Morze Południowochińskie - początek Wielkiej Gry?
• Konflikt o jeden z najważniejszych akwenów Azji wchodzi w nową fazę
• Na jego obszarze eksperci doliczyli się aż 32 sporów terytorialnych
• Stawka jest niezwykle wysoka, bo chodzi o kontrolę szlaków handlowych wartych przeszło 5 bln dol. rocznie
• Niedawny rezultat arbitrażu w Hadze rozsierdził Chiny i Tajwan, w tym konflikcie stojące po tej samej stronie
• Chińczycy muszą kontrolować Morze Południowochińskie, jeśli chcą zrealizować swój ambitny projekt morskiego Nowego Jedwabnego Szlaku
• Na przeszkodzie stoi morska hegemonia USA, wspierana w regionie przez Tokio
29.07.2016 | aktual.: 29.07.2016 08:32
Ten spór tli się i żarzy od lat. Głównymi stronami są Filipiny i Wietnam po jednej, a Chiny - tu akurat wspierane przez Tajwan, bo chodzi rzekomo o "obszary odwiecznie chińskie" - po drugiej. W mniejszym stopniu zaangażowane w roszczenia terytorialne na Morzu Południowochińskim są jeszcze i sułtanat Brunei, i Malezja, a nawet Indonezja. To jednak pierwsi z wymienionych są niewątpliwymi protagonistami.
Orzeczenie Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego w Hadze z 12 lipca tego roku (czytaj więcej)
miało te spory przeciąć, ale wydaje się, że otwiera jedynie nowy rozdział w tej wielkiej epopei. O arbitraż poprosiły w styczniu 2013 r. Filipiny - i teraz na całej linii wygrały, co było ogromną niespodzianką, szczególnie dla Chin, które tym samym sromotnie przegrały, "straciły twarz", ujmując tamtejszą terminologią.
Farsa, nie sąd
Natychmiast po ogłoszeniu orzeczenia głos zabrali wszyscy najważniejsi chińscy przywódcy, prezydent Xi Jinping i premier Li Keqiang, bo trwał akurat w Pekinie szczyt UE-Chiny, podczas którego zresztą przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk wezwał władze chińskie do "przestrzegania zasad prawa międzynarodowego". One jednak ani myślały tak postępować. Już wcześniej ogłosiły, że żadnego arbitrażu nie przyjmą i się mu nie podporządkują. Albowiem - jak twierdzą - chodzi o chińskie ziemie, a "Chiny nie żądają ani cala obcych ziem, ale też nie ustąpią ani na cal z ziem własnych", jak to ujęto w oficjalnym komunikacie agencji Xinhua.
Nawet nie dziwi, że już 14 lipca obszernego wywiadu chińskim mediom udzielił były szef dyplomacji Yang Jiechi, a obecnie główny doradca ds. zagranicznych chińskiego prezydenta, rzadko zabierający publicznie głos, natomiast towarzyszący głowie państwa w jej podróżach zagranicznych (w tym charakterze był również w czerwcu w Warszawie). Dał w nim sygnał, jaka retoryka i argumentacja nt. arbitrażu ma w Chinach obowiązywać. Uznał, że to nie wyrok sądu czy trybunału, lecz "polityczna farsa", a "cały ten arbitraż jest nielegalny od początku do końca".
Chiny z orzeczeniem się nie zgadzają i - cytując dalej Yang Jiechi - "nie zamierzają ustępować z obrony swych interesów". Podtrzymują więc tym samym nakreśloną jeszcze w 1947 r. przez ówczesne rządy Chińskiej Partii Narodowej (Kuomintangu) tzw. linię dziewięciu kresek (początkowo było ich 11), dowodzących, że istocie rzeczy cały ten akwen "od setek lat" należy do Chin, ma swoje chińskie nazwy, czego dowodzą nawet ślady na starych mapach, nie do końca jednak precyzyjnych.
Tajwan wysyła kutry
Te mapy, poza Tajpej na Tajwanie, gdzie są oryginały, można zobaczyć w Narodowym Instytucie Badawczym Morza Południowochińskiego w Haikou, stolicy prowincji-wyspy Hajnan. Głównie są to stare mapy brytyjskie i jeszcze więcej francuskich, bo przecież pobliskie Indochiny od 1885 r. należały do Francji. Z kolei część regionu, z Tajwanem włącznie, należała wtedy do Japonii. Toteż dopiero w klęsce Japonii i przejęciu suwerennych praw nad Tajwanem władze ówczesnej Republiki Chińskiej zaczęły w drugiej połowie lat 40. minionego stulecia ten obszar penetrować i przejmować, nadając mu odpowiednie chińskie nazwy, co w zbiorze muzeum Instytutu w Haikou jest zdecydowanie najlepiej i najszerzej udokumentowane.
To zarazem wyjaśnia, czemu podejście Pekinu i Tajpej, które przecież tyle dzieli, akurat w tym względzie jest zbieżne: to dawne władze trwającej do dziś Republiki Chińskiej, tyle że ograniczonej do obszaru Tajwanu, zaczęły Morze Południowochińskie przejmować i zajmować. Nie dziwi więc za bardzo, że one też przyjęły wynik arbitrażu w Hadze z oburzeniem, a najbardziej ten jego passus, gdzie określono wyspę Itu Aba, po chińsku zwaną Taiping, jako "skałę, a nie wyspę". Podobnie jak otaczający ją archipelag Spratly (po chińsku Nansha), rozległy ale trudny do zdefiniowania, bo niektóre rafy i skały uwidaczniają się w zależności od pływu morza.
Tymczasem Taiping ma 1,4 km długości i do 400 metrów szerokości, cały czas należała do Tajwanu, który zbudował tam nawet lądowisko dla awionetek. W efekcie urzędująca od maja nowa prezydent Tsai Ing-wen, wcale nie propekińska, osobiście żegnała w porcie, przy poklasku opinii publicznej i dużym nagłośnieniu mediów, kutry rybackie i okręty wojskowe udające się na Taiping, by tam na miejscu dowodzić, że "to jest rzeczywiście wyspa i nasz ląd". A ślad za okrętami udali się tam deputowani do lokalnego Yuanu, czyli parlamentu. Szum jest więc nie mniejszy niż na chińskim lądzie.
Filipiny szykują wysłannika
Sprawa się jednak komplikuje, bowiem władze filipińskie, które o arbitraż poprosiły, uznają orzeczenie za swoje wielkie zwycięstwo. Owszem, szef tamtejszej dyplomacji Perfecto Yasay w pierwszym komentarzu oceniającym arbitraż wezwał do "rozwagi i roztropności", ale później nie zgodził się na "warunkowe", jak podkreślił, rozmowy dwustronne z ChRL, na które nalegał podczas niedawnego szczytu ASEM (dialogu Europa-Azja) w Ułan Bator jego chiński odpowiednik Wang Yi. Podtrzymał też to swoje stanowisko podczas poniedziałkowego spotkania z szefami dyplomacji państw ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-wschodniej) w Wientianie w Laosie.
Co gorsza, państwa regionu na tym szczycie najwyraźniej się w tej sprawie podzieliły, a gospodarze nie chcieli się nawet zgodzić na wniesienie tego drażliwego - i tak teraz gorącego - punktu do agendy obrad. W rezultacie w komunikacie końcowym o Morzu Południowochińskim wspomniano, wyrażając troskę o "eskalację aktywności w regionie" i zakazując osiedlania ludzi "na terenach dotychczas niezamieszkałych". Za to nie ma tam ani słowa o arbitrażu w Hadze (czego domagały się Filipiny i Wietnam), ani tym bardziej wzmianki o tym, że taką "wzmożoną aktywność" przejawiają obecnie Chiny.
Obecny w Wientianie sekretarz stanu John Kerry po spotkaniach i rozmowie z Wang Yi również nie mówił o Morzu Południowochińskim. Pochwalił za to ASEAN za "tworzenie opartego na przejrzystych zasadach systemu obrony praw wszystkich państw w regionie, małych i dużych". Natomiast Wang Yi w obecności Kerry'ego potwierdził, że Chiny odrzucają arbitraż z Hagi. Ostrzegł też "inne państwa", mając na uwadze USA i Japonię, ale nie wymieniając ich z nazwy, by "nie mieszały się do stosunków Chiny-ASEAN". ASEAN jest ostrożny, ale - co znamienne - wyraźnie nie chce antagonizować zagniewanych Chin.
Jednak Wietnam i Filipiny patrzą na to inaczej. Nie wiadomo, czym się skończą uwertury nowego prezydenta Filipin Rodrigo Duterte, niezmiernie popularnego w społeczeństwie (aż 91 proc. poparcia w ostatnim sondażu), ale też ogromnie kontrowersyjnego. W trakcie kampanii wyborczej Duterte zdobył ogromny oklask pomysłem, że... weźmie flagę filipińską w dłoń, wsiądzie na statek i ruszy sam na Chińczyków. Kiedy jednak miał już wygraną w kieszeni, to najpierw, jeszcze przed zaprzysiężeniem, przyjął na prywatnej audiencji ambasadora chińskiego, a potem ogłosił, że z "Chinami należy negocjować", a nawet - jak dodał - "robić z nimi interesy". I natychmiast wspomniał o konieczności modernizacji słabej filipińskiej infrastruktury i budowy chińskich szybkich kolei. W takim kontekście chciał wysłać do Pekinu byłego prezydenta Fidela Ramosa, od lat współpracującego z władzami ChRL (jest jednym z ojców-założycieli "chińskiego Davos", czyli Forum Boao, też na Hajnanie). Ramos jak na razie tę propozycję odrzuca, bo doskonale
wie, jak potężne są tutaj emocje i jak dużo osobiście może mieć do stracenia, wzięty w walec obu spierających się stron.
Tymczasem strona chińska, na mocy swej "linii dziewięciu kresek", nawet nie zamierza się podporządkować regulacjom uchwalonej w grudniu 1981 r. pod egidą ONZ Konwencji o prawie morza (UNCLOS), definiującej przybrzeżne wody terytorialne na 12 mil, a wyłączną morską strefę ekonomiczną danego państwa na 200 mil. Te zapisy i regulacje nie tylko w przypadku rafy Scarborough, o którą toczy się teraz najbardziej zażarty spór, zderzają się z chińskimi kreskami, często podchodzącymi aż pod wybrzeża innych państw tego akwenu.
Wysoka stawka
W tym sporze, a raczej nakładających się na siebie wielu sporach (władze wspomnianego wyżej, a cenionego wśród naukowców Instytutu w Haikou mówią o 32 takich przypadkach) chodzi nie tylko o twarz, prestiż, a nawet sporne skały czy terytoria. Stawka jest o wiele wyższa. Przez ten akwen idzie ponad 80 proc. morskiego transportu towarowego między Chinami, Hongkongiem, Koreą Południową i Japonią a Indiami, Bliskim Wschodem, Afryką i nawet Europą, wartego łącznie powyżej pięciu bilionów dolarów rocznie. Jest więcej niż oczywiste, że ten, kto kontroluje ten akwen, ten sprawuję kontrolę nad tym przepływem towarowym, a tym samym - ma władzę. Tymczasem co najmniej od 1945 r. w całym obszarze Azji i Pacyfiku (i wszystkich morzach i ocenach świata) królują niepodzielnie Amerykanie, tu na Morzu Południowochińskim czasami przy wsparciu Japończyków.
Kiedy więc teraz Chińczycy w ten akwen inwestują, budują tam lądowiska, lotniska, nowoczesne latarnie morskie (z ośrodkami nasłuchu przepływu okrętów podwodnych itd.), rozpoczął się raban i rwetes. A ostatnio sprawa nabrała jeszcze większego rozgłosu, a zarazem wymiaru, gdy prezydent Xi Jinping ogłosił budowę dwóch Jedwabnych Szlaków, w tym morskiego. Otóż dla każdego, kto ten obszar zna, jest pewne, że nie da się tego Szlaku przeprowadzić bez kontroli nad tym akwenem, już podległym administracyjnie i wojskowo władzom na Hajnanie.
To w tym kontekście należy się przyglądać mocno ostatnio forsowanej przez władze w Waszyngtonie koncepcji wojny powietrzno-morskiej na tych obszarach, a zarazem ocenie własnych sił (projekcji siły), zwanej w wojskowym żargonie A2/AD (anti access/area denial), czyli możliwości swobodnej żeglugi i manewrowania - lub nie - po danym akwenie.
To wszystko razem sprawia, że o Morzu Południowochińskim jeszcze wielokrotnie usłyszymy. Obok arbitrażu w Hadze, sporów terytorialnych, mamy tam bowiem zderzenie interesów zarówno leżących na tym obszarze państw, jak też wielkich mocarstw, bo Stany Zjednoczone popiera w tych kwestiach Japonia, której Chińczycy mają pod tym względem sporo za złe. Natomiast Pekin stara się przekonać do swych racji Rosję i wszystkich innych, kogo tylko się da (przed arbitrażem z 12 lipca zorganizowały nawet specjalną konferencję dla wysokiego szczebla przedstawicieli państw afrykańskich, którzy potem występowali w chińskiej telewizji, argumentując na rzecz gospodarzy). Rozpoczęła się Wielka Gra. Czym się zakończy?