"Mojego synka uratował Jan Paweł II"
Gloria ma sześć lat, Hubert wkrótce skończy cztery. Lekarze nie dawali im prawie żadnych szans na wyzdrowienie, dziś cieszą się pełnią życia. Rodzice są przekonani, że to zasługa Jana Pawła II.
Początkowo nic nie wróżyło dramatu. Hubert urodził się 10 maja 2007 r. Dostał 10 punktów w skali Apgar. Kłopoty zaczęły się kilka godzin później. W nocy pielęgniarkę zaniepokoiło, że chłopiec zamiast płakać, cicho kwili. Nad ranem był już w stanie krytycznym. Matce, zamiast dziecka do karmienia, przyniesiono do podpisu dokumenty zezwalające na kolejne badania. Tomografia komputerowa wykazała rozległy krwotok w tylnej części czaszki. Błyskawicznie przewieziono noworodka do Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku. Lekarze nie podjęli się operacji pomimo krytycznego stanu – chłopiec nie przeżyłby jej. Hubert trafił na OIOM i został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Leżał w inkubatorze, podłączony do niezliczonych rurek. Jego stan był krytyczny. Neurolog nie pozostawił rodzicom wielkich nadziei. Nawet gdyby Hubert przeżył, zmiany w mózgu były tak poważne, że groziły trwałym upośledzeniem.
Jego rodzice byli zrozpaczeni. Czuli się bezsilni. Mieli świadomość, że medycyna może w tym przypadku okazać się bezradna. Zaczęli się modlić. O modlitwę za zdrowie synka prosili też swoich bliskich. - Mąż wysyłał maile do znajomych, ci rozsyłali je dalej. Tak powstała cała „sieć modlitewna”. Założyliśmy też stronę internetową poświęconą Hubusiowi – mówi Hanna Śliwińska, mama Huberta. Szybko zaczęły napływać kolejne ciepłe słowa wsparcia, lawinowo rosła liczba osób, które zainteresowały się jego historią i zapewniały o swoich modlitwach w intencji wyzdrowienia chłopca.
Niezwykły podarunek
Hanna przyznaje, że bezpośrednią inspiracją dla niej i jej męża było świadectwo państwa Tlagów [szerzej pisał o nich m.in. "Dziennik Bałtycki" - przyp. red.]. Ich dziewięcioletnia wnuczka przeszła udar mózgu. Została częściowo sparaliżowana. Miała problemy z oddychaniem. Jej rodzice usłyszeli od lekarzy, że uszkodzenia są tak poważne, że córka nawet jeśli przeżyje, może już nigdy nie mówić i chodzić.
Rodzina za wstawiennictwem Jana Pawła II błagała Boga o uzdrowienie Uli. O modlitwę prosiła też swoich znajomych, zarówno w kraju jak i za granicą. Wkrótce za zdrowie dziewczynki modliły się setki ludzi, w tym abp Stanisław Dziwisz. Duchowny podarował Uli pochodzący z Watykanu obrazek z wizerunkiem polskiego papieża. Zawisł on w szpitalnej sali. Po skomplikowanej operacji mózgu stan dziewczynki zaczął się stopniowo polepszać. Z dnia na dzień widać było poprawę. Po kilkutygodniowym pobycie w szpitalu i przejściu rehabilitacji Ula wróciła do domu. Dziś jest w pełni sprawna.
Gdy rodzina Uli usłyszała o historii Huberta, stwierdziła, że obrazek-relikwia z Janem Pawłem II wystarczająco pomógł już ich córce; podarowała go rodzicom chłopca. - Na odwrocie obrazka widniała specjalna modlitwa o wstawiennictwo. Modliliśmy się jej słowami o zdrowie Hubusia – mówi Hanna. Chłopiec przeszedł trzy trudne operacje i rehabilitację. W mózgu ma założoną specjalną zastawkę. W tej chwili rozwija się normalnie, chodzi do zwyczajnego przedszkola. - Gdy mówię opiekunkom przez co przeszedł, robią wielkie oczy, trudno im w to uwierzyć - podkreśla.
Przypadek Huberta zaskoczył też lekarzy. Neurolog z Akademii Medycznej, która badała chłopca przyznała, że patrząc na historię jego choroby trudno uwierzyć, że to to samo dziecko. - Wierzymy, że wstawiennictwo Jana Pawła II połączone z olbrzymią siłą modlitewną setek ludzi pomogło odzyskać zdrowie Hubusiowi – mówi Hanna. Całą rodziną będą przeżywać dzień beatyfikacji polskiego papieża. Co prawda nie jadą na uroczystości do Rzymu, bo dla dzieci – Huberta i jego brata Kacpra, taka podróż byłaby zbyt męcząca, ale pójdą do kościoła i będą się modlić do Jana Pawła II. W pokoju Huberta nadal wisi jego portret.
