Minister z pogranicza człowieka i przyrody

Nie ma złych dni. Dla myśliwego dni są tylko dobre - mawia Jan Szyszko, wielki miłośnik polowań. Jako minister środowiska ma na razie dni czarne.

08.12.2005 | aktual.: 08.12.2005 09:59

Nie jest wytrawnym politykiem. 61-letni Szyszko to przede wszystkim naukowiec, leśnik, który od skrojonego na miarę garnituru woli roboczy zielony strój i kapelusz z piórkiem. Przyrodę ma we krwi - poluje z dziada pradziada, jego ojciec był ogrodnikiem, a cała rodzina od 80 lat mieszka pod Warszawą w drewnianym, 75-metrowym domu w położonej w lesie Starej Miłosnej. Poszedł na leśnictwo, bo zakochał się w prezentowanych na korytarzach Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego kolekcjach owadów i ptaków. Po ukończeniu studiów w 1966 roku został na uczelni i rozpoczął pracę naukową. Dziś jest szefem katedry architektury krajobrazu i pierwszego w Europie międzyuczelnianego podyplomowego studium oceny i wyceny zasobów przyrodniczych. W środowisku cieszy się opinią doskonałego fachowca. Ma na koncie ponad sto publikacji naukowych, dwa doktoraty honoris causa, dwa wynalazki dotyczące konserwacji drewna. Jest autorem wyjątkowego w skali światowej klucza do określania stanu środowiska na podstawie masy biegaczowatych.
A także "ojcem" kilku gatunków biegaczowatych, które w swojej nazwie mają jego nazwisko.

- Gdy na początku naszej znajomości wyjawił mi, czym się zajmuje, byłam trochę zdziwiona - wspomina Krystyna Szyszko, od 30 lat żona ministra, dziś dyrektor podstawówki w Międzylesiu, a wtedy nauczycielka wf. - W końcu nie każdy fascynuje się robakami - uśmiecha się. Ale gdy podzieliła się swoją nieufnością, Szyszko wyrecytował od razu: "Biegaczowate to nie są robaki. Robaki są obłe i płaskie, i mieszkają w przewodzie pokarmowym". Jej wątpliwości rozwiał, zabierając na randkę do swojej pracowni. - Pod mikroskopem widać ich bogactwo wzorów i kolorów, to naprawdę szalenie pasjonujące - mówi żona.

Tuczno okazyjnie

Zawód leśnika to głównie praca w terenie. Szyszko od wiosny do jesieni pracował w lesie. Jego mistrzami w tamtym okresie byli: gajowy Maciąg z Agatówki, nadleśniczy Harcuna i leśniczy Słowik. W połowie lat 80. Szyszko jako adiunkt w SGGW pokłócił się ze swoim szefem i wkrótce potem objął obszar badawczy w nadleśnictwie Tuczno w okolicach Piły.

Tuczno miało być dla niego zsyłką. Ale szybko stało się rajem. Dzięki badaniom naukowym, które wtedy przeprowadził, stał się znany i ceniony w środowisku. Jego wizyty w urzędzie miejskim czy szkole w Tucznie odbywają się zawsze z wielką pompą. Do okolic Tuczna Szyszko tak się przyzwyczaił, że w 1990 roku najpierw wynajął, a stopniowo w ciągu kilku lat kupił ponad 160 hektarów ziemi, bo chciał mieć prywatny sejmik żurawi. - Hektar nieużytków kosztował wtedy sto złotych i można go było kupić na raty - tłumaczył się podczas internetowego czatu z tak wielkich zakupów. Wtedy wydał na nie około 16 tysięcy złotych. Dziś w oświadczeniu majątkowym minister wycenia te tereny na blisko 120 tysięcy złotych, a więc wartość w ciągu kilkunastu lat wzrosła według niego ponadsiedmiokrotnie.

W Agencji Nieruchomości Rolnych w Wałczu, pod którą podlegają tereny należące do ministra, łapią się za głowę, gdy słyszą cenę stu złotych za hektar: - Teraz ziemia u nas kosztuje średnio siedem tysięcy za hektar. Kiedyś ceny były niższe, ale nie aż tak. To niemożliwe, żeby ktoś normalnie kupił ziemię tak tanio nawet kilkanaście lat temu - mówią urzędnicy.

