Nie wolno mi głosować na PiS
Kto z wybranych nie chce się poddać kontroli, musi odejść, bo nie akceptuje głównej reguły naszego wspólnego demokratycznego bezpieczeństwa
Mogą nami rządzić i ludzie mądrzy, i kretyni, ludzie prawdziwego sukcesu i nieudacznicy, mali i duzi, kłamcy i prawdomówni, chamy albo kulturalni, karierowicze i misjonarze, katolicy lub ateiści. Naprawdę. Możemy sobie w wyborach wybrać władzę, jaką chcemy. I potem – do następnych wyborów – płakać albo z dumą mówić w Londynie „jestem z Polski”. Na tym polega demokracja. Jest tylko jeden warunek, który muszą spełnić wszyscy przez nas wybrani: muszą pozwolić się bezwarunkowo kontrolować.
Żaden wynik wyborów nie zwalnia ich z tego obowiązku, bo to jedyna „polisa ubezpieczeniowa”, jaką mamy. Kto z wybranych nie chce się poddać takiej kontroli, musi odejść, bo nie akceptuje głównej reguły naszego demokratycznego bezpieczeństwa.
Bo państwo, jeśli na nie spojrzeć z podstawowej perspektywy, jest największą i najpotężniejszą firmą w Polsce. Ma największy budżet, miażdżące obywatela i inne firmy środki przymusu oraz kontroli operacyjnej, potencjał zawierania tajnych porozumień z partnerami zagranicznymi, na przykład ze służbami specjalnymi innych państw, niewidoczny, ale silny wpływ na prywatną część gospodarki, moc budowania, ale i niszczenia każdego, kogo uzna za potencjalnego przeciwnika.
To firma, która może – jeśli ma większość w parlamencie – ustalać reguły gry w każdej sferze aktywności Po-laków, tak jak jej jest wygodnie – ograniczają ją tylko umowy międzynarodowe i podpisane konwencje, ale te może w ostateczności wypowiedzieć. Wydaje też nasze pieniądze, które nazywa budżetem państwa, na wskazane przez siebie cele. Zarząd tej firmy, Rada Ministrów z premierem na czele, może więcej niż ktokolwiek inny w naszych granicach. My mamy w ręku tylko możliwość kontroli władzy. A dzisiaj mamy rząd, który odmawia, unika i nie chce się poddać kontroli. Ukrywa przed nami mechanizmy i szczegóły korzystania z tej ogromnej siły, jaką ma w rękach. Kłamliwie przy tym głosząc, że to przy urnach wyborczych Polacy dokonają kontroli rządzących. Przy urnach to Polacy albo się pomylą, albo trafnie wybiorą zarząd tej największej polskiej firmy. Ale nawet jeśli wybiorą głupio, będą mieli jeszcze w rękach naszą wspólną „polisę ubezpieczeniową” – bezwarunkową, nawet najbardziej szczegółową, kontrolę korzystania z
przekazanej przez nas władzy i naszych pieniędzy. Polisę, której realizacji odmawia nam dzisiejsza władza Prawa i Sprawiedliwości. Dlatego nie wolno mi na nich głosować.
Jak PiS unika kontroli
W Konstytucji RP jest artykuł 95, w którego drugim punkcie zapisano: „Sejm sprawuje kontrolę nad działalnością Rady Ministrów w zakresie określonym przepisami Konstytucji i ustaw”. Jak wynika z kolei z artykułu 195 Regulaminu Sejmu, funkcja kontrolna jest realizowana między innymi przez działalność komisji sejmowych. Jedną z takich komisji jest sejmowa komisja do spraw służb specjalnych. To ta właśnie komisja 14 czerwca, w apogeum tak zwanej afery z prowokacją w Ministerstwie Rolnictwa, zaprosiła na swoje posiedzenie Mariusza Kamińskiego, szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego, które prowokację zorganizowało. Po-słowie z komisji, wszyscy z pozwoleniem na dostęp do informacji tajnych, na zamkniętym posiedzeniu po-prosili szefa CBA o pokazanie ogólnej instrukcji operacyjnej obowiązującej funkcjonariuszy tej służby specjalnej. Chodziło im o to, czy funkcjonariusze zastawiający pułapkę na Andrzeja Leppera działali zgodnie z przepisami. W odpowiedzi usłyszeli od Kamińskiego, że „instrukcja jest tajna, więc on
nie może jej ujawnić”. Musieli uwierzyć Kamińskiemu na słowo, że wszystko jest w porządku i że „tajna instrukcja operacyjna CBA istnieje, ale nie ma w niej nic, co by łamało demokratyczne zasady państwa prawa”. I tak posłowie nie mogli się nawet zbliżyć do odpowiedzi na pytanie o legalność działania funkcjonariuszy CBA. Na wszystkich, którzy pamiętają sławetną instrukcję 0015 Urzędu Ochrony Państwa z początku lat 90. i krzyk ówczesnej opozycji – najgłośniejszy Jarosława Kaczyńskiego – że instrukcja pozwala prowadzić działania operacyjne wobec legalnych partii politycznych, taka odpowiedź szefa CBA musi działać jak zimny prysznic.
W czerwcu Kamiński nie dał się sejmowej komisji - skontrolować, ale za to teraz chciałby. Sam wystąpił z prośbą o zwołanie – jeszcze przed wyborami – komisji, której ze szczegółami opowie o akcji CBA wobec posłanki PO zatrzymanej pod zarzutem przyjęcia łapówki wraz z burmistrzem Helu. Szef CBA chce dawać się kontrolować Sejmowi na własnych warunkach: we wskazanych przez siebie akcjach- CBA i w terminie do-godnym politycznie dla własnej partii, czyli w trakcie kampanii wyborczej. Czyli nie uznaje mojej polisy bezpieczeństwa.
Lekceważył też kontrolę parlamentarną tej komisji szef wojskowych służb specjalnych i likwidator WSI Anto-ni Macierewicz, wiele razy po wyjściu z posiedzenia z jego udziałem posłowie mówili, że niczego istotnego się nie dowiedzieli i wiele ich pytań pozostało bez odpowiedzi.
Nie on jeden był niekontrolowalny. Pani minister spraw zagranicznych Anna Fotyga tak mętnie po szczycie Unii Europejskiej opowiadała o swoim dyplomatycznym sukcesie, że zaprosił ją na posiedzenie sejmowej ko-misji spraw zagranicznych poseł jej własnej partii PiS Paweł Zalewski. Realizował zapisaną w konstytucji funkcję kontrolną komisji sejmowej w sytuacji, kiedy rząd nie chciał nam jasno powiedzieć, co w tajnych europejskich negocjacjach wynegocjował. Minister przyszła i, jak mówił Zalewski, „w kluczowych kwestiach odmawiała odpowiedzi, uzasadniając to tym, że kieruje się ważnym interesem państwa”. I wyszła. Już wcześniej zresztą – 17 grudnia 2006 roku – zakwestionowała moją polisę bezpieczeństwa, kiedy nie chciała odpowiadać na rzeczowe pytania członków tej komisji i nazwała ich argumentację „służeniem interesom innych państw”. Czyli gdy oni egzekwowali moją polisę, ona im odpowiadała: Zdrajcy ojczyzny, wypchajcie się! Ostatnio pani minister i inni członkowie władz PiS uzmysłowili mi, że mają też
emocjonalny problem z kontrolą własnych poczynań. Reakcja na zapowiedź obserwacji naszych wyborów przez misję OBWE spotkała się z ich osobistym oburzeniem. Oni uważają, że obserwacja, kontrola jest czymś upokarzającym, że należy się tylko przestępcom i satrapom w rodzaju Łukaszenki. Dlatego nigdy nie pozwolą się naprawdę skontrolować, bo straciliby w swoich oczach szacunek do samych siebie. Nigdy im więc nie wytłumaczę, że to podstawowy warunek, bym zachował zaufanie wobec władzy.
Może więc to właśnie z tych psychologicznych powodów nie honorował mojej i państwa polisy bezpieczeństwa szef MON Aleksander Szczygło, kiedy pod koniec sierpnia okazało się, że żołnierze polskiego kontyngentu w Afganistanie zabili kilku (do dziś nie wiemy ilu!) cywilów. Relacje z tej wojennej tragedii - były sprzeczne i dlatego posłowie Szmajdziński z SLD i Komorowski z PO zaapelowali do ministra o wyjaśnienie posłom przebiegu tej akcji. Tutaj nasza polisa bezpieczeństwa, czyli skutecznej kontroli, opiera się na artykule 115 konstytucji i artykule 195 Regulaminu Sejmu, czyli obowiązku członków rządu odpowiadania na pytania pojedynczych posłów. I co usłyszeli od niedającego się skontrolować ministra Szczygły? Usłyszeli: Sępy atakują wojsko! I żadnych szczegółów tragicznej akcji. Poza wyjaśnieniem, że minister nic im nie powie, bo podejrzewa, że jak coś powie, to oni (czyli, przypominam, organ w konstytucji upoważniony do kontroli działań ministra i służb mu podległych) „wykorzystają to do walki politycznej”.
Odpowiadają tylko na własne pytania
Zresztą komisje sejmowe w tej kadencji zdominowane przez partię rządzącą na samym starcie zostały pozbawione niezbędnego dla prawdziwej kontroli minimum – w najważniejszych komisjach szefami zostali posłowie PiS, a nie, jak to było w poprzednich kadencjach, przynajmniej w części, posłowie opozycji. Takiego manewru nie można było tylko wykonać z sejmową komisją do spraw służb specjalnych, gdzie przewodniczenie komisji jest funkcją rotacyjną i każdy z jej członków pełni ją przez pół roku. Dla tej komisji – moim zdaniem najważniejszej, bo kontrolującej ukryte przed nami potężne siły państwa, czyli służby specjalne i policję – to był w tej kadencji wyjątkowo ciężki kawałek chleba.
Nie dosyć, że posłowie często nie słyszeli odpowiedzi na swoje pytania, to jeszcze podczas wysłuchiwania świadków zdarzało się, że marszałek Ludwik Dorn z PiS przeszkadzał im kontrolować. I tak na przykład podczas wysłuchania byłego ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka marszałek Dorn przerwał posiedzenie komisji i oświadczył publicznie, że „to są brednie śmiertelnie przerażonego człowieka”. Tymi „bredniami” zaś były oskarżenia byłego ministra – prawnika znającego pojęcie odpowiedzialności karnej za słowo – pod adresem Zbigniewa Ziobry o łamanie prawa, używanie prokuratury i służb specjalnych do walki z przeciwnikami politycznymi, nielegalne podsłuchy itd. I wreszcie dwa krytyczne zestawy pytań, na które odpowiedzi chciała poznać już nie tylko opozycja, dziennikarze, ale – jak wynikało z sondaży – także opinia publiczna. Natychmiastowego powołania komisji śledczej do spraw wyjaśnienia okoliczności śmierci Barbary Blidy chciało 56 procent pytanych, a komisji w sprawie akcji CBA w Ministerstwie
Rolnictwa 63 procent badanych przez CBOS. Fiasko normalnej kontroli „własnego” rządu dostrzegało w tym badaniu już nawet 51 procent zwolenników PiS, uważając, że tylko sejmowe komisje śledcze są w stanie ujawnić i wyjaśnić ewentualne nieprawidłowości w działaniach prokuratury, ABW i CBA. Naprawdę większość chciała uruchomić społeczną polisę bezpieczeństwa i skontrolować poczynania władzy.
Nic z tego. Premier pomysł powołania komisji śledczych nazywał próbą sparaliżowania służb specjalnych, działaniem na szkodę państwa, wtórował mu główny podejrzany wskazany przez Janusza Kaczmarka – Zbigniew Ziobro – a kiedy już naprawdę wszyscy domagali się odpowiedzi na poważne pytania, prawdziwej kontro-li władzy, minister Ziobro kazał podległym sobie prokuratorom odpowiadać w telewizji na pytanie, które sam wymyślił: czy Janusz Kaczmarek był feralnego dnia na czterdziestym piętrze hotelu Marriott? Tę samą metodę unikania odpowiedzi na ważne i podstawowe pytania zastosował ostatnio w debacie telewizyjnej ze swoim kontrkandydatem w wyborach w Krakowie Jarosławem Gowinem, w programie „Teraz My”.
Minister przyszedł i postanowił odpowiedzieć na pytanie, czy doktor G. brał łapówki, chociaż nikt go o to nie pytał i reguły prawa wymagają, żeby do tego przekonał sąd, a nie telewidzów. Ale tak go to pytanie nurtowało, że przyniósł do studia nagrania operacyjne jako dowód. W tym unikaniu odpowiedzi w krytycznym momencie wsparł go kilka tygodni temu premier, który wolał doprowadzić do wcześniejszych wyborów, niż uznać naszą polisę bezpieczeństwa za ważną i się jej poddać. Komisje nie powstały, pytania i odpowiedzi nie padły, zarząd największej firmy pokazał figę z makiem akcjonariuszom. Tak bezczelny i gwiżdżący na nasze prawo do kontroli nie był nawet osławiony Leszek Miller, który nie uniemożliwił powstania komisji śledczej do sprawy tak zwanej afery Rywina, choć to jego władza była tam głównym oskarżonym.
Trzeba też sobie i władzy powiedzieć wyraźnie: chociaż nie znam odpowiedzi na te wszystkie pytania i wątpliwości, jakie mam wobec ciebie, potężna władzo, wystarcza mi to, że mówisz mi wyraźnie, że na nie nie odpowiesz. Takiej władzy się boję i takiej nie chcę. Uciekająca od kontroli dzisiejsza władza z pomocą – jak to nazywa premier Jarosław Kaczyński – „publicystów podzielających jego system wartości” próbuje pokazać własne postępowanie jako wielki spór między dwoma światami – światem braci Kaczyńskich i Adama Michnika. Takie stawianie sprawy pozwala im dyskutować o przymiotach i przeszłości „wodzów” obu światów i ich zwolenników, a nie o tym, które normy demokracji i prawa rząd łamie, albo dlaczego nie chce się poddać kontroli. Dzięki temu zabiegowi krytycy rządu, także dziennikarze, w sposób „oczywisty” nazywani są wrogami politycznymi należącymi do innego obozu politycznego, a więc na ich krytykę „rząd nie musi” jakoby odpowiadać, bo to nie jest prawdziwa krytyka, tylko walka polityczna. To podobna
zasada jak Ziobry odpowiadanie na pytania, które on sam sobie zadaje.
A przecież, przy całym moim szacunku dla Adama Michnika, to nie on wymyślił parlamentarną kontrolę władzy wykonawczej, prokuraturę niedziałającą na polityczne i ambicjonalne zlecenia ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego w jednej osobie, służby specjalne wolne od politycznych zleceń, system rozdziału władzy wykonawczej od sądowniczej czy dobro wspólne, jakim są media publiczne. I to nie on u podstaw demokracji zamurował nieusuwalną możliwość dogłębnej kontroli każdej władzy. Więc oceniając stan tych zabezpieczeń demokracji, nie trzeba mieć Michnika w sercu, albo w jakiejś innej części ciała. Można o Michniku nawet nic nie wiedzieć i oceniając naruszenie tych zasad w Polsce, stwierdzić ponad wszelką wątpliwość: ta władza nie ma prawa dalej rządzić, bo unika demokratycznej kontroli, torpeduje ją za wszelką cenę, a tych, którzy do niej dążą, nazywa kolejno obrońcami komunistów, Michnika, ubeków, agentów, aferzystów, oligarchów, by na koniec ogłosić ich po prostu złymi ludźmi. A skoro nie honorują
mojej, naszej jedynej polisy bezpieczeństwa, to nie wolno mi na nich głosować.
Piotr Najsztub