Nigdy nie zostawię syna. Proszę tylko o zrozumienie
Chciałabym, żeby mama prezydenta Adamowicza wiedziała, że jest we mnie ogromny ból z powodu jej straty. Proszę ludzi jedynie o zrozumienie moich uczuć. I o to, by mimo zbrodni widzieli w moim synu człowieka - mówi Wirtualnej Polsce matka Stefana Wilmonta, zabójcy prezydenta Gdańska.
W marcu 2023 r. Wilmont został nieprawomocnie skazany na dożywocie. Jego obrońca wniósł apelację od wyroku, natomiast Piotr Adamowicz jako oskarżyciel posiłkowy zaskarżył uzasadnienie. Nie zgadza się m.in. ze stwierdzeniem, że jego brat "był przypadkową ofiarą".
Proces apelacyjny ruszył w czwartek, 18 stycznia. Po odrzuceniu przez sąd wniosków dowodowych obrony wygłoszono mowy końcowe. Prawomocny wyrok ma zostać wydany 23 stycznia.
Kilka dni temu Gdańsk uczcił piątą rocznicę śmierci prezydenta.
- To dla mnie bardzo trudny okres. Stefan skrzywdził przede wszystkim prezydenta i jego bliskich. Ale nasza rodzina też bardzo ucierpiała - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Jolanta Wilmont, matka Stefana.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Powiedziała pani w jednym z wywiadów, że najtrudniejsze są rocznice. Jak wyglądały pani ostatnie dni?
Jolanta Wilmont: Grudzień i styczeń to bardzo trudny okres, w tym roku jest podobnie. Święta Bożego Narodzenia, 31. urodziny Stefana... W rocznicę też jest ciężko. Na każdym kroku widzę zdjęcia prezydenta, które przypominają o tragedii. Kładąc się spać ciągle mam nadzieję, że gdy się obudzę, wszystko okaże się złym snem.
W zeszłym roku stałam w tłumie na obchodach rocznicowych. Tym razem jadę pomodlić się przy urnie kilka dni po rocznicy. Wiem, że cokolwiek nie zrobię, nie wymażę tragedii. Bardzo trudno jest żyć ze świadomością, że córki prezydenta nie mają taty. Ale nigdy tego nie wypierałam.
Ostatnio dużo płaczę, to mi pomaga. Cieszę się, że mąż jest w pracy i tego nie widzi. W jego obecności staram się nie płakać. Nie chcę, żeby się przejmował. Odliczam dni do końca miesiąca. Jednocześnie wiem, że prędzej czy później nadejdzie kolejny styczeń.
Kiedy ostatni raz rozmawiała pani z synem?
15 września 2023 r. Zapisuję każde nasze spotkanie w kalendarzu. Zwykle odwiedzaliśmy go z pozostałymi dziećmi raz, dwa razy w miesiącu. Od kilku miesięcy nie dostaję jednak zgody Sądu Apelacyjnego na widzenie. Nie rozumiem tego. Dzwoniłam do biura podawczego, ale powiedziano mi, że przecież już dostałam odpowiedź. Pisałam też do prezesa sądu z prośbą o spotkanie w tej sprawie. Odpisał, że decyzja sędziego jest wiążąca, a on nie może jej podważać. Naprawdę nie rozumiem, bo przecież chodzi o rozmowę matki z synem.
Jak przebiegło wasze ostatnie widzenie?
Stefan był bardzo apatyczny, spowolniały. Usiadłam przy zakratowanym oknie, strażnik otworzył małą furtkę. Mogłam dotknąć syna, pogłaskać po ręce. Odpowiadał tylko: tak, nie... Długimi momentami panowała cisza, patrzyłam na Stefana ze łzami w oczach. W przeszłości bywał bardzo pobudzony, nieustannie coś opowiadał, gestykulował. Tym razem siedział przygnębiony. "Nic mi nie kupujcie", "nie wysyłajcie żadnych paczek". I tak je ślę. Nawet, gdyby po uprawomocnieniu wyroku trafił np. do Zakopanego, i tak będę do niego jeździć. Choć teraz jest w takim stanie, że wszystko mu jedno.
Od września wysłałam synowi kilka listów i kartkę świąteczną. Nie odpisał. A przecież ze strony służby więziennej nigdy nie było problemów z dostarczaniem korespondencji. Może Stefan jest chory i całymi dniami leży? Nie widzieliśmy się już cztery miesiące. Jest we mnie lęk, że któregoś dnia zadzwoni telefon i usłyszę w słuchawce, że on nie żyje.
Co można powiedzieć synowi, który odsiaduje wyrok dożywocia za brutalne morderstwo?
Że go kocham. Będę do niego przyjeżdżać i nigdy go nie zostawię. To, co się stało, jest dla mnie straszne. Ale Stefan zawsze będzie moim dzieckiem. Wyrok jest dla mnie okrutny, bo rozmawiamy o chorym człowieku. Nawet strażnicy mówili mi na widzeniach: "pani syn chodzi w kółko i mówi od rzeczy".
Nazwała pani wyrok okrutnym. Okrutne jest przede wszystkim to, co zrobił pani syn.
Oczywiście. I wiem, że Stefan nigdy nie wyjdzie z więzienia. Nie zamierzam go usprawiedliwiać, bo jego czynu nie da się usprawiedliwić. Nie twierdzę, że powinien dostać dziesięć czy piętnaście lat. Jednocześnie nie zgadzam się z tym, że sądzono go jako zdrowego człowieka. Zaskoczyło mnie też, że sąd upublicznił dane Stefana. Moje pozostałe dzieci mogą z tego powodu bardzo ucierpieć. I tak jako rodzina wiele przeszliśmy. Nie mówię tego, żeby wzbudzić czyjeś współczucie czy litość.
Wspomniała pani, że sporządzono trzy opinie biegłych. Według dwóch pani syn może odpowiadać karnie. Oceniono, że w momencie ataku miał ograniczoną poczytalność, ale nie jest osobą chorą psychicznie. Nie przyjmuje pani tych opinii?
Nie. Odwiedziłam go, kiedy przebywał na pierwszej obserwacji psychiatrycznej. Wyglądał strasznie - długie włosy, paznokcie, broda... Nie pozwalał, żeby cokolwiek przy nim zrobić. Cieszyłam się, że siedzimy za stołem, bo zwykle widywaliśmy się przez kratę albo okienko. Stało przy nas dwóch uzbrojonych policjantów.
- Mamo, mówią, że kogoś zabiłem. To prawda?
- Tak, Stefan, zabiłeś prezydenta Adamowicza.
A może pani jako matce najłatwiej wytłumaczyć sobie to, co zrobił, chorobą psychiczną?
Odwołuję się do pierwszej opinii, bo Stefan był wówczas badany niedługo po zdarzeniu. Dlatego ta opinia jest dla mnie prawdziwsza niż późniejsze. Nie rozumiem, dlaczego od lat się ją marginalizuje.
Mówi pani o poczuciu krzywdy. Nigdy nie miała pani myśli, że najbardziej skrzywdził panią syn?
Stefan skrzywdził przede wszystkim prezydenta Adamowicza i jego rodzinę. Poza tym skrzywdził siebie. Nasza rodzina również bardzo ucierpiała. Świadomość, że mam syna w izolacji, jest dla mnie bardzo trudna. Zaakceptowałam to na tyle, na ile mogłam, żeby dalej żyć.
W 2019 r. w rozmowie z Katarzyną Włodkowską dla "Gazety Wyborczej" mówiła pani: "przepraszam za syna i proszę o wybaczenie". Taką zbrodnię da się wybaczyć?
Tak, moim zdaniem to możliwe. Przebaczenie daje ulgę, ale na pewno nie da się zapomnieć. Myślę teraz o 19 lutego 2007, kiedy w wypadku zginął mój pierwszy mąż. Myślałam wówczas, że świat się zatrzyma, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Sama potrzebowałam czasu, żeby wybaczyć osobie, która odebrała mężowi życie.
Wiem, że bliscy prezydenta są w terapii. Chciałabym, żeby wiedzieli, że też cierpię i bardzo potępiam to, co zrobił mój syn. Odebranie życia jest najgorszą rzeczą, jaką można wyrządzić drugiemu człowiekowi.
Pani wybaczyła już Stefanowi?
Tak. Gdybym tego nie zrobiła, nie wiem, czy utrzymywałabym z nim kontakt. Pamiętam, jak strażnik powiedział mi: "Pani syn i tak ma dobrze, bo państwo go odwiedzacie i o niego dbacie. Są tutaj zabójcy, których rodziny się wyrzekły. Nikt do nich nie przychodzi, nie wysyła paczek. Jesteśmy pełni podziwu, że o nim pamiętacie".
Rozumiem, że Stefan zabił człowieka, ale nadal jest moim synem.
Rodzic powinien wspierać dziecko niezależnie od tego, co się wydarzyło. Jednocześnie, jeśli wie, że to dziecko może zrobić coś złego, musi interweniować. Tak właśnie postąpiłam. Ostrzegałam, że po wyjściu z więzienia Stefan może zrobić komuś krzywdę. Byłam na policji. Ale nikt nie potraktował mnie poważnie, dlatego mam żal. Podobno dla policji było to dziwne, że matka ostrzega przed własnym synem. Nie rozumiem. Przecież właśnie matka zna swoje dziecko najlepiej.
Co pani poczuła, gdy w marcu 2023 r. podczas odczytywania wyroku zobaczyła pani na twarzy syna uśmiech?
Traktuję jego zachowanie jako objaw choroby. Zdrowy człowiek by tak przecież nie reagował. Byłam na sali sądowej. Wie pan, jakie komentarze słyszałam za plecami? "Zobacz, co robi ten wariat". Rozmawiałam ze Stefanem tydzień po rozprawie. Siedział przygaszony. Gdyby manifestował tym uśmiechem swoją pogardę dla wszystkich wokół, szczyciłby się swoim zachowaniem. A nie było z nim o tym żadnej rozmowy. Boli mnie, że każdy potraktował jego uśmiech jako komunikat: "mam was gdzieś". A nikt nie zwracał uwagi na fakt, że w pierwszej opinii biegłych stwierdzono niepoczytalność.
Nigdy nie miała pani wątpliwości co do choroby psychicznej syna?
W zakładzie karnym Stefan widział głowy wychodzące z telewizora. Opowiadał, że go trują, podają mu tasiemca. Wygadywał jakieś bzdury z kosmosu, które trudno nawet cytować, słyszał głosy. A to był więźniem politycznym, a to świadkiem koronnym... Odbył cały wyrok, więc nie miał kuratora. Myślałam, że po wyjściu z więzienia ktoś go będzie obserwował, kontrolował. Nic takiego się nie wydarzyło.
Po diagnozie schizofrenii byłam przekonana, że cały czas będą go leczyć. Pani dyrektor jednego z zakładów karnych powiedziała mi wówczas, że "takich Stefanów to mają dużo i oni tu mają dobrą opiekę". Syn raz przyjmował leki, raz nie. Źle je ustawiono. Wie pan, jak wygląda leczenie w zakładzie karnym? Jeśli pielęgniarka pracuje do 15:00, to daje lek o 15:00, nawet jeśli powinien być podany o 18:00. To były leki usypiające, więc o 16:00 Stefan się kładł. Nie chciał tak funkcjonować i w końcu przestał je przyjmować. Od roku czy dwóch chodzi po celi i mówi sam do siebie. Kiedy brał leki, funkcjonował dużo lepiej. Raz w tygodniu miał spotkanie z psychiatrą, które robi się tylko po to, żeby wszystko zgadzało się w papierach. Polskie więzienie "hoduje" przestępców z zaburzeniami psychicznymi, ponieważ nie są odpowiednio zaopiekowani i leczeni. Gdy wychodzą na wolność, często ponownie popełniają przestępstwo i wracają za kratki.
Rozumiem pani emocje. Jednocześnie trudno mi zobaczyć w sprawcy ofiarę.
W porządku. Po prostu uważam, że więźniowie mający problemy psychiczne bardzo często są w zakładach karnych źle traktowani. Poza tym społeczeństwo twierdzi, że jeśli ktoś popełnił zbrodnię, nie ma już prawa do własnego cierpienia.
Podobnie jest z rodzinami sprawców, którym nie przyznaje się prawa głosu. Zdaniem wielu powinnam siedzieć z synem w więzieniu albo w ogóle umrzeć za karę, że go urodziłam. Powtórzę jeszcze raz: Stefan skrzywdził także naszą rodzinę. Oczywiście nie w takim stopniu, jak rodzinę Adamowiczów. Ale my również cierpimy. Nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie nam tego zabraniają, wypisując masę krzywdzących komentarzy o naszej rodzinie pod artykułami.
Po ogłoszeniu wyroku nie chciała pani rozmawiać z dziennikarzami.
To nie tak, że byłam zbyt dumna. Nie czułam się na siłach. Gdyby ludzie zobaczyli moje łzy, pewnie i tak pomyśleliby, że gram i udaję. Najważniejsze było dla mnie, żeby Stefan wiedział, że jestem przy nim. Stałam tam, patrzyłam na syna i z nerwów się trzęsłam. Odczytywanie wyroku trwało ze dwadzieścia minut. Straszny moment. Pod koniec nie docierało już do mnie, co mówi sędzia. Jak gdybym znalazła się w jakimś ciemnym tunelu. Przez kilka dni nie potrafiłam zaakceptować wyroku. Nie spodziewałam się, że syn dostanie dożywocie. Powtórzę jeszcze raz, bo chcę, żeby to wybrzmiało: dla mnie to okrutne i niesprawiedliwe, że sądzono mojego syna jak zdrową osobę, mimo że opinia mówiła o ograniczonej poczytalności.
W listopadzie 2023 r. Stefan usłyszał jeszcze jeden wyrok - za podrabianie pism procesowych. Podszywał się pod oskarżającą go prokuratorkę oraz brata prezydenta, domagając się przerwania postępowania postępowania karnego. Zaskoczyło to panią?
Nie. Już wcześniej miewał podobne epizody. Podpisywał się pod listami jako "Stefan Franciszek, honorowy obywatel Gdańska" albo "król Polski". To także efekt choroby psychicznej.
Można nauczyć się żyć z piętnem matki mordercy?
Starałam się nie rozmyślać na ten temat zbyt wiele, by nie zacząć się potępiać jako matka człowieka, który zrobił coś takiego. Wychowałam go, jak umiałam. Jako młody chłopak nie był agresywny ani wulgarny. Robiono wywiad środowiskowy, przepytywano środowisko szkolne i sąsiadów i nikt nie mówił o Stefanie jakichś złych rzeczy. Tylko tyle, że nie chciał chodzić do szkoły. Po zbrodni napisano na nasz temat wiele bzdur. A nie byliśmy żadną patologiczną rodziną.
Jak na zbrodnię zareagowali pani znajomi?
Po pierwszym wyroku (w 2014 r. Stefan W. został skazany na 5,5 roku za napady na banki, przyp. DF) długo nikt ze znajomych nie wiedział, że mam syna w więzieniu. Nie chwaliłam się tym. Po śmierci prezydenta Adamowicza otrzymałam duże wsparcie od rodziców z przedszkola, w którym pracowałam. Podchodzili z ciepłym słowem albo wysyłali maile. Ale niektórzy znajomi przestali się odzywać. Rok po zbrodni odnowiłam kontakt z przyjaciółką ze studiów. Dużo pisałyśmy. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, że nie chce się ze mną spotkać. Zapewne ze względu na to, co zrobił Stefan.
Tragedia panią zmieniła?
Oczywiście. Już zawsze będę matką człowieka, który zabił. Cieszę się, że Stefan żyje. Ale czasem zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby być matką człowieka, który na przykład ucierpiał w poważnym wypadku. Kiedy wracałam z widzeń, często mówiłam do samej siebie: "twój syn żyje, ale co z tego, skoro zrobił tak straszną rzecz?".
Wraz z upływem czasu boli trochę mniej?
Nie, wręcz przeciwnie - jest trudniej niż kiedyś. Czuję, jak gdyby to był pierwszy rok po śmierci prezydenta. Nie wiem, z czego to wynika. Może z tego, że nie wiem, co się dzieje obecnie u Stefana, ponieważ, jak wspomniałam, już czwarty miesiąc blokują mi zgodę na widzenie. To tylko potęguje emocje.
W cytowanym wywiadzie powiedziała pani "Gazecie Wyborczej", że chciałaby pani cofnąć czas. Co by pani zmieniła?
Czasem myślę, że gdybym powtórnie nie wyszła za mąż i mieszkała z dziećmi na Oliwie, może bym go dopilnowała? Czymś zajęła? Mam wspaniałego męża, szczodrego i kochającego, więc jako żona nie mam prawa narzekać. Natomiast jako matka czuję się przegrana. Skoro moje dziecko dopuściło się czegoś takiego, to jako rodzic zawiodłam. Z drugiej strony mam poczucie, że zrobiłam wszystko, co mogłam, żeby zapobiec tej tragedii. Uważam, że to tragedia dwóch rodzin.
W pierwszym roku po zbrodni media pisały, że ma się pani spotkać z Magdaleną Adamowicz. Ostatecznie do tej rozmowy nie doszło.
Nie będę się narzucać. Przeczytałam gdzieś niedawno, że pani Magdalena niekoniecznie ma ochotę na takie spotkanie. Bardzo chciałabym za to porozmawiać z mamą prezydenta Adamowicza. Żałuję, że nie mam takiej możliwości. Widziałam ją w kościele, ale nie chciałam podchodzić w czasie mszy. Może ona też chciałaby się spotkać? Oczywiście bez kamer. Jeśli nie czuje takiej potrzeby, zrozumiem. Być może ciągle czuje do mnie żal z powodu tego, co zrobił Stefan.
Co by jej pani powiedziała?
Nie wiem. Chciałabym, żeby wiedziała, że jest we mnie ogromny ból z powodu jej straty. Przecież to był młody człowiek, 53 lata. Stanęłabym przed nią z pochyloną głową, z pokorą. Chciałabym ją też przeprosić. Mam nadzieję, że przyjęłaby te przeprosiny. W jakimś sensie jej syn stał się dla mnie kimś bliskim.
Jest coś, na co pani czeka?
Tak, na złagodzenie wyroku. Jednocześnie nie mam wielkiej nadziei. Dożywocie pozostanie. Doskonale rozumiem, że sprawa do dziś budzi emocje. Jeśli ktoś ją ocenia, prosiłabym, aby pamiętał o kwestii stanu psychicznego Stefana. Chciałabym, żeby mimo zbrodni ludzie widzieli w nim człowieka. I człowieka we mnie. Żeby zrozumieli moje uczucia. O nic więcej nie proszę.
Dariusz Faron jest dziennikarzem Wirtualnej Polski