Paweł Kukiz - Joker prezesa
Wszystko, co miał, dawno roztrwonił: poparcie, wiarygodność, sympatię, polityczne zaplecze. Dziwnym zrządzeniem losu dopiero schyłkowy Paweł Kukiz po raz pierwszy zdołał wejść do naprawdę poważnej politycznej gry. Problem w tym, że to nigdy nie były jego progi - pisze Rafał Kalukin w tygodniku "Polityka".
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że afera pegasusowa dopiero się rozkręca. Z każdym tygodniem pojawiają się kolejne oficjalnie potwierdzone przypadki włamań do telefonów osób, którym na różne sposoby zdarzyło się zadrzeć nie tyle z prawem, co z obozem rządzącym. Przy okazji krążą też trudniejsze do zweryfikowania pogłoski o inwigilacjach dokonywanych w samym PiS oraz jego biznesowym otoczeniu. O skali procederu wciąż wiadomo niewiele, ale już teraz można mieć pewność, że wyłonił nam się jedynie wierzchołek góry lodowej.
Afer z udziałem służb specjalnych było w III RP niemało. Obecna bije jednak na głowę swoje poprzedniczki, nie wyłączając sławetnej "szafy Lesiaka" z martyrologicznego mitu prawicy. W większości demokratycznych krajów już dawno doszłoby do politycznego przesilenia, niestety na ich tle Polska pozostaje dosyć osobliwa. Sprawa budzi bowiem silne emocje co najwyżej w bańkach opozycyjnych. Oburzenia po prawej stronie pewnie nie należało się spodziewać, ale już obojętność w politycznie niezdeklarowanej "szarej strefie" to ponury symptom znieczulicy w siódmym roku rządów PiS.
Z punktu widzenia opozycji to oczywiście sytuacja mocno frustrująca. Tym większa jej nadzieja, że ewentualna komisja śledcza może trafić do uśpionych demokratycznych sumień ogółu społeczeństwa. Chociaż droga do jej powołania nadal jest daleka. W czasie pisania tego tekstu nie zdążyła się jeszcze wyłonić większość sejmowa niezbędna do przegłosowania wniosku, skądinąd formalnie wciąż niezłożonego. Wiadomo tylko było, że trwały intensywne poszukiwania dodatkowego głosu, który zapewniłby opozycji minimalną większość.
Ale nawet jeśli akcja zakończy się sukcesem, dalej wciąż nie będzie z górki. Nie działają bowiem mechanizmy praworządnego państwa, które w przeszłości zapewniały śledczym posłom komfort działania. Potrzeba więc będzie wyjątkowej politycznej zręczności, aby obejść ograniczenia sterowanej demokracji. Jeżeli więc ma to być poważny projekt polityczny, przede wszystkim powinien go poprowadzić odpowiednio kompetentny i odpowiedzialny polityk. Czyli ktoś będący zaprzeczeniem Pawła Kukiza.
Nie chce, ale musi
Być może od samego początku świadomie prowadził grę, ale chyba już prędzej apetyt rósł Kukizowi w miarę jedzenia. Jego podatność na chwilowe nastroje i skłonność do nagłych zwrotów przez rufę są przecież powszechnie znane. Odkąd zasilił PiS głosami swojego koła, szczególnie przykładając rękę do uchwalenia ustawy lex TVN, stał się po opozycyjnej stronie obiektem najwyższej pogardy. Odwijał się wtedy jej liderom, że zamiast miotać obelgi, sami powinni go wcześniej odwiedzić z propozycjami współpracy. "Teraz mogą przychodzić do mnie z kwiatami, to już jest pozamiatane. Nie ufam im za grosz, zresztą nikomu nie ufam" – stwierdził w jednym z wywiadów. Zmienił zdanie pod wpływem doniesień o Pegasusie, jak tylko pojawiła się idea powołania komisji śledczej.
