróży właśnie przeglądał tygodnik "Sieci" i trafił na fragment o Robercie Biedroniu. - Piłsudski jeden wiedział co z takimi robić - dodał, odnosząc się chyba do zamykania przeciwników politycznych w Berezie Kartuskiej.
W sąsiednim przedziale rozmawiano z kolei o sporze z Izraelem, a charakterystycznym i powracającym elementem wypowiedzi było zaczynanie ich od formuły "ja tam antysemitą nie jestem, ale…". Moi współtowarzysze podróży tłumaczyli więc, że przecież Żydzi też budowali getta i ich pilnowali, że nie można się ugiąć, że chodzi o pieniądze i o to, żeby zatrzymać rozwój Polski.
Podróż w czasie
- Teraz jest trochę oddechu, wolności - cieszyła się starsza pani z sąsiedniego przedziału. - Oby to potrwało jak najdłużej, ale siła tej propagandy jest tak wielka... A do tego ludzie się nie interesują, nie oglądają nawet Wiadomości, bo dobrze zarabiają i po co im to. No ale z chama nie zrobisz pana - stwierdziła (co spotkało się z aprobatą współpasażerów).
Dużo uwagi poświęcono też mediom, które oczywiście kłamią i atakują. - TVN powstał za pieniądze WSI, to jest telewizja WSI. A jak był ten pucz, to jak podgrzewali, stała ta c..a, k...a, nie wiem jak ona, i mówiła że jak zaczną ludzi wyprowadzać, to nie wiadomo co się stanie. A przecież tam się nic nie działo - pieklił się jeden z uczestników. - Powinni to zamknąć już dawno - to z kolei o "Gazecie Wyborczej".
Zresztą dziennik kierowany przez Adama Michnika wyraźnie jest jedną z obsesji tego środowiska. W dodatku obsesją z dużą domieszką schizofrenii, bo z jednej strony oczywiście "Wyborcza" upada, traci czytelników i ma długi, ale z drugiej wciąż jest uznawana za władcę umysłów. Dlatego przez dużą część drogi powrotnej moi sąsiedzi przejawiali niezdrowe podniecenie artykułem "GW", który w tytule mówi o "najeździe Polaków na Budapeszt". - I co, jesteś najeźdźca Kto cię nasłał, Kaczyński? - kpiono. - No tak, ale to "Wyborcza", to czego się spodziewać - mówiono. Problem w tym, że tekst "Wyborczej" to felieton Krzysztofa Vargi z 2012 roku.
Największy zgrzyt
Dlatego uczestnicy Wielkiego Wyjazdu na Węgry nie mogli przeżyć, że tłumaczka uroczystości przed pomnikiem Bema przejęzyczyła się. Na kilkadziesiąt razy, kiedy padała nazwa "Gazeta Polska" raz niemal powiedziała "Gazeta Wyborcza", zatrzymując się w połowie drugiego członu nazwy i błyskawicznie prostując przejęzyczenie. "Ucho zakuło", "No był zgrzyt", "Bardzo nieładnie" - to tylko kilka z licznych lamentów na ten temat, które można było usłyszeć w drodze z Budapesztu do Warszawy.
W syndromie oblężonej twierdzy utwierdzali uczestników też inni. - Jedziemy do Budapesztu, gdzie Soros wydał ogromne pieniądze, by obrzydzić nasz przyjazd. Są teksty na różnych portalach, ohydne firmy - mówił Ryszard Kapuściński, prezes Klubów "GP". - Dlatego proszę, żebyście uważali na prowokacje. Będziecie w otoczeniu przyjaciół, ale pamiętajcie, jak bywa w Polsce - ostrzegał.
Polityka. Wszędzie
- Dobrze dała partia Orbana na tych billboardach Sorosa i jego zwolenników z obcęgami do rozcinania tego drutu na granicy, co ma powstrzymać uchodźców - cieszył się jeden z uczestników wyjazdu. - Tak, chcą nam nawpuszczać tych uchodźców, żeby zlikwidować wiarę katolicką - tłumaczył pan Stanisław, rolnik z południa. - No co pan, przecież będziemy mieć lekarzy, inżynierów - kpił jego rozmówca. - Co pan, z krajów Trzeciego Świata? - rzucił rolnik.
Polityka pojawiała się nawet kiedy ktoś szedł do toalety. "A w tej Szwecji to chyba teraz muszą mieć 70 rodzajów toalet, a nie dwa, bo tam teraz można sobie wybrać 70 płci" - kpiono. Chodzi oczywiście nie o płci, ale o określenie preferencji seksualnych, i to na Facebooku (tak szeroki wybór dano mniejszościom już kilka lat temu).
"Wnuczka spłodziła nam prawnuków. Ciapatych"
Poza tak groteskowymi sytuacjami, były też przejmująco smutne, pokazujące jak ogromny wpływ na ludzi ma polityka. - Jestem z żoną od 35 lat. Mamy 3 dzieci, 7 wnucząt i 5 prawnucząt. Mam dorobek, nie? - zaczął niewinnie pan Stanisław. - To nie jest rodzina lewacka, że dzieci mordują - dodał. - Tak, albo dwóch tatusiów i pięć mamuś - dorzucił sąsiad. - Z czym oni szli w Polskę, z pedałami? Obrzydzenie - pytał pan Stanisław, nie precyzując kim są ci "oni".
Później opowiadał chwilę o świetnych sondażach PiS i o tym, że "oni jeździli do Niemców, a my do Orbana, do normalnych", jednak temat "nie-lewackiej" rodziny nie dawał mu spokoju. - Wnuczka na złość zrobiła nam, całej rodzinie, w nagrodę ją wysłałem do Algierii i chłopa tam sobie znalazła, 3 prawnuków mi spłodziła. Ale jeden jest biały, a jeden czarny, ciapaty - śmiał się. - Ale to była kolonia francuska, to oni nie są tak mocno ciapate. U was też się mówi "ciapaty"? - upewnił się. - Tak, ciapaty to ciapaty - potwierdził jego rozmówca. - Ale fajne takie, po polsku umiom, przyjeżdżają do mnie. Ten chłop też w porządku, tylko bardzo leniwy - oceniał.
- Wie pan, ale te Węgierki to takie dupczaste, trochę jak Gruzinki - rzucił pan Stanisław. - No i dobrze, kobiety powinny mieć trochę ciała - ocenił jego sąsiad. - No tak, żeby było w co ładować - rzucił Stanisław.
Po kosztach
Wyjazd był nieprawdopodobnie tani - 250 zł, jeśli ktoś zdecydował się na przejazd w wagonie z miejscami siedzącymi, i 350 zł za podróż w wagonie sypialnym. W cenie zawierały się też ubezpieczenie, przejazdy autokarami po Budapeszcie i nocleg w hotelu z wyżywieniem. W regularnej ofercie PKP za podróż na miejscu siedzącym między stolicami liczy sobie od 19 do 104 euro, czyli od ok. 90 do 420 zł (przy czym najtańszych biletów jest garstka).
Szybko okazało się, gdzie jest haczyk. Hotel Polus to architektonicznie typowy przedstawiciel przełomu milleniów, wiele podobnych makabrył jest w Polsce. Jedna winda, działająca w kratkę, do tego woda cieknąca z sufitu na korytarzu. Ale to można byłoby znieść, gdyby nie wyżywienie: na kolację gotowane ziemniaki z sosem, w którym trudno było znaleźć kawałki mięsa, do tego surówka. Na deser pokruszony biszkopt sklejony czekoladą. W dystrybutorach soku - woda. Na śniadanie ogromna kolejka po ciepłe napoje, a do tego smażone kiełbasy i grzanki ociekające tłuszczem. Najzdrowszym elementem menu było muesli.
Wracając do kosztów: niewątpliwie PKP Intercity zaproponowało Klubom "Gazety Polskiej" bardzo atrakcyjną cenę. Związek z wyjazdem miały też inne państwowe firmy: Poczta Polska wydrukowała specjalne pocztówki, a każdy uczestnik dostał pelerynkę a’la Kaczyński z logotypem PGNiG.
Niewątpliwie Węgrzy podchodzili do Polaków entuzjastycznie - uczestnicy wyjazdu byli witani na ulicach, przybijano im piątki, a nawet częstowano alkoholem. Warto jednak zauważyć, że narodowe święto Węgier zostało zdominowane przez Fidesz - partię Viktora Orbana. Wielu uczestników państwowych uroczystości miało transparenty partii, także Polacy brali je ze stosików ustawionych przy pomniku gen. Józefa Bema. Niewątpliwie swoją obecnością podpisali się pod agendą Orbana, choć podobnie jak ja nie rozumieli ani słowa z jego przemówienia. Dopiero w pociągu do Polski sprawdzali na polskich portalach, co powiedział węgierski lider.
Poczucie wyższości, pogarda i braki w edukacji
Podróż pociągiem "Gazety Polskiej" była jak trzydniowe podłączenie się do Twittera - dziesiątki i setki bezsensownych dyskusji, polegających na wzajemnym utwierdzaniu się w racji. Te same, zużyte argumenty, zwykle naciągane i kompletnie nieistotne, choć mocno uderzające w krytykowaną akurat osobę czy organizację.
Czytając "Gazetę Polską" zawsze zastanawiałem się, dlaczego kilkoro autorów pisze felietony na taki sam temat - przecież to nudne. Ale felietony w "GP" mają regularnie podobną linię argumentacji, podobne zarzuty wobec przeciwników PiS i podobne dowody na geniusz Jarosława Kaczyńskiego. Teraz już wiem - chodzi o utrwalenie przekazu, wprasowanie go w umysły najwierniejszych czytelników. W pociągu wiele dialogów było żywcem wyjętych z tekstów w tygodniku Tomasza Sakiewicza.
Wszystko podlane nieprawdopodobnym poczuciem wyższości: moralnej, kulturowej i intelektualnej. Wszyscy o innych poglądach są po prostu głupi albo zamroczeni przez propagandę. Regularnym zarzutem padającym z różnych ust było "to wieśniak", "słoma z butów wychodzi", "to hołota", "ta gawiedź" albo "z chama nie zrobisz pana". - Przyjadą do tej Warszawy, trochę pomieszkają i mówią, że są z Warszawy. Ten pan z naszego przedziału też, a jak go spytałam, skąd pochodzi, to mówi, że z Grodna - oburzała się przy piątkowym śniadaniu uczestniczka wyjazdu. - Grodno? To gdzieś w Rosji? To polskie miasto? - pytała jej koleżanka.