Paweł Lisicki: Ryzyko zmiany premiera
Chociaż mówiło się o tym od dawna, informacja, że 11 listopada nastąpi zmiana na stanowisku premiera i Beatę Szydło zastąpi Jarosław Kaczyński, zelektryzowała wszystkich. No, być może oprócz najbardziej zaciekłych wrogów prawicy, dla których jedynym istotnym faktem politycznym byłaby utrata władzy przez PiS.
Tym niemniej, pozostawiając na boku te głosy nieprzejednanych, reszta poważnych obserwatorów słusznie dostrzega w tej zapowiedzi znaczący przełom polityczny. Tylko, czy do niego dojdzie? I czy taka zmiana PiS się opłaca?
Sama premier, która postanowiła skomentować zmiany, wypowiadała się dość enigmatycznie: - To dobra okazja, żeby przeciąć pewne spekulacje, bo tego typu spekulacje nie służą ani Polsce, ani polskiemu rządowi – powiedziała w TVN24. - Trzeba powiedzieć raz, jak to będzie. Ta decyzja została podjęta. Będą zmiany w rządzie – dodała. Nie powiedziała jednak najważniejszego – czy sama pozostanie na czele rządu. Podobnie nie wiadomo, którzy konkretnie ministrowie stracą funkcje. Beata Szydło zachowywała się w trakcie rozmowy jakby sama jeszcze nie miała pewności, jakie będą jej losy. Te bowiem zależą od rozmów z prezesem Jarosławem Kaczyńskim.
Zobacz też - Zmęczona Beata Szydło. Niepokojące doniesienia mediów:
Spójność przede wszystkim?
To, że od miesięcy najbliżsi współpracownicy namawiają prezesa PiS do objęcia stanowiska szefa rządu jest tajemnicą poliszynela. Rzeczywiście, za taką decyzją przemawia kilka ważnych argumentów.
Pierwszy i najważniejszy to oczywiście przejrzystość systemu. To, że lider zwycięskiej partii zostaje premierem jest rzeczą naturalną i zdrową z jednego podstawowego powodu: skupiając w jednym ręku władzę urzędową i partyjną zachowuje się spójność systemu politycznego. Każdy inny układ na dłuższą metę prowadzić musi do powolnej dekompozycji. Jeśli dla poszczególnych ministrów ostatecznym punktem odniesienia nie jest premier, ale jego szef, to konflikty wewnątrz gabinetu muszą narastać.
Tworzą się koterie i frakcje, władza powoli jest wypłukiwana i w ostateczności nie bardzo wiadomo do kogo należy. Im w rządzie więcej silnych i ambitnych osobowości, tym problem bardziej dotkliwy. Z pewnością po dwóch latach, a tyle czasu mija właśnie od wyboru premier Szydło, te wszystkie słabości są doskonale widoczne. Trudno sobie wyobrazić, że tacy ministrowie jak Antoni Macierewicz czy Zbigniew Ziobro faktycznie będą liczyć się ze zdaniem premier Szydło w sytuacjach konfliktowych.
Nacisk na Dudę i testament Lecha
Drugim ważnym argumentem na rzecz zmiany obecnego układu jest napięcie w relacjach z prezydentem Andrzejem Dudą. Od czasu, kiedy to prezydent zawetował w lipcu dwie ustawy o KRS i o Sądzie Najwyższym, wielu polityków zjednoczonej prawicy uważa, że premierowi Kaczyńskiemu byłoby znacznie łatwiej wywierać presję na prezydenta niż Kaczyńskiemu, liderowi PiS. Objęcie stanowiska przez Kaczyńskiego miałoby zmusić prezydenta Dudę do większej elastyczności i zablokować próbę samodzielnej gry politycznej.
I wreszcie trzeci argument, można by powiedzieć sentymentalny. Jest faktem, że to śp. Lech Kaczyński wiele razy wspominał o tym, że Jarosław powinien być premierem i że to właśnie nieżyjący prezydent ostatecznie doprowadził do ustąpienia Kazimierza Marcinkiewicza i powołania na urząd premiera swego brata. Obejmując tę funkcję teraz, Jarosław spełniałby symbolicznie testament swego brata.
Jednak, chociaż wszystkie te racje są ważne, to nie jestem pewien, czy przeważają. Można i bowiem przeciwstawić inne, może jeszcze silniejsze.
Ostatni nabój
Taka zmiana na stanowisku premiera, jeśli zająłby je Jarosław Kaczyński, może dokonać się tylko raz. A w każdej grze, także grze politycznej, należy zostawić sobie ostatniego asa (lub ostatni nabój) na koniec. Na chwilę kryzysu lub skrajnego niebezpieczeństwa. Być może takim momentem byłoby gwałtowne pogorszenie koniunktury zagranicznej albo jakiś gwałtowny wybuch wewnętrzny? Tak czy inaczej raz dokonana zmiana nie mogłaby być cofnięta.
To zaś oznacza, że od tej pory każde potknięcie czy słabość rządu będzie bezpośrednio już obarczało konto Jarosława Kaczyńskiego. Stanąłby on na czele gabinetu, który i tak przeprowadził ogromne transfery socjalne; trudno sobie wyobrazić cokolwiek porównywalnego z programem 500+ czy obniżeniem wieku emerytalnego. W sensie politycznym PiS na tym zyskał, w sensie personalnym zmiany te są kojarzone przede wszystkim z Beatą Szydło. Jaki nowy program, porównywalny rozmachem i znaczeniem z poprzednimi, miałby do zaoferowania premier Kaczyński?
Idąc dalej, żaden polityk nie może lekceważyć sympatii i antypatii społecznych. To właśnie Jarosław Kaczyński doskonale wyczuł nastroje i dlatego ani sam nie wystartował na prezydenta, wskazując jako kandydata na Andrzeja Dudę, ani nie został od początku premierem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że gęba jaką mu przez lata przyprawiono, może mieć negatywny wpływ na jakość rządów. Zły wizerunek Jarosława Kaczyńskiego niespecjalnie uległ zmianie w ciągu ostatnich dwóch lat. Prezes PiS nadal jest jednym z tych polityków, których Polacy obdarzają największą nieufnością. Można się na to boczyć, można przeciw temu protestować, ale tak po prostu jest. O ile nie przeszkadzało to rządom Beacie Szydło, o tyle na pewno byłoby ogromnym wyzwaniem dla gabinetu premiera Kaczyńskiego.
Płachta na byka
Jedną z najważniejszych cech charakteru premier Szydło był spokój. Występując publicznie umiejętnie potrafiła wygaszać emocje. Niektórzy mogli uważać, że brak jej woli i siły, ale z drugiej strony na pewno trudniej było przeciwnikom wzbudzić do niej nienawiść i wrogość. Występowała jako menadżer i administrator, a nie wizjoner czy trybun. W przypadku Jarosława Kaczyńskiego sytuacja będzie odmienna. Sama jego obecność na stanowisku premiera będzie działała na radykałów jak płachta na byka. Łatwiej będzie im mobilizować opinię publiczną, łatwiej organizować protesty.
Sam prezes Kaczyński też zresztą pokazał, że nie zawsze potrafi utrzymać nerwy na wodzy. O ile jednak łatwiej przejść do porządku dziennego nad słowami o „zdradzieckich mordach” czy „mordercach”, kiedy przemawia poseł, o tyle w ustach sprawującego urząd premiera brzmiałyby one groźnie. Być może wówczas Jarosław Kaczyński, jak to wiele razy pokazywał, potrafiłby powściągnąć język? Tym bardziej, że sprawując funkcję premiera łatwiej będzie go, paradoksalnie prowokować i atakować. Również opozycji łatwiej będzie zjednoczyć się przeciw znienawidzonemu premierowi Kaczyńskiemu, niż przeciw Beacie Szydło.
Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno uznać, żeby obecnie zmiana na stanowisku premiera mogła się PiS opłacić. Ryzyko jest chyba większe niż potencjalne zyski. Tym bardziej, że wszystkie kolejne sondaże wyraźnie pokazują ogromną przewagę rządzących. W niektórych PiS może nawet liczyć na większość konstytucyjną. Jest to możliwe właśnie dzięki dobremu podziałowi ról.
Jarosław Kaczyński jest niekwestionowanym przywódcą i wizjonerem, poza tym pełni i tak rolę ostatecznej instancji dla skłóconych polityków. Jednak ma obok siebie łagodzącą mu wizerunek Beatę Szydło i nie musi wprost zajmować się zarządzaniem. Trudno zrozumieć, dlaczego akurat teraz prezes PiS miałby się tego atutu pozbywać. Byłoby to, sądzę, oddawanie niepotrzebnego pola opozycji.
Paweł Lisicki dla WP Opinie