Początkowo jednak zapewniał, że osobiście nie jest zainteresowany zasiadaniem w jej składzie. Po prostu uznał, że bulwersującą sprawę należy wyjaśnić. Tyle że przy okazji skleił obecną aferę z przypadkami podsłuchiwania dziennikarzy w czasach rządów Tuska. Jego warunkiem poparcia wniosku PO o powołanie komisji stało się więc rozszerzenie zakresu jej prac o lata 2007–15. Platforma przyjęła ofertę z nieufnością. Podejrzewano, że za naiwnym i łatwo sterowalnym Kukizem może stać Kaczyński. W końcu odpowiednio skonstruowana komisja śledcza – nie tyle wyjaśniająca, co zamulająca przedmiot śledztwa – przynajmniej do pewnego stopnia byłaby PiS na rękę. Z drugiej strony nie dało się jednak propozycji Kukiza zignorować. Bo choć oferowane przez niego trzy dodatkowe głosy w Sejmie jeszcze nie dają opozycji większości, to bez nich w ogóle nie byłoby o czym gadać. Wahania osobiście przeciął Donald Tusk, który posłał Borysa Budkę do negocjacji z Kukizem.
Ten ostatecznie przystał na dodatkowe rozciągnięcie zakresu śledztwa jeszcze o pierwsze rządy PiS (2005–07). A jednocześnie podbił stawkę sugestią, iż w sytuacji równego podziału miejsc w komisji pomiędzy PiS i opozycję, jedynym "gwarantem bezstronności" może być tylko jego wątłe środowisko. Chociaż jeszcze nie precyzował, kto konkretnie miałby stanąć na czele. Trochę nawet krygował się, że jemu osobiście aż tak nie zależy. Niedługo później wyszło jednak szydło z worka i okazało się, że owym "gwarantem" jest sam Kukiz. I że jego przewodnictwo w komisji nie podlega dalszym negocjacjom.
Po drodze doszło jeszcze do publicznego zatargu z Budką, w trakcie którego dało o sobie znać kiepskie rozeznanie Kukiza w kwestiach ustrojowych. Powodów dostarczył tygodnik "Wprost", który opublikował anonimowy przeciek z PO o tym, że Kukiz miał sondować Budkę w sprawie przyspieszonych wyborów. Muzyk zareagował impulsywnie, swoim zwyczajem obrażając na Facebooku niedawnego rozmówcę ("Budka jest nienormalny albo coś knuje"), ale też przedstawiając własną wersję przebiegu ich spotkania.
Z relacji wynikało, że Budka miał zarzucać Kukizowi wcześniejszą współpracę z PiS przy "niszczeniu Polski". Ten zaś powtórzył swoje stare żale do Platformy: "(…) mogliście od dawna próbować odsunąć PiS od władzy, bo do trzech liczyć chyba potraficie i wiecie, że nasze trzy głosy są w stanie doprowadzić do przyspieszonych wyborów, a mimo to nigdy nie proponowaliście nam takiego rozwiązania" – pisał Kukiz. Najpewniej nie zdając sobie jednak sprawy, że do rozwiązania Sejmu nie wystarcza zwyczajna większość, lecz kwalifikowana dwóch trzecich składu izby (czyli 307 głosów).
Platforma zachowała dyplomatyczne milczenie, najwyraźniej starając się nie zrazić drażliwego partnera. W ubiegłym tygodniu na spotkanie z Kukizem udała się już szeroka reprezentacja całej opozycji. Skwapliwie przystano na jego warunki i zagwarantowano fotel szefa komisji, chociaż wciąż nie jest jasne, czy w ogóle będzie miał prawo zostać jej członkiem. To przywilej zarezerwowany dla poselskich klubów, które są reprezentowane w prezydium Sejmu. Co prawda sam Kukiz deklarował, że w razie potrzeby może czasowo wrócić do klubu PSL, z którego list został wybrany w tej kadencji. Tyle że obiekcje podnosiła też Hanna Gil-Piątek z koła Polski 2050, również wykluczonego z parytetu. Ostatecznie dano sobie dodatkowy tydzień na to, aby cała sejmowa drobnica (bo jeszcze Porozumienie Gowina i PPS) wyłoniła wspólną reprezentację. Istnieje bowiem regulaminowa furtka, która pozwala obejść tym sposobem ograniczenia w konstruowaniu składu komisji.
Oficjalnie później relacjonowano, że rozmowa w sumie była obiecująca. Chociaż część jej uczestników po cichu nie kryła sceptycyzmu. Kukiz ponoć przybył na spotkanie nienaturalnie pobudzony i niekiedy trudno było zrozumieć, o co właściwie mu chodzi. Otwarcie deprecjonował pracę senackiej komisji, która od paru już tygodni i nie bez sukcesów stara się poszerzyć wiedzę o inwigilacji Pegasusem. Od razu widać było, że uważa ją za konkurencję. Przede wszystkim jednak podkreślał, że nie tyle zbadanie samej sprawy w istocie go interesuje, ile doprowadzenie do wielkiej reformy służb, ergo ukrócenie ich rzekomej wszechwładzy. Co potwierdzało krążące już od jakiegoś czasu pogłoski, że to właśnie tajne służby stały się ostatnio główną namiętnością Kukiza.
Król chaosu
W publicznych wypowiedziach nieraz dawał już wyraz swej podatności na teorie spiskowe. Zgodnie z rozpowszechnionym na prawicy przekonaniem, że ukryte sprężyny polityki znajdują się w rękach służb. Nie ma tutaj miejsca na przypadek, wszystko jest reżyserowane zza kulis. Można się domyślać, że wyjątkiem od reguły był tylko start samego Kukiza w wyborach prezydenckich w 2015 r., w których zdobył ponad 20 proc. głosów. Ale już Szymon Hołownia, który pięć lat później z powodzeniem powtarzał jego manewr, to zapewne kolejna kreacja służb. "Pytanie, czy Hołownia jest w zmowie z Tuskiem, czy też otoczony jest agenturą" – dociekał w wywiadzie sprzed kilku miesięcy.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO NAJNOWSZEGO WYDANIA "POLITYKI"
Nietrudno też Kukiza podpuścić, z czego częsty użytek miał czynić w poprzedniej kadencji ówczesny dyrektor jego klubu Dariusz Pitaś. Po Sejmie krążyły wtedy opowieści, jak to nieustannie przestrzega szefa przed ciągnącymi się za nim "ogonami". Z czasem podejrzany stawał się niemal każdy, kto miał do Kukiza jakąś sprawę. A łatwowierny polityk przyjmował te ostrzeżenia na wiarę, dziękując Pitasiowi, że tak skutecznie czyści mu przedpole. W efekcie mało kto miał do Kukiza dostęp, a zręczny dyrektor stopniowo przejmował kontrolę nad całym ruchem. Większość odejść z klubu, z którego na koniec został ledwie ogryzek, wynikała zresztą z niezgody na ów stan rzeczy. Skądinąd niestabilny Kukiz na każdym etapie politycznej kariery uzależniał się od jakiegoś opiekuna. Na rozruchu prowadzili go Bezpartyjni Samorządowcy, dziś podobną rolę odgrywa jego najbliższy sejmowy druh Jarosław Sachajko.
Rewersem tego zawierzenia jest skrajna nieufność wobec szerszego otoczenia. Kukiz ma świat polityki w najwyższej pogardzie. Nawet jeżeli bywa skłonny podejmować współpracę z innymi partiami, to i tak każda bez wyjątku jest "postbolszewicka" i kiedyś trzeba je będzie odsunąć od "koryta". Dziennikarze to marni propagandyści albo wręcz "ścierwojady". Nawet wyborcy, odkąd przestali Kukiza popierać, stali się niegodni jego poświęcenia. "Ale może ten nasz naród woli biegać po ulicach, dając się rozgrywać plemionom partyjnym i ich interesom?" – ubolewał w jednym z ostatnich wpisów na Facebooku. Ale nie ma rady, bo i tak "trzeba się w tym bagnie taplać, chociaż nie sprawia to żadnej przyjemności". Jedynym sprawiedliwym w paranoicznie skonstruowanym świecie jest tylko sam Kukiz.