Dzięki temu, że ziemię udało się Szyszce kupić okazyjnie, na terenie posiadłości odremontował starą powozownię. Stworzył w niej ośrodek badawczy, do którego przyjeżdżają studenci i naukowcy z SGGW. W najbliższym czasie profesor chce tu też otworzyć muzeum historii naturalnej, by pokazywać swój gromadzony przez 30 lat pięciotysięczny zbiór, głównie chrząszczy i żuków. Podobno niektóre okazy mają wartość mercedesa.

Od radnego PRL do lwa PC

Polityką zajął się w 1987 roku, ale na początku była ona ściśle związana z jego działalnością naukową. Zasiadł wtedy w radzie narodowej w Wesołej, która finansowała jego badania na tym terenie. W 1990 roku odbyły się pierwsze wolne wybory samorządowe i Szyszko znów został radnym, startując z założonego przez siebie komitetu obywatelskiego w Starej Miłosnej. Znów liczył na finansowanie swoich badań. Ale rada gminy uznała, że ocena wpływu okolicznych lasów na populację owadów może poczekać.

Po Wesołej krążył wówczas dowcip, że Szyszko będzie liczył leśne zwierzęta chodzące po mieście. Mieszkańcom szybko przestało być do śmiechu, bo Szyszko postanowił się odegrać za odcięcie od źródła finansowania. Najpierw zaczął torpedować inicjatywy rady, potem kierował akcją podzielenia gminy na Wesołą i Starą Miłosną, co się nie udało. - Zawsze był w opozycji, a skłócanie ludzi to jego specjalność - mówi eksradna, która woli pozostać anonimowa. W 1991 roku, organizując protesty przeciwko budowie osiedla w Starej Miłosnej, poznał braci Kaczyńskich. Podobno spodobał im się działacz jak lew broniący swoich poglądów. Wciągnęli go wtedy do Porozumienia Centrum. Dwa lata później Szyszko został dyrektorem Krajowego Zarządu Parków Narodowych, ale pracował w nim niecały rok. W wyborach samorządowych w 1994 roku mieszkańcy już go nie wybrali. Potem nie udzielili mu też poparcia w wyborach parlamentarnych w 1997 roku. Dlatego ostatnio kandydował do Sejmu z innego okręgu.

W 1995 roku ówczesny kandydat na prezydenta profesor Adam Strzembosz mianował go szefem swojego komitetu wyborczego. Ale współpraca szybko się urwała, bo Szyszko stwierdził, że zbyt pochłania go praca naukowa. Po czym został szefem sztabu Lecha Kaczyńskiego. Choć Kaczyński zrezygnował jeszcze przed pierwszą turą, transfer Szyszki został doceniony. W 1996 roku został wiceprzewodniczącym Porozumienia Centrum.

Rok później został autorem programu dotyczącego ochrony środowiska Akcji Wyborczej Solidarność. Poznał wtedy Konrada Tomaszewskiego, którego polecono mu jako świetnego specjalistę od systemu finansowania ochrony środowiska. Po wyborach Jerzy Buzek zaproponował Szyszce tekę ministra środowiska. W rządzie dał się poznać przede wszystkim jako gorący przeciwnik prywatyzacji Lasów Państwowych, które powierzył wtedy Tomaszewskiemu. Głosowanie rządu w tej sprawie Szyszko najpierw przegrał 1 do 12. Ale przekonywał dotąd ministrów, aż ostatecznie plan przekształcenia Lasów w spółkę akcyjną upadł przy stanie głosów 6 do 7.

Puszcza i pieniądze

Z sukcesów, jakie odniósł w tamtym czasie, ekolodzy cenią objęcie całkowitą ochroną populacji wilka i moratorium na wycinkę ponadstuletnich drzew w Puszczy Białowieskiej. On sam za największe osiągnięcie uważa stworzenie "Kontraktu dla Puszczy Białowieskiej" dzięki 20 milionom złotych, jakie w 1999 roku minister finansów Leszek Balcerowicz przeznaczył na ochronę najstarszego lasu w Europie. Rok później tę kwotę zwiększono o 10 milionów. W założeniu miały być one przeznaczone na utworzenie parku narodowego na całym obszarze puszczy, ale większość poszła do kieszeni okolicznych mieszkańców. Z raportu polskiego oddziału Regionalnego Centrum Ekologicznego na Europę Środkową i Wschodnią wynika, że w 1999 roku przekazano 8,75 miliona złotych bezpośrednio na inwestycje gminne, 11,25 miliona złotych dla Białowieskiego Parku Narodowego, z czego prawie połowa została przeznaczona na opracowania teoretyczne wspierające gminy, takie jak studia gospodarstwa przestrzennego i strategie rozwoju.

Dlaczego zamiast powiększać park, zdecydowano się na wspieranie rozwoju regionu? - Zadaniem ministra środowiska jest troszczenie się o środowisko, a nie o mieszkańców - denerwuje się Adam Wajrak, publicysta ekologiczny. Balcerowicz nie chce dziś na ten temat rozmawiać. Szyszko nie widzi problemu. - Dla mnie równie ważni są mieszkańcy tych terenów, dla których można było stworzyć miejsca pracy. Jeśli ludziom się poprawi, to puszczy też się poprawi, bo stanie się bardziej atrakcyjna turystycznie - mówi.

Minister Szyszko bardziej się postarał o środowisko przy dyskusji o zimowej olimpiadzie w Zakopanem w 2006 roku. Na początku nie mógł się zdecydować, ale poparł w końcu przeciwnego imprezie dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego Wojciecha Gąsienicę-Byrcyna.

Słaby menedżer, przyjaciel króla

Przestał być ministrem środowiska w październiku 1999 roku. Część AWS nie mogła mu wybaczyć ostrego stanowiska przeciwko prywatyzacji Lasów Państwowych. Unia Wolności zarzucała mu upolitycznianie urzędów. Chodziło o odwołanie z funkcji wiceprezesa Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska bezpartyjnego eksperta Jerzego Kędzierskiego i skuteczny lobbing przeciwko powołaniu na to stanowisko profesora Macieja Nowickiego, ekologa i byłego ministra środowiska kojarzonego z Unią Pracy. Na podsekretarza stanu mianował natomiast niemającego nic wspólnego z tą dziedziną Marka Michalika, z zawodu historyka. Część polityków nie akceptowała też jego decyzji związanych z ochroną środowiska. - Oburzyła nas nie tylko decyzja w sprawie Puszczy Białowieskiej, ale też chociażby zgoda na budowie tamy w Nieszawie mimo protestu wielu ekologów z wielu organizacji - wspomina Mirosław Walicki, ówczesny członek Forum Ekologicznego Unii Wolności.

Zaraz po ogłoszeniu dymisji Szyszki premier Buzek tak ją uzasadniał: - Szły nam dobrze działania bezpośrednie w przyrodzie, bo to był specjalista w tej branży, ale teraz musimy nadrobić wiele zaległości w pozostałych dziedzinach. Potrzebny jest menedżer. Od jednego z członków tamtego rządu wiemy, że bezpośrednią przyczyną dymisji były opóźnienia Ministerstwa Środowiska w wykonaniu części Narodowego Programu Przygotowania do Członkostwa w Unii Europejskiej.

Szyszko został przeniesiony do kancelarii premiera, gdzie pełnił funkcję specjalnego pełnomocnika rządu, bo z ramienia polskiego rządu miał przewodniczyć prestiżowej V Światowej Konwencji Klimatycznej ONZ. Przez czas swojej prezydencji dużo jeździł po świecie i namawiał różne rządy do podpisania protokołu z Kioto. - Udało mu się to w kilkunastu krajach, między innymi w Arabii Saudyjskiej - przekonuje Tomasz Skłodowski, były rzecznik Szyszki. - Dzięki wspólnemu hobby, myślistwu, zaprzyjaźnił się z ówczesnym wicekrólem, a obecnym królem Arabii Saudyjskiej. Ten kontakt miał także wpływ na sfinansowanie przez saudyjskiego króla operacji polskich bliźniaczek syjamskich.

Gdy prezydencja w Konwencji Klimatycznej ONZ w 2001 roku się zakończyła, Szyszko został sędzią Trybunału Stanu z nominacji PiS.

Uciechy bliskie i dalekie

Podczas każdego wyjazdu zagranicznego jest tradycją, że Szyszko choć na kilka godzin urywa się w teren w poszukiwaniu przyrodniczych ciekawostek. Skłodowski wspomina wycieczkę do dżungli podczas wyjazdu do Australii: - Nagle profesor podniósł jakiś kamień, wyciągnął spod niego skorpiona i zapytał tamtejszego ministra środowiska, czy ten gatunek jest pod ochroną. Okazało się, że nie, więc wyjął z kieszeni swój nieodłączny słoiczek ze specjalnym preparatem i wsadził do niego skorpiona.

Polityczne przyjaźnie podtrzymuje podczas imienin, które organizuje co roku w Wesołej. - Nikt nie jest zaproszony, ludzie przychodzą sami, czasem nawet i sto osób - mówi pani Szyszko. Znajomi, sąsiedzi, współpracownicy i studenci Szyszki, a także politycy - wśród nich czasem Jarosław Kaczyński.

Na imprezę stawia się też cała rodzina - siostra z mężem i dziećmi, brat Andrzej (warszawski radny) i córki. Obie są doktorantkami - jedna na SGH, druga na SGGW. Do imienin Szyszkowie przygotowują się dwa dni. - Mąż sam pichci wszystko - opowiada pani Szyszko. Podczas najbliższych imienin powinno być tłoczniej niż zwykle, bo w ostatnich wyborach Szyszko powrócił do Sejmu, kandydując w okręgu podwarszawskim z listy PiS.

- Przez te kilka lat jego nieobecności trochę pusto było mi w polityce bez niego, bo to w końcu entomolog jak ja. O owadach moglibyśmy rozmawiać godzinami, choć mnie bliższe są muchówki niż biegaczowate - wzdycha profesor Stefan Niesiołowski, kiedyś poseł AWS, dziś senator PO, który z racji zainteresowań zawodowych czuje z ministrem środowiska duchowe pokrewieństwo. Ale z sympatią do powracającego ministra się nie obnosi: - Przydybałem go w okolicach toalety, z dala od kamer. Z lękiem uścisnąłem mu dłoń i szybko pogratulowałem, żeby nikt nie widział. Bałem się, że mogą go potem zdjąć za to ze stanowiska, bo atmosfera między naszymi partiami nie sprzyja obecnie demonstrowaniu ciepłych uczuć.

Kłopoty wracają?

Nie minął jednak miesiąc urzędowania, gdy wokół resortu Szyszki rozpętała się burza. Wyszło na jaw, że szef jego gabinetu politycznego ma na koncie dwie sprawy karne. Tomaszewskiemu zarzuca się, że jako dyrektor Lasów Państwowych za czasów pierwszej kadencji Szyszki oddał po zaniżonej cenie grunty w Gdańsku Matemblewie, na których potem powstały domy polityków AWS. Druga sprawa związana z Tomaszewskim dotyczy rzekomego sfałszowania przez niego dokumentu, dzięki któremu po przegranych przez AWS wyborach miały być utrudnione ewentualne zmiany kadrowe w Lasach.

Przy okazji "Gazeta Wyborcza" przypomniała aferę opisaną w 2002 roku przez tygodnik "Nie". W 1998 roku Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych w Kościerzynie ukarała firmę nielegalnie wycinającą drzewa w miejscowym lesie i zaprzyjaźnionego z Marianem Krzaklewskim wójta gminy 800 tysiącami złotych.

Sytuacja zmieniła się po gospodarskiej wizycie w Kościerzynie ministra Szyszki i dyrektora Tomaszewskiego. Tomaszewski zmniejszył karę za wycinkę do 13 tysięcy złotych, a regionalnego dyrektora Lasów zwolnił.

Po nagłośnieniu kłopotów Tomaszewskiego Szyszko bronił szefa swojego gabinetu politycznego ponad tydzień. - Od czterech lat obserwuję gehennę tego człowieka i jestem przekonany o jego niewinności - mówił, zanim w ubiegły poniedziałek przyjął jego dymisję pod naciskiem premiera Kazimierza Marcinkiewicza i przy wtórze coraz wyraźniejszych głosów niezadowolenia ze strony ministrów i innych polityków PiS.

W tym samym czasie Szyszko podjął inną głośną decyzję. Wbrew opinii weterynarza nie zezwolił na odstrzał rannego żubra. I tak ją uzasadniał: - Decyzje ministra środowiska często wywołują niezadowolenie. To dlatego, że znajdują się na pograniczu człowieka i przyrody.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)