„Usłyszałam, że córka nie ma szans na przeżycie”
Joanna Wrona z Częstochowy w 2005 roku po raz trzeci zaszła w ciążę. Od początku źle się czuła, ale dopiero w szóstym miesiącu wyniki zaniepokoiły lekarzy. Badanie USG wykazało, że dziecko jest za małe i ma arytmię serca. Lekarzy martwiła też za mała ilość wód płodowych.
Po przeprowadzeniu specjalistycznych badań okazało się, że dziecko przestało rosnąć – w 26. tygodniu ciąży rozwój płodu zatrzymał się na poziomie 22. – Lekarze powiedzieli mi, że w takim stanie moja córeczka nie ma szans na przeżycie. Usłyszałam: proszę się przygotować na najgorsze – mówi Joanna.
Na kilka dni pojechała jeszcze do Częstochowy. Musiała poukładać swoje sprawy – w domu czekała na nią dwójka dzieci, mąż policjant pracował w Warszawie.
Trudna decyzja
Gdy wróciła do szpitala, wyniki kolejnych badań były jeszcze bardziej dramatyczne – wynikało z nich, że dziewczynka nie ma nerek ani pęcherza. Okazało się również, że wody płodowe całkowicie zanikły i konieczne jest cesarskie cięcie. Dla dziecka takie rozwiązanie brzmiało jak wyrok. Z kolei przeciąganie decyzji o operacji było niebezpieczne dla Joanny. Ona jednak nie potrafiła się zdecydować. Chciała, żeby ciąża rozwiązała się w sposób naturalny: – Wiedziałam, że dopóki dziecko znajduje się w moim brzuchu, to wciąż żyje. Moment pojawienia się na świecie oznaczałby dla niego śmierć.
Z drugiej strony miała już dwójkę dzieci, którym była potrzebna. Nie była więc pewna, czy dobrze robi narażając swoje życie. Zaczęła się modlić. O pomoc w uratowaniu córeczki prosiła Jana Pawła II. Jakiś czas wcześniej robiąc porządki w rozsypanych dokumentach męża, znalazła obrazek z wizerunkiem papieża. Na odwrocie widniał odręczny napis: „Ojciec Święty wziął do rąk i pobłogosławił z myślą o chorych w Krakowie na Wawelu 22 czerwca 1983 roku”. Teraz kładła obrazek na brzuchu i odmawiała Anioł Pański. O pomoc zwróciła się też do księży. Bardzo pomogła jej rozmowa z o. Mieczysławem Wnękowiczem, etykiem franciszkańskim. – Zaczęłam mu opowiadać o mojej sytuacji. Po kilku słowach przerwał mi i powiedział, że ma przeczucie, że to cesarskie cięcie trzeba przeprowadzić natychmiast. Po tej rozmowie ostatecznie się zdecydowałam. To był 28. tydzień ciąży – opowiada Joanna.
Gdy leżała już na sali operacyjnej, pielęgniarka delikatnie zapytała, co chciałaby zrobić z ciałem dziecka - zabrać je ze sobą, czy skremować w szpitalu. Joanna powiedziała, że chce je zabrać. Poprosiła też o chrzest. Dla córki wybrała imiona: Gloria Maria.
Walka Glorii
Kiedy obudziła się po operacji, okazało się, że Gloria żyje. Pediatra zastrzegła jednak, żeby nie rozbudzać w sobie zbyt wielkich nadziei. Gdy dziewczynka przeżyła noc, stało się coś niezwykłego – na materacyku pojawiły się kropelki moczu. Oznaczało to, że ma przynajmniej jedną nerkę i pęcherz. Mimo że urodziła się trzy miesiące za wcześnie i ważyła zaledwie 86 dag, oddychała samodzielnie.
Z każdym dniem Gloria miała coraz więcej sił. Jak się jednak okazało, walka o jej życie jeszcze się nie zakończyła. Kilka dni po porodzie dziecko zostało zakażone sepsą. Rodzice znów usłyszeli, że życie córki jest zagrożone. Mimo to Joanna wierzyła, że Gloria przeżyje. – Wtedy byłam już przekonana, że córka przyszła na świat, żeby dać świadectwo - przyznaje. I rzeczywiście - po 71 dniach, w tym dwóch miesiącach spędzonych w inkubatorze, dziewczynka wyszła do domu.
Przedwczesny poród i długotrwały pobyt w szpitalu odcisnęły piętno na zdrowiu dziecka. – Lekarze uprzedzili nas, że córka na pewno nie będzie się prawidłowo rozwijać. Miała uszkodzony mózg, oczy, uszy, problemy z sercem, przepuklinę – wylicza Joanna. Jednak kiedy Gloria skończyła rok, wszystkie zmiany zaczęły się samoistnie cofać. Dziewczynka nadrobiła też zaległości względem rówieśników. Rozwija się jak normalne, zdrowe dziecko. Ma też dwie nerki.
Lekarze, którzy byli świadkami tej historii, przyznają, że przypadek Glorii był dla nich nauczką – pokazał, że to nie oni decydują o życiu. – W szpitalu z pokorą przyznali, że postawili na córce krzyżyk. Z takimi rokowaniami człowiek po prostu nie miał prawa przeżyć. To pokazuje, że medycyna działa tylko do pewnego momentu – mówi Joanna. Śmieje się, że kolejni specjaliści, do których chodziła z Glorią, patrząc w jej kartę mówili jej, że powinna na kolanach iść na Jasną Górę podziękować za zdrowie córki, bo to prawdziwy cud, że po tym, co przeszła, tak dobrze się rozwija.
Historia Glorii została włączona do dokumentów beatyfikacyjnych, jako świadectwo cudownego uzdrowienia za sprawą modlitw do Jana Pawła II. Joanna z mężem i córką będą też 1 maja w Watykanie. Po raz kolejny podziękują polskiemu papieżowi za Glorię.
Cud a medycyna
Dr Elżbieta Wojciechowska-Lampka, onkolog i prezes Stowarzyszenia Wspierającego Chorych na Chłoniaki „Sowie Oczy” zaprzecza, żeby do przypadków uzdrowień wśród osób głęboko wierzących dochodziło częściej. Choć, zaznacza, świadomość, że ktoś nad nimi czuwa, przekłada się na lepsze samopoczucie. Jak pokazuje doświadczenie nie jest to jednak regułą. Ostatnio przyjęła do kliniki zakonnicę, która wcześniej rozważała, czy w ogóle powinna się leczyć. – Traktowała chorobę jako wyrok Boski. Uważała, że Pan Bóg wybrał ją, żeby inna osoba nie zachorowała – mówi lekarka.
Szacuje, że przypadki trudnowytłumaczalnych naukowo uzdrowień wśród chorych na raka zdarzają się z częstotliwością ok. 5%, podczas gdy ich występowanie w medycynie szacuje się jako nawet dwukrotnie wyższe. Lekarka wspomina pacjentkę cierpiącą na chłoniaka mózgu – chorobę układu odpornościowego występującą u jednej na cztery do jednej na sześć tysięcy ciężarnych – której po jednym kursie chemioterapii stan zdrowia na tyle uległ poprawie, że dziecko urodziło się zupełnie zdrowe, a pacjentka żyła jeszcze dziewięć lat. Tymczasem rokowania na przeżycie w tej jednostce chorobowej to nie więcej niż dwa lata.
„Bóg wiedział, że sobie poradzę”
Jednym z pacjentów doktor Wojciechowskiej-Lampki jest też 27-letni Dominik Makowski, chorujący od ośmiu lat na chłoniaka Hodgkina, tzw. ziarnicę złośliwą. W półtorarocznym odstępie przeszedł dwa autoprzeszczepy, miał też liczne nawroty. Dziś dzięki remisji choroby, czyli braku jej aktywności, cieszy się dobrym samopoczuciem. Już w lipcu wybiera się wraz z grupą niewidomych przyjaciół na rajd rowerowy Budapeszt-Wiedeń. Tandemami przejadą wspólnie ponad 300 km. Jak mówi Dominik, chce przez to pokazać innym cierpiącym, że nawet po wielu chemioterapiach i bardzo długim, męczącym leczeniu, można żyć normalnie.
Przyznaje, że sił do walki z chorobą dodaje mu wiara. - Zrozumiałem, że to cierpienie jest po coś. Jakby Bóg wiedział, że poradzę sobie z tą chorobą, a dzięki niej będę mógł pomagać innym, pokazując im, że należy walczyć i codziennie pokonywać dziesiątki kilometrów w drodze do mety, którą jest zdrowie - mówi. Dr Wojciechowska-Lampka pytana o przypadek uzdrowienia Dominika odpowiada, że całkowita remisja choroby, przy tak długotrwałym, obarczonym licznymi nawrotami leczeniu, zdarza się bardzo rzadko.
„Kiedy się mocno wierzy…”
Cudów w medycynie nie podważa też dyrektor ds. leczenia ze szpitala w Przemyślu Krzysztof Popławski. Choć, jak podkreśla, zdarzają się one bardzo rzadko. Kluczową rolę jego zdaniem odgrywa czynnik psychologiczny. Wśród głęboko wierzących obserwuje się dużo łatwiejszą rehabilitację, a sam proces terapeutyczny jest spokojniejszy. Praktyka pokazuje też, że takie osoby szybciej pokonują wiele schorzeń.
Mama Huberta nie ukrywa, że Kościół jest ważnym elementem życia jej rodziny, a historia syna jeszcze mocniej umocniła ją w wierze. – Jest takie przysłowie: kiedy się mocno wierzy, to nawet medycyna jest bezsilna. W naszym przypadku to się sprawdziło - mamy w domu taki chodzący cud – śmieje się.
Paulina Piekarska, Anna Kalocińska, Wirtualna Polska