Takimi ludźmi zazwyczaj nietrudno jest manipulować i używać do własnych celów. Ale w bardziej skomplikowanych manewrach najczęściej się gubią. Spekulacje o Kukizie jako agencie wpływu Kaczyńskiego w rozgrywaniu afery pegasusowej raczej więc nie mają uzasadnienia. Już bardziej prawdopodobne wydaje się, że muzyka po prostu zabolała niedawna fala hejtu w reakcji na poparcie lex TVN. Tym bardziej że najmocniejsze ciosy wymierzyło mu przecież dawne środowisko, nawet część kolegów ze wspólnej sceny. Obecne odbicie w drugą stronę konfliktu to szansa na przynajmniej częściową rehabilitację.
W politycznych rankingach popularności spadł na samo dno, okresowo przebijając najwyższe poziomy nieufności, tradycyjnie zarezerwowane dla Kaczyńskiego i Ziobry. A jeszcze w poprzedniej kadencji zdarzało mu się przecież bywać nawet liderem zaufania. Wtedy jednak polityk balansujący pomiędzy biegunami sceny zachowywał jeszcze pewien kapitał wiarygodności po obu stronach. Dzisiaj przez obie jest odrzucany. I choć Kukiz na każdym kroku podkreśla, że w polityce jest tylko gościem i coraz tęskniej mu do śpiewania, osoby lepiej go znające na ogół są zgodne, że bardzo chciałby przedłużyć obecną przygodę o kolejnych kilka lat. Pewnie już zdał sobie sprawę, że realnej podmiotowości raczej nie zdoła odzyskać. Zawsze jednak można spróbować raz jeszcze załapać się na gapę do kolejnego rozdania, jak ostatnio dzięki sojuszowi z PSL.
A przy tym nie sposób jednak odmawiać Kukizowi idealizmu. Wydaje się szczerze przekonany do swoich "antysystemowych" haseł, od lat powtarza je aż do znudzenia. Problem w tym, że ów Kukizowy idealizm od początku był naiwny i taki też pozostał. Przez siedem lat aktywności w polityce niczego się nie nauczył, nie zdołał rozpoznać jej mechanizmów, nie nauczył się reguł funkcjonowania państwa. Niezmiennie deklaruje, że jego ambicją jest zmiana ustroju, chociaż niewielkie ma o nim pojęcie.
Dawniej szczególnie pokazywała to jego ślepa wiara w jednomandatowe okręgi wyborcze, którymi chciał obalać partiokrację. Marzył mu się parlament, w którym zasiadają obywatele – najpewniej tacy jak on sam. Dawny druh Marcin Palade nie bez racji nazwał kiedyś Kukiza królem chaosu, toteż Sejm składający z 460 Kukizów byłby czystą tragifarsą. Zarazem nie ulega wątpliwości, że prawdziwym skutkiem wprowadzenia większościowej ordynacji w obecnych politycznych realiach byłoby jeszcze skrajniejsze upartyjnienie i głębsza polaryzacja.
Joker prezesa?
W tej kadencji kluby opozycyjne ignorowały Kukiza. Każdy wiedział, jak trudnym i nieobliczalnym bywa partnerem. Schylił się za to Kaczyński, który po rozstaniu z Gowinem znalazł się na musiku i szukał dodatkowych głosów. Intencje Kukiza zapewne w jakiejś części były szczere, chociaż jak zwykle naiwne. Przyznawał, że kompromis z PiS bywa dla niego trudny, ale po raz pierwszy w sejmowej karierze otwiera się możliwość realizacji postulatów jego ruchu. W zamian za wspieranie obozu rządzącego w kluczowych głosowaniach Kaczyński obiecał mu na początek uchwalenie prawa antykorupcyjnego, a w dalszej kolejności – o sędziach pokoju, dniu referendalnym i przynajmniej otwarcie dyskusji nad nową ordynacją. Pierwszy punkt umowy zmaterializował się w postaci tzw. ustawy antysitwowej, która ma ukrócić kupczenie stanowiskami w państwowych spółkach w zamian za sejmowe głosy. Szkoda, że nie od razu, tylko od następnej kadencji. Kukiz dostał więc obietnicę Niderlandów, a Kaczyński możliwość dalszego łupienia polskiego państwa tu i teraz.
Pewnie nieprzypadkowo propaganda rządowa patrzy przez palce na ostatnie wyskoki Kukiza. Komisja powstanie albo nie, a głosy jego poselskiej trójki wciąż będą na wagę złota. Należałoby wręcz się spodziewać, że wcześniej czy później PiS samo z siebie wyjdzie z inicjatywą zrealizowania kolejnego punktu umowy. Partia władzy dawno już zużyła większość państwowych zasobów i politycznych dopalaczy, co do tej pory pozwalało jej ograniczać straty wynikające z nieudolnego rządzenia. Jeden fundamentalny pozostał jednak nieruszony: ordynacja wyborcza. Nie byłoby więc niczym zaskakującym, gdyby nagle wypłynął – jak zawsze z zaskoczenia, późną nocą, w legislacyjnej biegunce – projekt nowej ordynacji.
Tak jak Kukiz sobie życzy, czyli mieszanej – z jedną połową posłów wybieranych w jednomandatowych okręgach, i drugą z list partyjnych (bo na wprowadzenie ordynacji większościowej konstytucja nie pozwala). Ale i Kaczyński miałby coś dla siebie: nowe granice okręgów, rzecz jasna zakreślone zgodnie z interesem jego obozu. I może jeszcze kilka pozornie mniej istotnych drobiazgów, które docelowo wpłyną na wyborcze reguły gry. W takich sprawach spece z Nowogrodzkiej potrafią wykazać się kreatywnością Pomysłowego Dobromira. A Kukiz jak to on – wszystko weźmie z dobrodziejstwem inwentarza i jeszcze szczerze prezesowi podziękuje.
A niechby wcześniej stanął na czele sejmowej komisji śledczej, to wielkiej szkody dla PiS również z tego nie będzie. W końcu to kontrolowane przez władzę służby pozostaną dysponentem większości materiałów, one też będą decydować o klauzulach tajności. Cóż prostszego, jak w kółko podrzucać fałszywe tropy? Tym bardziej że byłoby z czego wybierać, skoro – jak zapowiedziano – komisja ma zbadać inwigilację z całego piętnastolecia. Nawet optymalny dobór opozycyjnych śledczych niewiele tutaj pomoże, jeżeli kierunek prac będzie wskazywał rycerz bez głowy. Prowadzony własnymi nastrojami, popędami, spiskowymi teoriami, niekompetencją.
Swój profil facebookowy ozdobił wklejonym w trybunę sejmową zdjęciem filmowego Jokera. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to gest ironiczny, chociaż akurat dystansu do siebie Kukizowi nigdy nie zbywało. Przeciwnie, lubi sięgać po stwierdzenia górnolotne, czasem wręcz pławi się w patosie. Tymczasem Joker to we współczesnej popkulturze wcielenie szaleństwa, groteskowo upozowanego zła, ślepego pędu do destrukcji. Może więc w tej zastanawiającej zgrywie coś jest na rzeczy? Tak czy owak, trudno zaprzeczyć, że ślepy los chyba na dłużej uczynił Kukiza głównym rozgrywającym polskiej polityki, od którego zależeć teraz będzie sejmowa większość. Co oznacza, że przed nami pewnie jeszcze niejeden zwrot akcji. Jak w dobrym komiksie.
Rafał Kalukin
Ze znawstwem tłumaczy mechanizmy rządzące sceną polityczną, często wraca do najnowszej historii, szuka analogii, niebanalnych porównań. Sam o sobie mówi, że jest "niedokończonym psychologiem z Gdańska", ponieważ na piątym roku przerwał studia na Uniwersytecie Gdańskim. Pisał do "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka".