NATO zrobiło krok w dobrą stronę. Ale w Wilnie mogło pójść dalej [OPINIA]
W Wilnie nie graliśmy pierwszych skrzypiec i nie byliśmy państwem nadającym ton obradom. Jednocześnie - nie mamy na co narzekać. Choć wolelibyśmy więcej konkretów w sprawie członkostwa naszego sąsiada w NATO, to komunikat ze szczytu w dużej mierze przyjmuje polską perspektywę w kwestii bezpieczeństwa.
13.07.2023 | aktual.: 04.10.2023 13:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na zakończonym w środę szczycie w Wilnie NATO obiecało Ukrainie zaproszenie do Sojuszu, powołało też radę NATO-Ukraina. Ukraińcy dostali konkretne obietnice krótko- i długoterminowej pomocy wojskowej, komunikat końcowy szczytu wyraźnie potwierdza suwerenność Ukrainy w granicach z 1991 roku - a więc łącznie z Krymem - i wzywa Rosję do wycofania się z ukraińskiego terytorium. Turcja wycofała swoje weto dla akcesji Szwecji, turecki parlament ma ją ratyfikować, gdy tylko zbierze się w październiku po letniej przerwie.
Kraje NATO zobowiązały się do zwiększenia wydatków na obronę, wzmocnienia europejskiego filaru i flanki wschodniej Sojuszu. Oficjalny komunikat wskazuje też agresywną, łamiącą fundamenty prawa międzynarodowego politykę Rosji jako na największe zagrożenie dla państw Sojuszu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
To wszystko bardzo dobre wiadomości dla Polski i całego naszego regionu, najbardziej zagrożonego przez rosyjską politykę.
Jednocześnie wśród komentarzy na temat szczytu nie brakuje głosów rozczarowania. Pojawiają się opinie, że szczyt nie okazał się tak historyczny, jak można było na to liczyć, że choć państwa Sojuszu podjęły pewne minimum koniecznych decyzji, to powaga chwili wymagała bardziej odważnych ruchów.
Czy podobne głosy to tylko efekt nadmiernie rozbudzonych oczekiwań przed szczytem, czy tkwi w nich pewne racjonalne jądro?
Ukraina mogła oczekiwać więcej konkretów
Głosy rozczarowania płyną głównie ze strony Ukrainy, która wyraźnie liczyła na więcej, zwłaszcza jeśli chodzi o formułę zaproszenia do Sojuszu. Faktycznie, jest ona mocno ogólnikowa, głosi, że Ukraina dostanie oficjalne zaproszenie do NATO wtedy, gdy "zgodzą się na to sojusznicy i spełnione zostaną warunki". Niestety, Kijów nie został poinformowany, jakie.
Jest oczywiste, że Ukraina nie może zostać przyjęta do NATO dziś, gdy ciągle trwa pełnowymiarowa wojna z Rosją. Społeczeństwa państw Sojuszu nie są gotowe na to, by ich kraje wzięły na siebie zobowiązanie obrony znajdującej się w stanie wojny Ukrainy, co w praktyce oznaczałoby zaangażowanie w gorący konflikt z mocarstwem atomowym.
W sytuacji ciągle trwającej wojny, której końca nie widać w żadnym przewidywalnym horyzoncie czasowym, trudno byłoby też wyznaczyć dokładną datę ukraińskiej akcesji. Zapisywanie z kolei konkretnych punktów granicznych, po przekroczeniu których mógłby się zacząć proces wstępowania Ukrainy do NATO - np. podpisanie pokoju z Rosją albo wyparcie rosyjskich wojsk z terytorium Ukrainy, łącznie z Krymem - też byłoby problematyczne, choćby z tego powodu, że takie sformułowania zachęcałyby putinowski reżim do przedłużania wojny i okupacji ukraińskiego terytorium za wszelką cenę. Powstrzymanie akcesji Ukrainy do NATO było przecież jednym z kluczowych celów ataku na Ukrainę w lutym zeszłego roku.
Kijów mógł za to liczyć na to, że kraje Sojuszu konkretniej sformułują swoje oczekiwania co do warunków, jakie Ukraińcy mają spełnić, by móc dołączyć do NATO. Bo choć można się zgodzić, że Ukraina ma jeszcze sporo pracy przed sobą, jeśli chodzi o wymagane od zachodnich demokracji standardy rządów prawa czy transparentności, to oczekiwania w tej kwestii powinny być formułowane możliwie konkretnie. Tak, by Ukraińcy wiedzieli, na czym stoją i czego oczekują od nich zachodni partnerzy.
Bo część ukraińskich komentatorów obawia się, że ogólna formuła "Ukraina zostanie oficjalnie zaproszona do NATO, gdy sojusznicy się zgodzą i zostaną spełnione warunki" może posłużyć do przetrzymywania Ukrainy w nieskończoność w przedpokoju Sojuszu.
Ukraińcy mają poczucie powtórki ze szczytu w Bukareszcie w 2008 roku, gdy państwa NATO także wyraziły wolę przyszłego przyjęcia Ukrainy do swojego grona, ale nie wystosowały oficjalnego zaproszenia. Gdyby proces akcesyjny rozpoczął się już wtedy, to sześć lat później mogłoby nie dojść do aneksji Krymu i działań wspieranych przez Rosję separatystów w Donbasie.
Daleko od Bukaresztu
Obawy Ukraińców są psychologicznie zrozumiałe, choć trochę przesadzone. Szczyt w Wilnie nie tylko geograficznie i czasowo, ale także politycznie wiele dzieli od Bukaresztu. Nie tylko dlatego, że tam sprzeciw wobec szybkiej ścieżki akcesji zgłaszały Francja i Niemcy, a dziś to Paryż jest jednym z głównych adwokatów możliwie najszybszego przyjęcia Ukrainy do NATO - wbrew polskim komentatorom bezpodstawnie oskarżającym prezydenta Macrona o słabość, jeśli nie wręcz sympatię wobec Putina - a zapędy entuzjastów hamują Stany Zjednoczone.
W stolicy Litwy państwa NATO o wiele silniej niż w Bukareszcie podkreśliły, że widzą ukraińską przyszłość w Sojuszu. Jak określił to brytyjski minister obrony Ben Wallace, na szczycie w Wilnie doszło w tej kwestii do kluczowej "kulturowej" zmiany, pokonana została pewna bariera psychologiczna, która latami blokowała zachodnich liderów przed tym, by na poważnie myśleć o członkostwie Ukrainy w NATO.
Nie należy też bagatelizować powstania rady NATO-Ukraina. Ciało to wcale nie musi mieć czysto ceremonialnego charakteru, może przy determinacji obu stron stać się istotnym forum współpracy Sojuszu i Ukrainy, miejscem, gdzie wypracowywane są konkrety dotyczące kalendarza akcesji i reform, jakie Kijów musi wdrożyć, by stała się ona faktem.
Wreszcie państwa NATO zobowiązały się do konkretnej, wojskowej pomocy Ukrainie. Francja ma przekazać Kijowowi rakiety manewrujące SCALP o zasięgu 250 km, Norwegia kolejnych tysiąc dronów zwiadowczych Black Hornet. Państwa grupy G7 - skupiającej największe potęgi gospodarcze świata - zobowiązały się w Wilnie do podpisania dwustronnych umów z Ukrainą na wsparcie, w tym wojskowe, dla Kijowa. Ma ono pomóc Ukrainie dalej stawiać zbrojny opór rosyjskiej inwazji - tak długo, jak będzie to konieczne.
Postanowienia szczytu trzeba będzie teraz wypełnić treścią
Joe Biden odlatując z Wilna stwierdził nawet, że Ukraina otrzymała w Wilnie tak znaczące wsparcie wojskowe od państw Sojuszu, że prezydent Zełenski na razie nie musi martwić się o członkostwo w NATO, gdyż Ukraina będzie bezpieczna dzięki pomocy państw Zachodu.
Choć dostawy sprzętu będą kluczowe w krótko-, a pewnie i średnioterminowej perspektywie, to w dłuższej - członkostwo w Sojuszu będzie kluczowe dla Kijowa. Wojskowe wsparcie ze strony państw Zachodu go nie zastąpi.
Wśród zachodnich ekspertów toczy się co prawda debata, czy akcesja do NATO faktycznie jest konieczna, by bronić Ukrainę przed agresywną postawą Rosji, czy zamiast tego Zachód nie mógłby zaoferować Ukraińcom podobnego wsparcia do tego, jakie Stany dostarczają Izraelowi. W tej dyskusji bardziej przekonujące wydają się jednak argumenty wskazujące na różnice w sytuacji Ukrainy i Izraela i na kluczowe znaczenie członkostwa NATO dla naszego sąsiada.
Jak na łamach "Foreign Policy" pisał niedawno Peter D. Feaver, politolog z Duke University, polityka Putina wobec państw poradzieckich, które są członkami NATO, wygląda dramatycznie inaczej niż wobec tych, które nie są. A mówiąc konkretniej: Putin nigdy nie próbował naruszyć wojskowymi środkami suwerenności należących do Sojuszu Litwy, Łotwy czy Estonii, tak jak robił to w przypadku Gruzji czy Ukrainy. Przy całej bojowej retoryce i skłonności do ryzyka w międzynarodowej grze Putina, granica NATO ciągle pozostaje dla niego nienaruszalna. Trudno się więc dziwić, że Ukrainie - państwu, które Putin rok temu postanowił zniszczyć jako niepodległy byt - tak zależy, by być w środku Sojuszu.
To, czy historia uzna szczyt w Wilnie za sukces, czy za klęskę, zależeć będzie w dużej mierze od tego, czy uda się spełnić i obietnicę przyjęcia Ukrainy do NATO, i inne postanowienia. Bardzo istotne pod tym względem będą przyszłoroczne wybory w Stanach. Nie wiemy, na kogo ostatecznie postawią Republikanie, ale jest bardzo prawdopodobne, że nominację partii zdobędzie kandydat krytykujący administrację Bidena za nadmierne zaangażowanie po stronie Ukrainy, wzywający do zmniejszenia aktywności Stanów w Europie Wschodniej i skupieniu się na konflikcie z Chinami.
Zwycięstwo kandydata głoszącego podobny program poważnie osłabiłoby sytuację Ukrainy - bo Europa ciągle jest zależna w kwestii bezpieczeństwa od Stanów i do następnych wyborów za oceanem się to nie zmieni. Także w Europie fala prawicowego populizmu może wywrócić rządy dostrzegające konieczność wspierania Kijowa. Szczyt w Wilnie zrobił więc krok w dobrym kierunku, ale jak daleko nas on zaprowadzi, pokaże dopiero przyszłość.
Gdzie w tym wszystkim jest Polska?
Gdzie w tym wszystkim jest Polska? Szczyt bez wątpienia zweryfikował fantazje części komentatorów, analityków i polityków - głównie z prawicy - głoszące, że wojna w Ukrainie czyni z Warszawy głównego partnera Stanów w Europie, jeśli nie wręcz europejskie mocarstwo, które ponad głowami Europy Zachodniej, a zwłaszcza Niemiec, będzie teraz wspólnie z Waszyngtonem kształtować politykę NATO.
Wilno potwierdziło tymczasem znaczenie Niemiec i Francji jako kluczowych partnerów Stanów w Europie, wynikające choćby z ich potencjału przemysłowego, gospodarczego i finansowego, z którym Polska jeszcze długo nie będzie mogła konkurować - jeśli kiedykolwiek będzie.
W Wilnie nie graliśmy pierwszych skrzypiec, nie byliśmy państwem nadającym ton obradom. Jednocześnie nie mamy na co narzekać. Choć wolelibyśmy więcej konkretów w sprawie członkostwa naszego sąsiada w NATO, to komunikat ze szczytu w dużej mierze przyjmuje polską perspektywę w kwestii bezpieczeństwa. Zapowiedzi wzmocnienia obronnych możliwości NATO wychodzą naprzeciw naszym od dawna zgłaszanym oczekiwaniom. Wejście Szwecji do NATO - gdy Turcja ostatecznie przegłosuje sprawę - znacznie polepsza naszą strategiczną sytuację, zmieniając faktycznie Bałtyk w wewnętrzne morze NATO.
Możemy tylko dziękować losowi, że tak korzystne dla nas zmiany w Sojuszu dokonują się mimo rządu i prezydenta, którzy z polityką zagraniczną na co dzień radzą raczej nieudolnie.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek
Czytaj też: